„Zakon Rozbitej Soczewki” to czwarty i zarazem przedostatni tom serii „Alcatraz kontra Bibliotekarze” światowej sławy pisarza Brandona Sandersona, znanego w Polsce do tej pory głównie z high fantasy.


Zakon Rozbitej SoczewkiAlcatraz Smedry powraca z czwartą częścią swoich przygód, nadal podpisując się jako Brandon Sanderson. Jednak zastanawia się, czy nie było to błędem. W końcu kto chciałby być utożsamiany z osobnikiem cechującym się chronicznym mądraliństwem, sezonowym zaburzeniem sarkastycznym, zespołem wielokrotnej gry słów i syndromem łagodnego marudzenia? Biedny Alcatraz.

Jeśli Mokia upadnie, jej los mogą podzielić pozostałe Wolne Królestwa, a wtedy cały świat znajdzie się we władaniu złowrogich Bibliotekarzy.

Choć jego jedyna broń to kilka par soczewek, zapas wybuchowych pluszowych misiów i niewiarygodny talent do psucia, Alcatraz i tak podejmuje wyzwanie. Wystarczy, że pokona armię monstrualnych bibliotekarskich robotów, oddziały Bibliotekarzy, którzy mają normalny wzrost, lecz są nadzwyczaj groźni, oraz najniebezpieczniejszego przeciwnika – własną matkę!

Tym razem nawet jego nadzwyczajny talent do psucia może nie wystarczyć.
Czy Alcatrazowi uda się jeszcze raz uratować sytuację przy pomocy kilku wybuchowych miśków?

Książki z serii „Alcatraz kontra Bibliotekarze” to powieści pełne dobrego humoru, które będą bawiły każdego czytelnika bez względu na wiek. Alcatraz jest narratorem sarkastycznym, pozbawionym złudzeń i bardzo samokrytycznym. Pełno tu magicznych artefaktów, absurdalnych sytuacji i humoru kojarzącego się trochę z Terrym Pratchettem, a trochę z Monty Pythonem.

Brandon Sanderson nie jest, co oczywiste, prawdziwym autorem tej książki. Napisał ją Alcatraz Smedry. Ponieważ dla zmylenia bibliotekarskich agentów książka musi zostać wydana w Ciszlandach jako powieść „fantastyczna”, zawarto umowę z panem Sandersonem, by wykorzystać jego nazwisko na okładce.

Alcatraz spotkał się z Brandonem i nie był zachwycony. Ten Sanderson naprawdę pisze książki fantasy – jakieś głupstwa, które nie są oparte na faktach ani prawdziwe jak ten tekst. Jest prezesem lokalnego oddziału CRPFKKSZZD (co to za organizacja, dowiesz się z książki) i zasłynął z przynoszenia mieczy na wesela. Trzykrotnie aresztowany za niewłaściwe użycie gry słów.

Brandon Sanderson
Zakon Rozbitej Soczewki
cykl Alcatraz kontra Bibliotekarze tom 4
Przekład: Jacek Drewnowski
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 18 kwietnia 2018
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 
 

Zakon Rozbitej Soczewki


Przedmowa autora
Jestem idiotą.
Powinniście już o tym wiedzieć, jeśli czytaliście trzy poprzednie tomy mojej autobiografii. Jeśli przypadkiem ich nie czytaliście, spokojna głowa. Zorientujecie się. W końcu nic w tej książce nie będzie miało dla was najmniejszego sensu. Pogubicie się w różnicach między Wolnymi Królestwami a Ciszlandami. Będziecie się zastanawiać, czemu udaję, że moje okulary są magiczne. Zadziwią was wszystkie zwariowane postacie. (W sumie możecie być tym wszystkim zaskoczeni także wtedy, gdy zaczniecie od początku. Wiecie, te książki naprawdę nie mają wiele sensu. Spróbujcie kiedyś przez którąś przebrnąć. Wtedy zrozumiecie, co to naprawdę znaczy być zdezorientowanym).
Tak czy inaczej, jak już mówiłem, jeśli nie przeczytaliście trzech poprzednich tomów, nie martwcie się. Ta książka jeszcze bardziej namiesza wam w głowach i dokładnie o to mi chodzi. W ramach wstępu powiem tylko tyle: nazywam się Alcatraz Smedry, mam talent do psucia różnych rzeczy i jestem gupi. Bardzo, bardzo gupi. Taki gupi, że nie umiem nawet poprawnie napisać słowa „głupi”.
To jest moja historia. No dobrze, jej czwarta część. Znana także jako „ta część, w której nic się nie udaje, a potem Alcatraz zjada kanapkę z serem”.
Miłej lektury.

