“Nie to za mało. Jak stawić opór polityce szoku i stworzyć świat, jakiego nam trzeba”, to gorąca reakcja Klein na prezydenturę Donalda Trumpa, a także na podnoszącą się w innych krajach świata falę prawicowego populizmu i nacjonalizmu.


Nie to za mało„Niezbędna książka napisana w samą porę” – pisze Noam Chomsky o nowej publikacji Naomi Klein, jednej z najbardziej wpływowych współczesnych intelektualistek, ikony amerykańskiej lewicy i alterglobalizmu.

Od momentu wydania „No logo”, debiutu, który odbił się echem na całym świecie, jej głos nie tracił na sile. Odtąd raz na dekadę publikowała książkę diagnozującą najważniejsze problemy społeczno-polityczno-gospodarcze epoki, a jej tezy wywoływały gorącą publiczną debatę. Publikację każdej z dotychczas wydanych książek poprzedzało wiele lat badań, zbierania danych, liczb i świadectw, rozmów z decydentami i uczestnikami opisywanych wydarzeń oraz dziennikarskiego śledztwa.

Najnowsza książka Naomi Klein „Nie to za mało”, której punktem wyjścia jest analiza przyczyn politycznego sukcesu Donalda Trumpa, powstała w ciągu kilku miesięcy. Prezydenturę Trumpa autorka uważa bowiem za logiczną kulminację zjawisk, które analizowała w swojej trylogii diagnozującej najważniejsze kryzysy współczesnego świata.

„Gdy zaczęłam się przypatrywać karierze Trumpa, zobaczyłam monstrum doktora Frankensteina, zszyte nie z martwych części ciała, ale z tych wszystkich i wielu innych groźnych tendencji. (…) Dlatego nawet gdyby ta koszmarna prezydentura miała się jutro skończyć, nadal musielibyśmy się mierzyć z politycznymi uwarunkowaniami, które ją stworzyły i które produkują repliki Trumpa na całym świecie” – pisze Klein, rozszerzając swoją analizę na falę prawicowego populizmu i nacjonalizmu w Europie.

Badając system, w którym ktoś taki jak Donald Trump mógł zostać prezydentem, wykrywa procesy i prawidłowości, które mimo lokalnych różnic są takie same w Stanach, Polsce i w wielu krajach Europy. Przewiduje również dalszy rozwój wypadków, zarówno w swojej ojczyźnie, jak i na arenie międzynarodowej oraz szkicuje program oporu przeciwko porządkowi świata, którego Trump jest wytworem i rzecznikiem.

Jako obserwatorka procesów społecznych, gospodarczych i politycznych potrafi precyzyjnie opisywać zjawiska, które większość dopiero przeczuwa, i nadawać im nazwy, dzięki którym można je rozpoznać w otaczającej rzeczywistości. Po „No Logo”, biblii alterglobalizmu opisującej rozkwit korporacyjnych supermarek i ich wpływ na globalną gospodarkę i kulturę, ukazała się „Doktryna szoku”, w której obnażyła techniki wykorzystywania dla celów politycznych i ekonomicznych dezorientacji, jaka ogarnia społeczeństwo przeżywające nagły wstrząs, taki jak wojna, klęska żywiołowa, zamach terrorystyczny czy krach gospodarczy (wśród przykładów znalazły się również polskie: transformacja gospodarcza po 1989 roku, a także rządy Prawa i Sprawiedliwości). „To zmienia wszystko” poświęciła nierównej walce wolnorynkowego fundamentalizmu ze środowiskiem naturalnym.

