“Niezły pasztet na via Merulana” – powieść, która pod koniec lat 50. XX wieku przyniosła Gaddzie światową sławę, po raz pierwszy po polsku.


Niezły pasztet na via Merulana“Niezły pasztet na via Merulana” – powieść, która pod koniec lat 50. XX wieku przyniosła Gaddzie światową sławę, ukazała się, gdy autor miał 64 lata i był uznanym, lecz niszowym pisarzem.

Początkowo przez starsze pokolenie została przyjęta chłodno. Dzięki entuzjastycznym reakcjom młodych, niespełna trzydziestoletnich krytyków i pisarzy skupionych wokół awangardowej formacji Gruppo ’63 (wśród których znaleźli się między innymi Pietro Citati i Alberto Arbasino), książka szybko stała się bestsellerem. Krytycy uznali, że Gadda pchnął włoską prozę na nowe tory, a emancypacja języka wyznacza mu w literaturze miejsce obok Joyce’a i Céline’a.

Twórczość Gaddy stała się punktem odniesienia dla włoskiej awangardy lat 60. i późniejszej prozy eksperymentalnej. W 1959 roku powieść zekranizował Pietro Germi, film z Claudią Cardinale w Polsce był wyświetlany pod tytułem “W ślepej uliczce”.

Zaskoczony nagłą sławą pisarz napisał w liście do przyjaciół „Stałem się kimś w rodzaju «Lollobrigido», «Sofio Loren», choć przecież nie mam walorów obu niezrównanych div”.

Książka to z pozoru kryminał o otwartym zakończeniu. W tej samej kamienicy na via Merulana, w przeciągu kilku dni, zostają popełnione dwa przestępstwa – zuchwała kradzież klejnotów oraz wyjątkowo okrutne morderstwo. Najprawdopodobniej inspiracją dla pisarza, zapalonego czytelnika kronik kryminalnych, była zbrodnia, która wstrząsnęła Rzymem. W październiku 1945 w okolicy via Merulana dwie siostry, w tym jedna nieletnia, podcięły gardło rzeźniczym nożem młodej kobiecie.

Akcja książki rozgrywa się w ciągu dziesięciu dni i jest opowiedziana w dziesięciu rozdziałach. Fabuła siedmiu rozgrywa się w konkretnych miejscach w Rzymie, które nie są wyłącznie scenografią. Podobnie jak Ulisses jest powieścią o Dublinie, “Pasztet” jest książką z Rzymem w jednej z głównych ról.

Kryminał, który powinien stopniowo zmierzać do rozwiązania zagadki, w pewnym momencie rozpada się na szereg epizodów, które stają się autonomicznymi bytami. Pasztet jest bowiem przede wszystkich powieścią filozoficzną. Gadda przekłada na język literatury swój system epistemologiczny, który zapowiada w preambule, posługując się postacią komisarza Ingravallego: „Komisarz utrzymywał między innymi, że nagłe katastrofy nie są nigdy następstwem (…) jakiejś pojedynczej racji: przypominają natomiast wir – krytyczny, cykloniczny punkt w świadomości świata, miejsce, w którym zbiegło się wiele przyczyn. Używał określeń takich jak węzeł czy supeł, jak zwój czy motek, co w rzymskim dialekcie znaczy tyle co kłębek”.

Na rzeczywistość Gaddy składa się wiele elementów, które tworzą bardziej złożone struktury, nie ma więc jednej przyczyny zjawisk, a zasadniczy motyw zbrodni z pozoru bywa jeden. Świat postrzegany jako splot, sieć jest chaosem. Chaosem, bo struktura nadrzędna nie istnieje. Pojedyncza nitka wyciągnięta z tego splotu jest wynikiem wielu możliwych kombinacji, których struktur można się dopatrywać jedynie poprzez stawianie całej serii hipotez.

“Niezły pasztet” to również książka o groteskowych aspiracjach, okrucieństwie i małoduszności. Świat przy via Merulana jest rozpięty na współrzędnych głupoty i cierpienia, z których jedno nie umniejsza drugiego.