2


A zatem tak stałem, trzymając w dłoni różowego pluszowego misia. Miał czerwoną kokardkę i miły, uroczy, misiowy uśmiech. A przy tym tykał.
– I co teraz?
– Teraz go rzuć, idioto! – ponagliła Bastylia.
Zmarszczyłem brwi, po czym cisnąłem misia w bok przez otwarte okno do małego pomieszczenia wypełnionego piaskiem. Sekundę później przez okno wróciła do mnie fala uderzeniowa wybuchu, która wyrzuciła mnie w powietrze. Poleciałem w tył, po czym grzmotnąłem o przeciwległą ścianę.
Z jękiem bólu zsunąłem się i spadłem na plecy. Zamrugałem powiekami, widząc jak przez mgłę. Nieduże płaty tynku – takiego, jaki nakłada się na sufi t, by mógł oderwać się i efektownie polecieć na podłogę w razie eksplozji – oderwały się od sufitu i efektownie poleciały na podłogę. Jeden uderzył mnie w czoło.
– Au – mruknąłem. Leżałem tak i patrzyłem w górę, ciężko oddychając. – Bastylio, czy ten miś właśnie wybuchł?
– Tak – potwierdziła, po czym podeszła i popatrzyła na mnie.
Ubrana była w szaroniebieski uniform w wojskowym stylu, a proste, srebrne włosy miała rozpuszczone. Przy jej pasie widniała mała pochwa, z której wystawała pokaźnych rozmiarów rękojeść broni. Wewnątrz kryła się jej krystińska klinga. Mimo że pochwa miała ledwie jakieś trzydzieści centymetrów, dziewczyna mogła z niego wyciągnąć broń o długości normalnego miecza.
– Dobra. Tak. Dlaczego ten miś właśnie wybuchł?
– Bo wyciągnąłeś zawleczkę, idioto. Czego innego się spodziewałeś?
Jęknąłem i usiadłem. Pomieszczenie wokół nas – wewnątrz nalhallańskiego Królewskiego Ośrodka Badań nad Bronią – było białe i nijakie. W ścianie, przy której wcześniej staliśmy, znajdowało się otwarte okno, prowadzące do strefy wybuchów wypełnionej piaskiem. Nie było innych okien ani mebli, nie licząc rzędu szafek po prawej od nas.
– Czego się spodziewałem? – powtórzyłem. – Może że zagra jakąś melodyjkę? Powie: „Mama”? Tam, skąd pochodzę, misie raczej nie mają zwyczaju wybuchać.
– Tam, skąd pochodzisz, w wielu dziedzinach panuje zacofanie – stwierdziła Bastylia. – Pewnie wasze pudle też nie wybuchają.
– No nie.
– Szkoda.
– W sumie wybuchowe pudle faktycznie byłyby super. Ale wybuchowe misie? To niebezpieczne!
– Co ty powiesz.
– Ale, Bastylio, one są dla dzieci!
– Otóż to. A dzieci same się nie obronią, to jasne.
Przewróciła oczami i z powrotem podeszła do okna, za którym widniało pełne piasku pomieszczenie. Nie spytała, czy coś mnie boli. Widziała, że wciąż oddycham, i to jej zasadniczo wystarczało.
Poza tym zauważyliście być może, że to jest rozdział drugi. Może się zastanawiacie, gdzie się podział pierwszy. Okazuje się, że go zgubiłem, bo jestem gupi. Nie przejmujcie się, i tak był dość nudny. No może z wyjątkiem tych gadających lam.
Dźwignąłem się na nogi.
– Gdyby cię to interesowało…
– Nie interesuje.
– …nic mi nie jest.
– Świetnie.
Zmarszczyłem czoło i podszedłem do niej.
– Coś cię dręczy, Bastylio?
– Oprócz ciebie?
– Ja zawsze cię dręczę – zauważyłem. – I zawsze jesteś nieco poirytowana. Ale dzisiaj zrobiłaś się wręcz wredna.
Zerknęła na mnie, krzyżując ramiona. Potem zobaczyłem, że jej harda mina nieco łagodnieje.
– Tak.
Uniosłem brwi.
– Po prostu nie lubię przegrywać.
– Przegrywać? – powtórzyłem. – Bastylio, odzyskałaś miejsce w szeregach rycerzy, zdemaskowałaś i pokonałaś zdrajcę swojego zakonu, a także powstrzymałaś Bibliotekarzy przed porwaniem lub uśmierceniem Rady Królów. Jeśli tak się „przegrywa”, to naprawdę masz śmieszną definicję tego słowa.