Przede wszystkim musimy dobrze zrozumieć, komu lub czemu mówimy „nie”. Bo adresatem tego potężnego „NIE” na okładce nie jest jeden człowiek ani jedna zbiorowość. Mówimy „nie” całemu systemowi, który wyniósł tych ludzi tak wysoko. A potem musimy powiedzieć „tak” – odmienić nasz świat tak głęboko, że dzisiejsza wszechwładza wielkiego biznesu będzie zasługiwała jedynie na przypis w podręcznikach historii jako ostrzeżenie dla naszych wnuków. Dopiero gdy powiemy „tak”, zobaczymy, czym naprawdę jest Donald Trump i jemu podobni: symptomem poważnej choroby, na którą wspólnie znajdziemy lekarstwo.
– fragment książki

***

Naomi Klein pokazuje zwykłym ludziom, którędy wiedzie droga nadziei. Czytajcie tę książkę!
Arundhati Roy, autorka powieści „Bóg rzeczy małych”

Naomi Klein jest dziennikarką, komentatorką polityczną i autorką światowych bestsellerów: „To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat” (2014), „Doktryna szoku. Jak współczesny kapitalizm wykorzystuje klęski żywiołowe i kryzysy społeczne” (2007) oraz „No Logo” (2000). Posiada kilka honorowych tytułów naukowych, a za swoją działalność społeczną i naukową była wielokrotnie nagradzana. W 2009 roku za „Doktrynę szoku” autorka otrzymała prestiżową interdyscyplinarną nagrodę Warwick Prize, ufundowaną przez University of Warwick w Wielkiej Brytanii, który co dwa lata wyróżnia anglojęzyczne książki przyczyniające się do intelektualnego i naukowego postępu, wyjaśniając zachodzące zjawiska na świecie w sposób jasny i przystępny. Jej artykuły ukazują się m.in. w pismach „The New York Times”, „The New Yorker”, „The Boston Globe”, „The Guardian”, „London Review of Books” oraz „Le Monde”.

Naomi Klein
Nie to za mało. Jak stawić opór polityce szoku i stworzyć świat, jakiego nam trzeba
Przekład: Marek Jedliński
Wydawnictwo Muza
Premiera: 28 lutego 2018
 
 

Nie to za mało


Nie próbuję obalić rządu w Ameryce.
To zrobił już wielki biznes.