Carlo Emilio Gadda
Niezły pasztet na via Merulana
Przekład i posłowie: Anna Wasilewska
Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 20 marca 2018
 
 

Niezły pasztet na via Merulana


I


Teraz już wszyscy mówili na niego don Ciccio. Dottor Francesco Ingravallo, dowodzący brygadą lotną policji, był jednym z najmłodszych i nie wiedzieć czemu budzących zazdrość funkcjonariuszy wydziału śledczego: wszędobylski, wszechobecny w sprawach mrocznych. Średniego wzrostu, raczej okrągły czy też krępy, o włosach czarnych, gęstych i kędzierzawych, które rosły mu w połowie czoła, niemal jakby miały osłaniać przed mocnym słońcem Włoch dwa metafizyczne guzy: z wyglądu ospały, chód miał ciężki i niezdarny, nieco gapowaty sposób bycia kogoś, kto zmaga się z mozołem trawienia: nosił się tak, jak skromny państwowy wikt na to pozwalał, na kołnierzu widniała jedna lub dwie plamki oliwy, coś jakby pamiątka po wzgórzach molizyjskich. I miał też niejaką znajomość świata, naszego świata zwanego „łacińskim”, i jakkolwiek był młody (trzydziestopięcioletni), musiał zapewne mieć niejaką znajomość mężczyzn: a także kobiet. Właścicielka mieszkania wielbiła go, by nie powiedzieć ubóstwiała: z racji, a nawet pomimo, dziwnego zamętu przy każdym dzwonku i przy każdej niespodziewanej żółtej kopercie, i nocnych telefonach, i godzin bez wytchnienia, które tworzyły udręczony kontekst jego czasu. „Czas się dla niego nie riczy! Nie riczy! Wczoraj wrócił mi, jak już dzień się zrobił!” Był to dla niej „godny szacunku urzędnik państwowy”, wyśniony, poprzedzony pięcioma A w dodatku do „Messaggero”, wyłowiony z niekończącego się asortymentu urzędników przynętą: „Ładne, słoneczne wynajmę”, pomimo kategoryczności końcowego upomnienia: „Kobiety wykluczone”: co w żargonie ogłoszeń w „Messaggero” może być, jak wiadomo, rozumiane dwuznacznie. I jeszcze udało mu się nakłonić kwesturę do przymknięcia oka na tę śmieszną historię z grzywną… a tak, z karą pieniężną za brak wniosku o zgodę na wynajem… dzierą się na pół, zarząd i kwestura, a jakże! „Kobietę taką jak ja! Wdowę po commendatore Antoninim! Cały Rzym go znał, a każdy, co go znał, na rękach nosił, a nie mówię tak, bo to mąż mój był, nieboszczyk! I teraz mnie biorą za taką, co pokoje najmuje! Pokoje! Matkoż święta, już raczej do rzeki bym skoczyła!”
W swojej mądrości i molizyjskim ubóstwie komisarz Ingravallo, który na co dzień zdawał się pogrążony w sennym milczeniu, ukryty pod czarną dżunglą peruki, lśniącej niczym smoła i kędzierzawej jak astrachańskie jagnię, otóż wytrwały w swej mądrości komisarz przerywa niekiedy senne milczenie i wypowiada teoretyczną myśl (myśl ogólną, ma się rozumieć), tyczącą się mężczyzn, a także tyczącą się kobiet. Tak na pierwszy rzut oka, to znaczy, kiedy słyszano je po raz pierwszy, myśli te sprawiały wrażenie banalnych. Ale banalne nie były. Krótkie wypowiedzi, które w jego ustach brzmiały jak trzask zapalanej zapałki, dźwięcząc później w uszach słuchaczy nawet po upływie godzin czy miesięcy, jakby dojrzewały w procesie tajemniczej inkubacji. „No tak!”, przyznawał jego rozmówca: „Przecież komisarz Ingravallo mnie uprzedzał”. Komisarz utrzymywał między innymi, że nagłe katastrofy nie są nigdy następstwem, czy, jeśli wolimy, nie są skutkiem jednej przyczyny, jakiejś pojedynczej racji: przypominają natomiast wir, krytyczny, cykloniczny