– Śmieszniejszą niż twoja twarz?
– Bastylio – powiedziałem surowo.
Westchnęła i nachyliła się, opierając ręce na parapecie.
– Ta, Której Imienia Nie Wolno Wypowiadać się zmyła, twoja matka uciekła z bezcenną księgą w zapomnianym języku, a Bibliotekarze, skoro nie wyszedł im podstęp z traktatem, rzucają na Mokię wszystkie siły.
– Zrobiłaś, co mogłaś. Ja też. Czas, żeby inni wzięli sprawy w swoje ręce.
Nie wydawała się zadowolona.
– Dobra. Wracajmy do twojego szkolenia z materiałów wybuchowych.
Chciała, bym był dobrze przygotowany na wypadek wojny w Nalhalli. Wojna nie była zbyt prawdopodobna, ale moja niewiedza o pewnych rzeczach – takich jak wybuchowe pluszowe misie – zawsze budziła w Bastylii frustrację. Tak, zdaję sobie sprawę, że wielu z was jest równie nieświadomych jak ja. Dlatego przygotowałem podręczny przewodnik, który tłumaczy wszystko, co musicie wiedzieć i pamiętać o moim życiorysie, aby ta książka nie namąciła wam w głowach. Zamieściłem ten przewodnik w rozdziale pierwszym. W razie problemów zawsze możecie do niego zajrzeć. Miły ze mnie gość. Tępy, ale miły.
Bastylia otworzyła jedną z szafek pod ścianą i wyciągnęła kolejnego małego, pluszowego misia. Podała mi go, gdy do niej podszedłem. Miał z boku niewielką metkę, na której śliczne literki tworzyły napis: „Pociągnij mnie!”.
Nerwowo wziąłem zabawkę.
– Powiedz mi szczerze. Po co wytwarzacie granaty, które wyglądają jak misie? Tu nie chodzi o ochronę dzieci.
– No a co czujesz, kiedy na niego patrzysz?
Wzruszyłem ramionami.
– Jest słodki. Na śmiercionośny, niszczycielski sposób. – Trochę jak Bastylia, pomyślałem. – Na jego widok mam ochotę się uśmiechnąć. A potem mam ochotę uciec z krzykiem, bo wiem, że to w istocie granat.
– Właśnie – powiedziała, biorąc ode mnie misia i wyciągając metkę, czyli zawleczkę. Cisnęła go przez okno. – Jeśli wytwarzasz broń, która wygląda jak broń, to wszyscy wiedzą, że trzeba od niej uciekać! A tak Bibliotekarze są zdezorientowani.
– To chore – stwierdziłem. – Nie powinienem się kryć czy coś?
– Nic ci nie będzie – zapewniła.
A, pomyślałem. Widocznie ten to jakaś atrapa albo podróbka.
W tym momencie granat za oknem eksplodował. Znowu wybuch odrzucił mnie w tył. Uderzyłem o ścianę i stęknąłem, a na głowę spadł mi kolejny kawałek tynku. Tym razem jednak udało mi się wylądować na kolanach.
O dziwo, czułem się wyjątkowo cały jak na kogoś, kogo przed chwilą wybuch odrzucił w tył. W istocie wydawało się, że żadna z eksplozji nie wyrządziła mi większej krzywdy.
– Te różowe – powiedziała Bastylia – to granaty odpychające. Odrzucają od siebie przedmioty i ludzi, ale nikomu nie wyrządzają prawdziwej krzywdy.
– Naprawdę? – spytałem, podchodząc do niej. – Jak to działa?
– A czy ja wyglądam jak specjalistka od materiałów wybuchowych?
Zawahałem się. Z tym ogniem w oczach i groźnym wyrazem twarzy…
– Odpowiedź brzmi: „Nie”, Smedry – powiedziała stanowczo, krzyżując ręce na piersi. – Nie wiem, jak to działa. Jestem tylko żołnierzem.
Wzięła niebieskiego misia i oderwała metkę, a potem rzuciła go w okno. Zebrałem się w sobie, łapiąc parapet i szykując się na wybuch. Tym razem jednak usłyszałem stłumiony huk. Piasek w pomieszczeniu obok zaczął się piętrzyć w dziwny sposób i nagle jakaś siła pociągnęła mnie przez okno do wnętrza sąsiedniej sali. Zawyłem, koziołkując w powietrzu, a potem twarzą w dół padłem na hałdę piachu.