John Trudell (1946–2015),
aktywista, artysta i poeta z plemienia Dakotów Santee

WSTĘP

Szok.
To słowo powraca raz po raz, odkąd w listopadzie 2016 roku Donald Trump został prezydentem. Odmienia się je przez wszystkie przypadki: by opisać niedowierzanie, że wynik wyborów może się aż tak rozmijać z sondażami, by oddać stan emocjonalny tych, którzy obserwowali drogę Trumpa na szczyt, albo by nazwać jego sposób sprawowania władzy, tak bardzo przypominający blitzkrieg. „Szok dla systemu” – właśnie tymi słowami wielokrotnie anonsowała nową erę w polityce doradczyni Trumpa, Kellyanne Conway.
Od niemal dwudziestu lat analizuję wielkie społeczne wstrząsy – jak przebiegają, jaki użytek czynią z nich politycy i korporacje, jak się je niekiedy rozmyślnie podsyca, by zyskać jeszcze większą przewagę nad zdezorientowanym społeczeństwem. Pisałam też o rewersie tego procesu: o społecznościach, które jednoczą się w przekonaniu, że wspólnie doświadczany kryzys może doprowadzić do zmiany świata na lepsze.
To dziwne uczucie przyglądać się triumfowi Trumpa. Nie tylko dlatego, że prezydent poddaje polityce szoku najpotężniejszy i najsilniej uzbrojony kraj świata. Chodzi o coś więcej. W książkach, filmach i reportażach śledczych udokumentowałam wiele niepokojących zjawisk: rozkwit „supermarek”, coraz głębsze podporządkowanie systemu politycznego właścicielom największych majątków, narzucanie całemu światu neoliberalnej hegemonii, zaprzęganie do bieżącej polityki rasizmu i strachu przed „obcymi”, opłakane skutki wolnego handlu, a wreszcie przemożny wpływ klimatycznego negacjonizmu po prawej stronie politycznego spektrum. Gdy zaczęłam się przypatrywać karierze Trumpa, zobaczyłam monstrum doktora Frankensteina, zszyte nie z martwych części ciała, ale z wszystkich tych i wielu innych groźnych tendencji.
Dziesięć lat temu ukazała się moja książka Doktryna szoku. Jak współczesny kapitalizm wykorzystuje klęski żywiołowe i kryzysy społeczne. Analizuję w niej cztery dekady współczesnej historii, od zamachu stanu Augusto Pinocheta w Chile po kryzys wywołany upadkiem Związku Radzieckiego; od Bagdadu, w którym amerykańskie wojsko siało „szok i przerażenie”, po Nowy Orlean zdewastowany przez huragan Katrina. „Doktryną szoku” określam brutalną taktykę systematycznego wykorzystywania dezorientacji, jaka ogarnia społeczeństwo przeżywające wielki zbiorowy wstrząs – wojnę, zamach stanu, atak terrorystyczny, krach gospodarczy czy klęskę żywiołową – do przepychania radykalnych probiznesowych reform, nazywanych często „terapią szokową”.
Chociaż Trump pod pewnymi względami wyłamuje się z tego modelu, realizuje podobny scenariusz, znany z innych krajów, gdzie kryzys posłużył za pretekst do pośpiesznej transformacji ustrojowej. Już w pierwszym tygodniu urzędowania z Białego Domu ruszyła lawina dekretów. Próba nadążenia za nimi przyprawiała o zawrót głowy. Przywodziło mi to na myśl słowa Haliny Bortnowskiej, polskiej obrończyni praw człowieka, która opisywała, co przeżywał jej kraj, gdy tuż po upadku komunizmu społeczeństwo poddano szokowej terapii gospodarczej. Zawrotne tempo zmian, które następowały jedna po drugiej, Bortnowska porównała do „różnicy pomiędzy latami życia psów i życia ludzi”, dodając: „Zaczynaliśmy mieć do czynienia z reakcjami półpsychotycznymi. Nie można było dłużej oczekiwać, że ludzie będą działać w swoim najlepiej pojętym interesie, skoro byli tak zdezorientowani, że nie wiedzieli – albo nie dbali o to – na czym ten interes polega”.