punkt w świadomości świata, miejsce, w którym zbiegło się wiele przyczyn. Używał określeń takich jak węzeł czy supeł, jak zwój czy motek, co w rzymskim dialekcie znaczy tyle co kłębek. Ale najczęściej z ust wymykał mu się prawniczy termin i niemal mimowolnie mówił wtedy o „motywie” bądź o „motywach”. Był zdania, że „powinniśmy przewartościować pojęcie przyczyny”, odziedziczone po filozofach, od Arystotelesa po Immanuela Kanta i „przyczynę” zastąpić „przyczynami”, przy czym ta kluczowa opinia, z uporem, niemal obsesyjnie przez komisarza podtrzymywana, ulatywała niczym para spomiędzy jego warg, mięsistych i raczej bezbarwnych, podczas gdy z kącika ust zwisał niedopałek papierosa, zdając się harmonizować z sennym spojrzeniem i niemal szyderczym grymasem, w którym kryły się zarazem gorycz i niedowierzanie, a grymas ten, zgodnie z „dawnym” przyzwyczajeniem, zastygał mu w dolnej części twarzy, pod smolistą czernią peruki, sennymi powiekami i równie mało wyrazistym czołem. Tak, właśnie tak rzecz się miała z „jego” zbrodniami. „Kiedy mnie już wzywajom! Mogę być pewny, że to niezły pasztet i że jakiemuś ważniakowi zmienknie rura”, mawiał, wplatając w język włoski zwroty w dialekcie neapolitańskim i molizyjskim.
Co prawda zasadniczy motyw zbrodni bywał z pozoru jeden. Ale cały ten kram stawał się wypadkową burzy żywiołów (na podobieństwo szesnastu wichrów z róży wiatrów schwytanych w pułapkę cyklonu), wypadkową, która don Ciccia dosięgała i z trąby powietrznej występku odwirowywała dosyć wątłą „przyczynę świata”. Zupełnie tak, jak ukręcało się łeb kurze. Potem mawiał zwykle, okazując niejakie znużenie: „Baby szukaj tem, gdzie nie chcesz jej znaleźć”. Ot, późniejsza rodzima odmiana starego porzekadła „cherchez la femme”. Wyglądało nawet na to, że żałuje swojego powiedzenia, zupełnie jakby zniesławiał kobiety, i wobec tego zamierzał zmienić poglądy. A z tym byłyby niejakie kłopoty. Toteż milczał, pogrążony w myślach, obawiając się, że powiedział za dużo. Oznaczało to, że afekty, czy jak powiedzielibyście dzisiaj, czynniki uczuciowe, owa „domieszka erotyki”, miały swój udział nawet w „zbrodniach dla zysku”, chociaż wydawać by się mogło, że popełniony występek nie ma nic wspólnego z burzliwą namiętnością. Czasem jakiś odrobinę zazdrosny o jego pomysły kolega czy bardziej świadom klęsk tego stulecia kaznodzieja, paru podwładnych, woźnych, a także zwierzchników utrzymywało, że czyta on dziwne książki i wyszukuje w nich wszystkie te słowa, które nic nie znaczą, albo znaczą tyle co nic, ale jak mało co służą wykpiwaniu prostaków i ośmieszaniu ludzi niewykształconych. Poruszał kwestie godne szpitala dla wariatów, używał terminologii właściwej lekarzom obłąkanych. I czemu miało to służyć? Podobne chimery i wymysły dobre są dla autorów traktatów: praca w komisariacie i w służbach policji kryminalnej wymaga zupełnie czego innego: tu ceni się wielką cierpliwość, bezbrzeżne miłosierdzie: no i pełny żołądek: a przy tym poczucie odpowiedzialności, stanowczości w działaniu i znajomość miary: a jakże, a jakże: a do tego żelazną rękę, i wszystko po to, żeby ta włoska buda się nie zawaliła. Natomiast on, don Ciccio, tych jakże słusznych przykazań zupełnie nie brał sobie do serca: toteż dalej zasypiał na stojąco, rozmyślał, nie zważając na pusty żołądek, i udawał, że ćmi swój nieodłączny niedopałek papierosa.

