Morska katastrofa z początku XX wieku ma swoją tragiczną kontynuację w kolejnym stuleciu. Nikt nie potrafi rozwiązać jej tajemnicy. Śmierć zabiera kolejnych płetwonurków. Mnożą się zagadki. Jedne poszlaki wykluczają drugie…


Ryzykowna graPiątego czerwca 1916 roku brytyjski okręt wojenny HMS „Hampshire” tonie u wybrzeży archipelagu Orkady, a wraz z nim cała załoga i ówczesny brytyjski minister wojny lord Kitchener. Panuje opinia, że jednostka przewoziła niezwykle cenny ładunek. W kolejnych latach wielu nurków, ryzykując życiem, próbuje odnaleźć owiany tajemnicą skarb.

Niemal sto lat później w tej samej okolicy natrafiono na łódź żaglową dryfującą u brzegów jednej z wysp. Na jej pokładzie zostają odkryte ślady morderczej walki. Łódź należała do Bo Stenmana, emerytowanego nurka. Inspektor Karin Adler i jej kolega Folke udają się na Orkady, by wesprzeć w śledztwie miejscową policję.

Na miejscu zostają znalezione kolejne ciało i łódź. Próba ustalenia odpowiedzi na pytanie, co się tu wydarzyło, ujawnia coraz wyraźniejsze związki między zaginionym Bo a zatopionym przed laty okrętem: zorganizowana w latach 70. ekspedycja w celu zbadania wraku skończyła się katastrofą, a Bo Stenman z niejasnego powodu skłócił się z wieloma płetwonurkami.

Ann Rosman
Ryzykowna gra
Przekład: Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 28 lutego 2018
 
 