– A to – odezwała się Bastylia zza moich pleców – jest granat zasysający. Wybucha na odwrót, przyciągając wszystko w swoim kierunku, zamiast odpychać.
– Mru mrru mru mru mrrru – powiedziałem, jako że głowę miałem zagłębioną w piasku. Warto tu zauważyć, że piasek nie smakuje najlepiej. Nawet z keczupem.
Wyciągnąłem głowę i oparłem się o stertę piasku, poprawiając swoje soczewki okulatora i znowu spoglądając na okno, o które Bastylia opierała się ze skrzyżowanymi rękami, lekko się uśmiechając. Nic tak nie poprawia jej humoru jak widok Smedry’ego wessanego przez okno.
– To powinno być niemożliwe! – zaprotestowałem. – Granat, który wybucha na odwrót?
Znowu przewróciła oczami.
– Spędziłeś już w Nalhalli kilka miesięcy, Smedry. Nie czas już przestać udawać, że wszystko cię zdumiewa albo dezorientuje?
– Ja… eee…
Wcale nie udawałem. Wychowywałem się w Ciszlandach, szkolony przez Bibliotekarzy, by odrzucać wszystko, co wydaje się nazbyt… no cóż, dziwne. Ale Nalhalla, miasto zamków, składała się wyłącznie z dziwności. Trudno było nie czuć się tym wszystkim przytłoczonym.
– Nadal uważam, że granat nie powinien wybuchać na odwrót – powiedziałem, strzepując piasek z ubrania, gdy podchodziłem do okna. – Znaczy, jak to by w ogóle miało działać?
– Może bierzesz to samo, co do zwykłego granatu, tylko wkładasz odwrotnie?
– Nie… nie wydaje mi się, żeby to tak działało, Bastylio.
Wzruszyła ramionami i wyciągnęła kolejnego misia. Ten był fioletowy. Sięgnęła do metki.
– Czekaj! – zawołałem, gramoląc się przez okno. Wziąłem od niej misiowy granat. – Tym razem najpierw mi powiesz, co on robi.
– Nie będzie zabawy.
Popatrzyłem na nią z powątpiewaniem.
– Ten jest nieszkodliwy – powiedziała. – To granat materiożerny. Zmienia w parę wszystko w pobliżu, co nie jest żywe. Kamienie, drewno, włókna, szkło, metal. Wszystko znika. Ale żywe rośliny, zwierzęta, ludzie… zupełnie nic im nie grozi. Czyni cuda przeciwko ożywieńcom.
Opuściłem wzrok na małego fioletowego misia. Ożywieńcami nazywano przedmioty pobudzone do życia przez mroczne okulatorstwo. Raz walczyłem z jednym, złożonym z powieściowych romansów.
– Przydatna rzecz.
– Tak – potwierdziła. – Dobrze się też sprawdza w wypadku Bibliotekarzy. Jeśli gonią cię całą grupą z tymi swoimi pistoletami, możesz zlikwidować broń, a Bibliotekarzy zostawić bez szwanku.
– A ich ubranie? – spytałem.
– Znika.
Zważyłem misia w dłoni, rozmyślając o drobnej odpłacie za wessanie mnie przez okno.
– Czyli mówisz, że gdybym rzucił nim w ciebie, a on by wybuchł, to ty…
– Kopnęłabym cię w twarz? – spytała chłodnym tonem. – Tak. Potem przykułabym cię do zewnętrznego muru wysokiego zamku i napisała ci na głowie: „Karma dla smoków”.
– Jasne – odrzekłem. – Eee… Może po prostu go odłożymy?
– Tak, dobry pomysł.
Wzięła go ode mnie i wepchnęła z powrotem do szafki.
– No… Zauważyłem, że żaden granat nie jest, wiesz, śmiercionośny.
– Oczywiście, że nie – odparła. – Za kogo ty nas masz? Za barbarzyńców?
– A skąd. Ale przecież toczycie wojnę.
– Wojna to nie powód, żeby robić ludziom krzywdę.
Podrapałem się po głowie.
– Myślałem, że na tym właśnie polega wojna, na robieniu ludziom krzywdy.
– To bibliotekarskie myślenie – stwierdziła Bastylia, splatając ręce i mrużąc powieki. – Niecywilizowane. – Zawahała się. – No cóż, nawet Bibliotekarze stosują w dzisiejszych czasach wiele nieśmiercionośnych rodzajów broni. Zobaczysz, jeśli wojna kiedykolwiek tu dotrze.