Na niedzielę 20 lutego, dzień świętego Eleuteria, państwo Balducci zaprosili go na obiad: „O pierwszej trzydzieści, jeśli pan łaskaw”. Był to, oznajmiła pani, „genethliacus1 Rema”: i w rzeczy samej Rema w księgach stanu cywilnego zapisano jako Rema Eleuteria, a potem ochrzczono w kościele San Martino ai Monti, dla upamiętnienia dnia narodzin. Dwa imiona mało strawne dla tego głomba, przemknęło mu przez myśl, tak jedno, jak drugie. Dla uszu kołtuna tego kalibru czyste wręcz marnotrawstwo. Zaproszenie, jak poprzednio, dotarło przez telefon, z dwudniowym wyprzedzeniem, do „Kolegium Rzymskiego”, czyli San Stefano del Cacco. Wpierw w słuchawce rozległ się melodyjny głos pani: „Mówi Liliana Balducci”: potem wtrącił się ten kozioł, samiec Balducci, udzielając jej wsparcia. Don Ciccio uświęcił dzień święty u golibrody i przyniósł pani domu butelkę dobrej oliwy. Niedzielny obiad radośnie upływał w blasku popołudnia, na bruku skrzyły się konfetti i trąbki, trotuarem wciąż jeszcze pomykały wdzięczne domina, błękitne Kopciuszki, aksamitno-czarne diabełki. Rozmowa toczyła się o polowaniu: o psach i nagonce: o strzelbach: o Petrolinim: o rozmaitych nazwach, jakie przybiera cefal na wybrzeżu tyrreńskim, od Ventimigli po przylądek Lilibeo: omówiono też najnowszy skandal: młodziutka hrabianka Pappalòdoli: siedemnaście wiosen, uciekła ze skrzypkiem: Polakiem, ma się rozumieć! Ładne rzeczy.
Ledwie don Ciccio wszedł, obszczekała go suczka Lulù, kłębek wełny rasy pekińczyk: kiedy już przestała gniewnie warczeć, długo obwąchiwała mu buty. Wprost niezrównana jest żywotność takich potworków. Ma się je ochotę pogłaskać, a zaraz potem rozdeptać.
Siedzieli przy stole we czworo: on, para gospodarzy i siostrzenica. Nie ta sama co poprzednio, z dnia świętego Franciszka, lecz dużo młodsza, dziecko prawie. Tamta, od świętego Franciszka, była niby-siostrzenicą: istna wiejska panna młoda, z koroną czarnych warkoczy, mocno zbudowana, obfitych kształtów, taka, co sama całe łóżko zagarnie: no i co za oczy!, a jaki cyc!, jaki tyłek! Przyśnić się mogą! A ta tutaj dziewczyneczka z warkoczem chodziła jeszcze do szkoły u zakonnic.
Don Ciccio, na przekór niejakiej ospałości, miał dobrą pamięć, wprost niezawodną: pamięć pragmatyczną, jak mawiał. Służąca także była nową twarzą, choć kapinkę przypominała poprzednią siostrzenicę. Wołano ją Tina. Kiedy podawała do stołu, z owalnego półmiska strzyknął jej kleks szpinaku, plamiąc nieskalaną biel obrusa. „Assunta!”, nie wytrzymała pani. Assuntina rzuciła jej spojrzenie. W tej właśnie chwili obie, służąca i pani, przykuły uwagę don Ciccia swoją niezwykłą urodą: służąca, bardziej szorstka, ale też pewna siebie, przybrała surowy wyraz twarzy: dwoje oczu o hardym spojrzeniu, dwa brylanty, nos prosty w linii czoła: rzymska dziewica z epoki Clelii. Jej pani, jakże serdeczna w sposobie bycia, ton głosu jakże wysoki, jakże szlachetnie namiętny, jakże tęskny!, płeć zachwycająca. Patrząc na gościa, te jej oczy o głębokim wejrzeniu, lśniące światłem niegdysiejszej łaskawości, zdawały się dostrzegać, w skromnej osobie „dottore” całą ubogą godność cudzego życia! No i pani była bogata: arcybogata, mówiono: mąż miał się dobrze, bywał w podróży przez trzynaście miesięcy w roku, w interesach z tymi z Vicenzy. Ale ona była jeszcze bogatsza. Pewno że w tej kamienicy pod dwieście dziewiętnastym same majętne państwo mieszkało: byri i herbowi, ale głównie nowi, handrem się parający, co to jeszcze niedawno wołano ich rekinami.