Dziś nie ulega już wątpliwości, że Trump i jego doradcy chcą osiągnąć ten sam efekt, o którym pisała Bortnowska – próbują zastosować doktrynę szoku we własnym kraju. Toczą regularną wojnę ze sferą publiczną i dobrem wspólnym, czy to uchylając przepisy o ochronie środowiska, czy to odbierając głodnym prawo do zasiłku. Każdy taki wyłom natychmiast wypełnia niczym nieograniczona władza swobodnie działającego biznesu. To program tak jawnie niesprawiedliwy i tak otwarcie przesiąknięty korupcją, że można go zrealizować tylko przy pomocy makiawelicznej polityki zaostrzania podziałów rasowych i płciowych – i nieustannego spektaklu w mediach dla odwrócenia uwagi. A wprowadzaniu tego programu w życie służą, rzecz jasna, zarówno rozdęty budżet wojskowy i eskalacja konfliktów zbrojnych od Syrii po Koreę Północną, jak i prezydenckie rozważania o „skuteczności tortur”.
O tym, do czego zmierza obecna administracja, wiele mówi poczet miliarderów i multimilionerów zaproszonych przez Trumpa do jego gabinetu. ExxonMobil na sekretarza stanu. General Dynamics i Boeing na szefów Departamentu Obrony. A na wszystkie inne stanowiska – panowie z Goldman Sachs. Kilkoro zawodowych polityków postawiono na czele rządowych agencji najwyraźniej dlatego, że albo nie aprobują misji instytucji, którymi mają kierować, albo chcą je wręcz likwidować. Steve Bannon, główny strateg kampanii Trumpa (obecnie, jak się wydaje, odstawiony na boczny tor), mówił o tym otwarcie w lutym 2017 roku, przemawiając do konserwatywnej publiczności. Jak się wyraził, celem jest „demontaż administracji państwowej” – czyli rządowych regulacji i agencji powołanych do ochrony obywateli i ich praw. „Spójrzcie na nominacje do gabinetu prezydenta – dodał. – Te osoby zostały wybrane po to, by wykonać przydzielone im zadanie. Tym zadaniem jest demontaż”.
Wiele mówiono o domniemanym konflikcie między chrześcijańskim nacjonalizmem Bannona a globalistycznym nastawieniem bliżej związanych z establishmentem współpracowników Trumpa, takich jak jego zięć Jared Kushner. Niewykluczone, że gdy ta książka się ukaże, Bannon wypadnie już z gry[1]. Właśnie dlatego warto podkreślić, że jeśli chodzi o demontaż państwowych instytucji i powierzenie ich zadań nastawionym na zysk korporacjom, między Bannonem a Kushnerem nie ma żadnej rozbieżności.
Gdy dzień po dniu obserwowałam bieg wydarzeń, uderzyło mnie, że tym razem nie mamy do czynienia ze zwyczajowym „przekazaniem pałeczki” między partiami politycznymi. Dziś, po wielu dekadach starań, władzę w Waszyngtonie na dobre przejmuje biznes. Biznesowe grupy interesu od dawien dawna kupowały sobie przychylność obu największych partii, ale najwyraźniej ta zabawa w końcu im zbrzydła. Jawna korupcja w majestacie prawa, nieustanne wkradanie się w łaski polityków, wystawne lunche i kolacje, jakimi trzeba było ich podejmować – wielki biznes uznał, że to wszystko jest poniżej jego godności. W końcu więc pozbył się pośrednika – tych zachłannych polityków, którym wiecznie mało, choć mieli dbać o interes publiczny – i postanowił zrobić to, co robi każdy szef, gdy zadanie ma być wykonane dobrze: wykonać je samemu.
Właśnie dlatego Biały Dom nie zniża się dziś do odpowiedzi na poważne pytania o konflikty interesów i łamanie zasad etycznych. Trump najpierw zwlekał z opublikowaniem swoich zeznań podatkowych, a później oznajmił wprost, że nie sprzeda swojego biznesowego imperium ani nawet nie przestanie czerpać z niego zysków. Jeśli wziąć pod uwagę, że koncern Trump Organization zarabia na udzielaniu licencji i praw do swoich znaków towarowych, a to wymaga podpisywania umów z władzami innych państw, już ta jedna decyzja może w istotny sposób naruszać konstytucję Stanów Zjednoczonych, która zabrania prezydentom przyjmowania prezentów i gratyfikacji od obcych rządów. Na tej podstawie wytoczono mu już zresztą proces.