– No dobrze… ale nie masz żadnych obiekcji przed robieniem krzywdy mnie od czasu do czasu.
– Jesteś Smedrym – powiedziała. – To co innego. Chcesz poznać resztę tych granatów czy nie?
– To zależy. Co mi zrobią?
Otaksowała mnie wzrokiem, potem coś mruknęła i się odwróciła. Zamrugałem powiekami. Przywykłem już do humorów Bastylii, ale to wydawało się niewłaściwe nawet jak na nią.
– Bastylio?
Odeszła do odległego kąta pomieszczenia, stuknęła w szklany fragment i ściana zrobiła się przezroczysta. Królewski Ośrodek Badań nad Bronią był wysokim zamkiem z licznymi wieżami na dalekim krańcu miasta Nalhalla. Ze swojego miejsca mieliśmy wspaniały widok na stolicę.
– Bastylio? – spytałem jeszcze raz, podchodząc do niej.
Odpowiedziała mi ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.
– Nie powinnam cię tak strofować.
– A jak zatem powinnaś mnie strofować?
– Wcale. Przepraszam, Alcatrazie.
Znowu zamrugałem. Przeprosiny. Od Bastylii?
– Ta wojna naprawdę cię trapi, co? Mokia?
– Tak. Żałuję, że nie można zrobić więcej.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Moja ucieczka z Ciszlandów doprowadziła do uratowania mojego ojca z Biblioteki Aleksandryjskiej, a później daliśmy się wciągnąć w plan powstrzymania Nalhalli przed podpisaniem traktatu z Bibliotekarzami. Teraz sprawy wreszcie się trochę uspokoiły. I nic dziwnego, że inni ludzie – o większym doświadczeniu niż Bastylia i ja – przejęli najważniejsze zadania. Ja byłem Smedrym, a ona pełnoprawnym rycerzem Krystalii, ale oboje mieliśmy ledwie po trzynaście lat. Nawet w Wolnych Królestwach, gdzie ludzie nie przykładają takiej wagi do wieku, miało to swoje znaczenie.
Bastylia przeszła przyśpieszone szkolenie już w dzieciństwie i w bardzo młodym wieku została pasowana na rycerza. Towarzysze z zakonu oczekiwali, że będzie dużo trenowała, by nadrobić wcześniejsze niedopatrzenia. Przez pół każdego dnia zajmowała się swoimi obowiązkami w Krystalii. Ja, ogólnie rzecz biorąc, poświęcałem dni w Nalhalli na naukę. Na szczęście było to o wiele ciekawsze niż szkoła, do której wcześniej chodziłem. Zapoznawano mnie z takimi rzeczami jak soczewki okulatoryjne, prowadzenie negocjacji i posługiwanie się bronią z Wolnych Królestw. Jako Smedry – jak się przekonywałem – byłem czymś w rodzaju połączenia tajnego agenta, komandosa sił specjalnych, dyplomaty, generała i degustatora serów.
Nie będę kłamał. To było odurzająco odjazdowe. Zamiast siedzieć cały dzień i pisać sprawdzian z biologii albo słuchać, jak pan Layton na matematyce wychwala zalety dzielników i wielokrotności, rzucałem misiowymi granatami i zeskakiwałem z budynków. To było na początku bardzo fajne. No dobra, to było CAŁY CZAS bardzo fajne.
Ale czegoś brakowało. Wcześniej, mimo że miotałem się, nie wiedząc, co robię, uczestniczyłem w ważnych wydarzeniach. Teraz byliśmy po prostu… no cóż, dziećmi. I to mnie drażniło.
– Coś się musi zdarzyć – powiedziałem. – Coś emocjonującego.
Z wyczekiwaniem wyjrzeliśmy przez okno.
Obok przeleciał drozd. Ale nie eksplodował. Nie okazał się też tajnym bibliotekarskim ptakiem ninja. W istocie, pomimo mojego dramatycznego oświadczenia, nie stało się w ogóle nic ciekawego. I nic ciekawego nie stanie się też przez kolejne trzy rozdziały. Przykro mi. Obawiam się, że to będzie dość nudna książka.
Weźcie głęboki wdech. Przed wami najgorsza część.

 
Wesprzyj nas