Samą kamienicę lud zwał kamienicą pod dukatami. Bo carutka, aż pod sam dach, nadziana była zzłotym kruszcem. W środku dwie kratki schodowe, A i B, po sześć pięter każda i dwunastu rokatorów, po dwa na piętro. Ale to kratkę A, na trzecim piętrze, spotkał największy zaszczyt, bo tu mieszkari państwo Balducci, państwo pełną gębą, a na wprost Balduccich rezydowała hrabina, tyż na worku pieniędzy, wdowa, pani Menecacci, co to jak renkę gdzie bądź włożyć, to złoto wypadało, perły, brylanty, same kosztowności. A tysionczki wylatywały niby motyle. Bo to trzymać je w banku rzecz niepewna, ogień może strawić, jak nic. Lepsza jusz komoda z podwójnym dnem.
Tak przynajmniej głosił mit. Uszy dottor Ingravalla, wrażliwe pod czernią kędzierzawej peruki na wiosenne rozwibrowanie, złowiły go w mig, jak świst kosa schwytany w locie, gdy turdus merula skacze z gałęzi na gałąź. Był zresztą na ustach wszystkich, i utknął we wszystkich głowach, jako jeden z tych komunałów, co to na mocy fantazji ogółu zaczynają obowiązywać.
Przy obiedzie Balducci okazywał Ginie ojcowskie względy: „Ginetto, kapkę wina…”, „Gino, napełnij kieliszek dottore”, „Gino, podaj, proszę, popielniczkę…”: zupełnie jak dobry tatuś, a ona odpowiadała niezmiennie: „Tak, wujku”. Pani Liliana patrzyła niemal z czułością: jak na pąk, co zmrożony jeszcze o świcie, rozkwita na jej oczach o cudzie poranka. Porankiem był zaś męski baryton Balducciego, głos „ojca”: ona zaś, małżonka i oblubienica taty, stawała się mamą. Z wielką troską i niejaką obawą śledziła rączkę wychowanicy, jeszcze niepewną, podczas nalewania: glu glu, to płynie złoto Frascati, sądząc po odgłosach: kryształowa karafka miała swój ciężar: zdawać by się mogło, że tak drobna rączka jej nie utrzyma. Dottor Ingravallo jadł i pił z umiarem, jak zwykle, ale z apetytem, i chętnie gasił pragnienie.
O nic nie pytał, ani też nie sądził za rzecz stosowną pytać o cokolwiek: ani o nową siostrzenicę, ani o nową służącą. Starał się zdusić podziw, jaki budziła w nim Assunta: podziw pokrewny fascynacji cudną poprzednią siostrzenicą: a ten urok, ten majestat latyński i sabiński, starożytne imiona wojowniczych dziewic i niezbyt opornych żon, wziętych swego czasu siłą w czasie luperkaliów, sprzymierzał się z obrazem wzgórz i winnic, i wiejskich domów, z obrazem festynów i papieża w karecie, i ogarków w kościele Sant’Agnese in Agone i Santa Maria in Porta Paradisi na dzień Candelory2, kiedy święci się woskowe świece: wnosi powiew odległych i pogodnych dni z okolic Frascati i Tivoli, jakim natchnął dziewczęta Pinelli pośród ruin Piranesiego (tych z kościelnych almanachów i kalendarzy), i odzianych w szkarłaty Książąt Kościoła. Niczym okazałe langusty. Książęta Świętego Rzymskiego Kościoła Apostołów. A w samym centrum: oczy Assunty: harde: zupełnie jakby raczyła podawać państwu do stołu. W centrum… całego systemu… ptolemejskiego: no tak, ptolemejskiego. W centrum, z całym szacunkiem, i ciut ciut po jaśniepańsku.

 
Wesprzyj nas