Na Trumpie i jego otoczeniu nie robi to jednak wrażenia. Znamienną cechą tej administracji jest niewzruszone poczucie bezkarności, tak jakby nie dotyczyły jej zwyczajowe reguły i powszechnie obowiązujące prawo. Ktokolwiek ośmieli się tej bezkarności zagrozić, natychmiast traci pracę – zapytajcie Jamesa Comeya, byłego dyrektora FBI. Jeszcze do niedawna zasiadający w Białym Domu namiestnicy wielkich korporacji nosili maski: uśmiechniętego aktora Ronalda Reagana czy pozującego na kowboja George’a W. Busha (choć za plecami tego ostatniego czaił się skrzywiony Dick Cheney z koncernu Halliburton). Te maski spadły. Już nie trzeba niczego udawać.
Sytuację pogarsza fakt, że Trump nigdy nie kierował tradycyjnym przedsiębiorstwem. Cała jego kariera sprowadza się do roli figuranta na czele imperium wzniesionego wokół marki, którą jest on sam. A marka Donalda Trumpa – i jego córki Ivanki – właśnie zyskała na wartości dzięki fuzji z urzędem prezydenta USA. Model biznesowy rodziny Trumpa wpisuje się w szerszą reorientację struktur biznesowych, jaka zaszła w wielu transnarodowych korporacjach, których podstawowym towarem jest marka. Ta zmiana do głębi przeorała kulturę i rynek pracy – pisałam o tym w mojej pierwszej książce, No Logo. Nowy model oznacza, że obecny lokator Białego Domu ani nie odróżnia marki Trump od urzędu prezydenta sprawowanego przez Donalda Trumpa, ani nie umiałby pojąć, na czym takie rozróżnienie miałoby polegać. Prezydentura jest po prostu ostatecznym ukoronowaniem sukcesu marki Trump.
Zaczęłam się przyglądać bliżej trudnym do rozwikłania relacjom między Trumpem a jego marką komercyjną, by wyczytać z nich przyszłość, jaką zwiastują polityce. Dopiero to mi uświadomiło, dlaczego tyle wymierzonych w prezydenta ataków chybia celu – i jakie metody oporu mogą się okazać skuteczniejsze.
Sam fakt, że można tak otwarcie czerpać krociowe zyski ze sprawowania publicznego urzędu, musi niepokoić. Podobne obawy budzi dorobek pierwszego miesiąca prezydentury Trumpa. Cały system polityczny wydaje się chwiać. Jak wiemy jednak z historii, to dopiero początek wprowadzania w życie doktryny szoku. Mogą nas czekać znacznie gorsze czasy.
Znamy filary politycznego i ekonomicznego projektu Trumpa: to demontaż regulacji prawnych, zmasowany atak na instytucje państwa dobrobytu i usługi publiczne (uzasadniany po części świadomie podsycaną nienawiścią rasową i agresją wobec kobiet, które korzystają z przysługujących im praw), zdjęcie wszelkich ograniczeń z krajowego przemysłu wydobywczego (a więc odsunięcie na bok wyników badań nad klimatem i zmuszenie wielu rządowych instytucji do milczenia w tej sprawie), a wreszcie wojna z imigrantami i „radykalnym terroryzmem islamskim” (a więc eskalacja przemocy w kraju i za granicą).
Cały ten projekt niesie oczywiste zagrożenia dla najsłabszych, a jego realizacja pociągnie za sobą kolejne kryzysy i wstrząsy. Ekonomiczne, gdy jedna po drugiej będą pękać rynkowe bańki napompowane wskutek deregulacji; terrorystyczne, gdy fala antyislamskiej agresji się odbije, powróci i uderzy w Amerykę; pogodowe, które przyniesie postępująca destabilizacja klimatu; wreszcie przemysłowe – toksyczne wycieki z nieszczelnych rurociągów i walących się platform wiertniczych, co się dzieje zawsze, gdy likwidowane są przepisy bezpieczeństwa i regulacje środowiskowe.
Wszystko to zapowiada się niezwykle groźnie. Co gorsza, administracja Trumpa z pewnością wykorzysta te wstrząsy, by zrealizować najbardziej radykalne punkty swojego programu.
Nagły poważny kryzys – atak terrorystyczny albo krach na giełdzie – stałby się zapewne pretekstem do wprowadzenia czegoś w rodzaju stanu wyjątkowego, w którym zwyczajowe reguły przestałyby obowiązywać. Taka zasłona dymna pozwoliłaby z kolei przepchnąć te punkty programu Trumpa, które wymagają daleko idącego zawieszenia elementarnych norm demokracji. To między innymi zamknięcie granic dla muzułmanów (wszystkich, nie tylko tych z pewnych krajów), znany z Twittera pomysł sprowadzenia do Chicago policji federalnej w celu uciszenia ulicznych demonstracji czy wyraźne już dążenie do ograniczenia wolności prasy. Głęboki kryzys gospodarczy mógłby posłużyć za wymówkę do rozmontowania programów ubezpieczeń społecznych. Trump zobowiązał się co prawda, że je utrzyma, ale w jego otoczeniu nie brak ludzi, którzy od dawna nawołują do ich likwidacji.
Trump może mieć i inne powody, by intensyfikować kryzys. Jak w 2001 roku napisał argentyński powieściopisarz César Aira, „każda zmiana jest zmianą tematu”. Trump zdążył już udowodnić, że potrafi zmieniać temat w zawrotnym tempie. Ma do tego gotowy arsenał: od wpisów na Twitterze po pociski manewrujące Tomahawk. Naloty bombowe na Syrię, przeprowadzone w odpowiedzi na makabryczny atak bronią chemiczną, przyniosły mu poklask w mediach, a w niektórych kręgach nawet pewien szacunek. Im więcej będziemy się dowiadywać o rosyjskich powiązaniach Trumpa, im więcej skandali odkryją media w labiryncie jego kontaktów biznesowych, tym częściej będziemy świadkami zmiany tematu. A nic nie zmienia tematu równie skutecznie co potężny szok.
By wystąpił szok, nie wystarczy, że stanie się coś bardzo ważnego i bardzo złego. Szok pojawia się dopiero tam, gdzie dzieje się coś bardzo ważnego i bardzo złego, czego jeszcze nie rozumiemy. W stan szoku popadamy, gdy otwiera się przepaść między wydarzeniem a naszą zdolnością wytłumaczenia, co się stało. W takiej sytuacji – bez wyjaśnienia, bez oparcia – często stajemy się podatni na sugestie autorytetów, a one każą nam się bać innych ludzi i wyrzec się swoich praw dla większego dobra.
Dziś to zjawisko nie ogranicza się do Stanów Zjednoczonych. Po zsynchronizowanych atakach terrorystycznych w Paryżu w listopadzie 2015 roku francuski rząd ogłosił stan wyjątkowy i zakazał zgromadzeń o charakterze politycznym z udziałem więcej niż pięciu osób. Zarówno stan wyjątkowy, jak i zakaz demonstracji kilkakrotnie przedłużano. W Wielkiej Brytanii podobny szok wywołało referendalne zwycięstwo zwolenników opuszczenia Unii Europejskiej. Wiele osób miało wrażenie, że obudziły się w innym, obcym kraju. I właśnie wtedy konserwatywny rząd wyjął z szuflady cały pakiet uwsteczniających reform, opartych na założeniu, że Wielka Brytania nie odzyska konkurencyjności, dopóki nie zdereguluje gospodarki i nie obniży najbogatszym podatków do tego stopnia, że stanie się rajem podatkowym dla całej Europy. Wtedy także premier Theresa May ogłosiła nagle przedterminowe wybory, by pokonać dołującą w sondażach Partię Pracy i zapewnić sobie drugą kadencję, zanim brytyjskie społeczeństwo się zorientuje, że brexit nie oznacza spełnienia obietnic o dobrobycie, a przeciwnie – jeszcze twardszą politykę cięć i zaciskania pasa.
Do napisania każdej z poprzednich książek przygotowywałam się pięć, sześć lat. Zgłębiałam temat, badałam go z wielu stron i podróżowałam po świecie, by na własne oczy zobaczyć skutki zjawisk, o których zamierzałam pisać. Powstawały z tego opasłe tomy najeżone setkami przypisów. Ta książka jest inna. Napisałam ją w kilka miesięcy. Jest krótka i utrzymana w swobodnym stylu, bo wiem, że mało kto ma dziś czas na lekturę, a o wielu aspektach tej zawiłej historii, jaka rozgrywa się na naszych oczach, inni piszą już bardziej przenikliwie. Postanowiłam jednak ją opublikować, ponieważ wszystko, czego dowiedziałam się wcześniej, rzuca światło na istotne aspekty trumpizmu. Warto prześledzić politykę gospodarczą Trumpa, sięgając aż do źródeł, które dały początek modelowi biznesowemu jego przedsiębiorstw, przyjrzeć się znanym z historii, podobnym okresom destabilizacji i posłuchać głosu tych, którzy wynaleźli skuteczne metody przeciwstawienia się taktyce szoku. Dzięki temu dowiemy się co nieco o tym, w jaki sposób znaleźliśmy się na tej zgubnej drodze, jak przetrwać nadchodzące wstrząsy, a co najważniejsze – jak stanąć na pewnym gruncie. Tą książką staram się więc naszkicować plan oporu wobec polityki szoku.
W każdym ogarniętym kryzysem miejscu, gdzie się udałam z reporterskim notesem – w Atenach uginających się pod ciężarem greckiego długu, w spustoszonym przez huragan Katrina Nowym Orleanie czy w Bagdadzie pod amerykańską okupacją – dowiadywałam się jednego: tej taktyce można stawić opór. Wymaga to spełnienia dwóch warunków. Po pierwsze, trzeba jasno zdać sobie sprawę, jak działa polityka szoku i czyim służy interesom. Wiedząc to, można się łatwiej otrząsnąć i przejść do ofensywy. Po drugie – i równie ważne – trzeba przedstawić opis rzeczywistości inny niż ten, którym karmią nas doktorzy od terapii szokowej, a nasza opowieść musi być na tyle przekonująca, by mogła konkurować z dominującym przekazem. Ta wizja powinna się opierać na najcenniejszych dla nas wartościach i wytyczać inną ścieżkę, wiodącą jak najdalej od seryjnych wstrząsów. Ścieżkę, na której spotkamy się wszyscy, niezależnie od różnic etnicznych, wyznaniowych i płciowych, i która zmierza ku uzdrowieniu naszej planety, a nie ku dalszej destabilizacji, jaką przyniosą kolejne wojny i postępujące skażenie środowiska. A przede wszystkim potrzebna jest wizja, która zaoferuje namacalną poprawę warunków życia tym, którzy dziś cierpią – z braku pracy, pieniędzy na lekarstwa, pokoju albo nadziei.
Nie przychodzę z gotowym programem, który spełnia wszystkie te warunki. Jak każdy i każda z nas staram się go dopiero wypracować. Mam przekonanie, że taka wizja, jeśli ma powstać, musi być naszym wspólnym dziełem. A na czele tego twórczego procesu muszą stanąć ci, których obecny system traktuje z największą brutalnością. W końcowych rozdziałach przyjrzę się kilku pierwszym, obiecującym przykładom oddolnej współpracy różnorodnych organizacji i społeczników, którzy wspólnie kładą podwaliny pod taki program, zdolny konkurować z rozpasanym militaryzmem, nacjonalizmem i władzą korporacji. Choć to dopiero początki, można w nich dostrzec zarysy postępowego, przełomowego planu urządzenia świata, w którym wszyscy będą się czuć bezpiecznie i który nikogo nie pozostawi bez opieki. Takiego świata nam trzeba.
Do podjęcia tego wysiłku skłania nas świadomość, że „nie” to za mało. Nie wystarczy zwalczać złe idee i złych polityków. Kto wypowiada kategoryczne „nie”, musi zarazem wypowiedzieć wybiegające w przyszłość „tak” – sformułować plan na tyle wiarygodny i na tyle atrakcyjny, by wystarczająco wielu ludzi zapragnęło wcielenia go w życie bez względu na to, jakim wstrząsom i szokom będą poddawani. Stanowcze „nie” – dla Trumpa, dla Marine Le Pen, dla wielu innych ksenofobicznych i ultranacjonalistycznych partii całego świata, przeżywających dziś swój renesans – może zainspirować miliony osób do wyjścia na ulicę. Ale tylko przyszłościowe „tak” da im siłę do długiej walki. „Tak” to latarnia morska, która wskaże nam drogę wśród nadciągającej burzy.

 
Wesprzyj nas