Ryzykowna gra


Prolog

5 czerwca 1916


Kapitan Herbert Savill stał na mostku HMS „Hampshire” i zmagał się z kipiącymi falami w cieśninie Pentland Firth. Rozszalały wiatr osiągnął siłę sztormu i nic nie wskazywało na to, by miał osłabnąć. Wręcz przeciwnie. Spienione bałwany rozbijały się z hukiem o dziób. Kaskady wody przelewały się przez pokład i wylewały z powrotem szpigatami. Pierwotny plan – by opłynąć Orkady od wschodniej strony, szlakiem systematycznie oczyszczanym z niemieckich min – musiał zostać zrewidowany w miarę nasilania się porannego wiatru. Postanowiono zatem wyruszyć w długą podróż do Archangielska, mijając wyspy od zachodu, od strony zawietrznej, osłoniętej od północno-wschodniego sztormu.
Tymczasem wiatr cofał się, kręcił i obracał w sposób niepokojący i zaskakujący. Chmury zdawały się wyhamowywać i przyczajać w swej gonitwie po niebie, a całe morze jakby wstrzymało oddech. Centrum sztormu musiało przejść przez wyspy i teraz dla odmiany wiatr wiał od północnego zachodu.
Lord Kitchener, który po lekkiej kolacji odpoczywał w swojej kajucie, poinformował mostek, że wybiera się na górę.
– Nie taką pogodę zapowiadano, kiedy zdecydowaliśmy się zmienić trasę – powiedział, trzymając się drabinki.
Nie bez trudu zdołał wspiąć się na mostek i przejść do stołu nawigacyjnego. Tuż za nim, z rozbieganym wzrokiem, szedł jego ochroniarz. Poruszał się miękko i swobodnie, jakby miał przyssawki na dłoniach i stopach, w przeciwieństwie do ministra wojny, który obiema rękami chwytał się kurczowo wszystkiego, byle tylko nie upaść. Walczył, zamiast poddać się kołysaniu. Zupełnie jakby był w stanie zmusić fale, by zaczęły płynąć w inną stronę.
– Wiatr zmienił kierunek. – Kapitan Savill rzucił okiem na mapę.
Wyglądało na to, że cały Atlantyk uderzy w nich z potężną siłą. Za linią Orkadów nie było już niczego, co zatrzymałoby ocean. Jeśli teraz wydawało się, że fale są ogromne, to była to bagatelka w porównaniu z tym, jak mogły wyglądać za kilka godzin. Okręt powinien je wytrzymać. Był zbudowany z mocnej stali z angielskich hut, a na linii zanurzenia pokrywały go pancerne blachy grubości co najmniej piętnastu centymetrów. Savill nie miał też wątpliwości, że HMS „Hampshire” wytrzyma również ostrzał. Pytanie tylko, jak zniesie to załoga. Bitwa jutlandzka sprzed kilku dni spowodowała nieopisane straty. Każdy z pokładu kogoś stracił. Dawało się to odczuć na każdym kroku – rozmowy były przytłumione, nastrój wyraźnie przygasł.
– Niszczyciele nie zdołają utrzymać tempa za nami. Może powinniśmy kazać im zawrócić, sir?
– I tak nie ma z nich pożytku w naszym kilwaterze.
Kapitan Savill zauważył, że ocieniona sumiastym wąsem twarz lorda Kitchenera stawała się coraz bardziej blada. W siodle na koniu niezaprzeczalnie trzymał się pewnie, co widać było na większości zdjęć zrobionych w Egipcie i Sudanie, tu jednak jego postać wydawała się krucha. Nie ulegało wątpliwości, że morze nie jest jego żywiołem. Usiłował skierować wzrok ku horyzontowi, lecz niebo i ocean zlewały się w jedno i w końcu, bąknąwszy coś jeszcze, ruszył z powrotem do swojej kajuty, pokonany przez siły natury.
„Unity” i „Victor”, oba eskortujące niszczyciele, zwolniły, walcząc z kipielą wzdłuż skalistego wybrzeża wyspy Hoy. Podczas gdy „Hampshire” parł do przodu przez wzburzone wody ze stałą prędkością osiemnastu węzłów, one kołysały się na falach i coraz bardziej zostawały w tyle. Pięć po szóstej „Victor”, mniejszy z nich, poinformował, że jest w stanie utrzymać tempo jedynie piętnastu węzłów. Pięć minut później dowiedzieli się, że „Unity” nie osiągnie więcej niż dwanaście węzłów, które bardzo szybko zredukowano do dziesięciu. Było wpół do siódmej wieczorem. Znajdowali się na wysokości wyspy Hoy i widzieli światła Stromness, kiedy kapitan Savill polecił niszczycielom zawrócić do bazy w Scapa Flow i nie eskortować ich aż na północ Wysp Szetlandzkich. Stamtąd i tak „Hampshire” miał kontynuować swoją podróż bez eskorty.
I tak oto dwustumetrowej długości okręt wojenny z blisko siedmiuset członkami załogi przedzierał się samotnie przez sztorm, który wciąż się nasilał. Prędkość jednostki spadła i od godziny wynosiła jedynie trzynaście i pół węzła. Na pokładzie znajdowali się lord Kitchener i jego sztab, udający się do Archangielska w nadzwyczaj wyjątkowym celu. Czyli na spotkanie z rosyjskim carem. W panujących warunkach podróż mogła zająć więcej czasu, niż przewidywano, i raczej nikt nie nazwałby jej przyjemną. Choć kapitan Savill nie wątpił, że palacze w maszynowni sumiennie wykonują swoją robotę. Z nabrzmiałymi od wysiłku muskułami, osmoleni i zlani potem szufla za szuflą wrzucali węgiel do kotłów. Dzięki tym twardym chłopom i prawie dwom tysiącom ton węgla „Hampshire” powinien dotrzeć do celu.
Nieco z przodu od strony sterburty, w odległości około minuty, majaczyły wysokie skały Marwick Head. Rzut oka w kierunku lądu kilka chwil później zaświadczał niezbicie, że tempo zmalało jeszcze bardziej.
Huk wiatru nagle został zagłuszony odgłosem eksplozji, która wstrząsnęła całym okrętem. Wszyscy popędzili na swoje stanowiska, gotowi do obrony. Początkowo sądzono, że to atak łodzi podwodnej. Savill szybko jednak otrzymał meldunek, że nastąpiło coś jeszcze gorszego – natrafili na minę. Czyli jednak Niemcy tu byli. Mimo wszystko. Przekazał telegrafiście, żeby natychmiast wezwał pomoc, ale ledwie wydał ten rozkaz, światło na mostku kapitańskim zamigotało i zgasło. Wysiadło zasilanie. A bez zasilania nie działała łączność radiowa.
Pozamykane na noc luki otwierały się jeden za drugim i na pokład, niczym szczury na tonącym statku, wypełzała załoga. Przemieszczali się na rufę, jak najdalej od wybuchu. Palacze, poparzeni gorącą parą w maszynowni, krzyczeli z bólu, mieli poszarpane ubrania i skórę usianą bąblami. Chmura duszącego brązowego dymu unosiła się przed mostkiem, utrudniając widoczność.
Lord Kitchener wszedł po drabince na mostek w towarzystwie swojego ochroniarza. Minister wojny był blady i kiedy mocno zaciskał dłonie na metalowych stopniach, wyglądał na dużo więcej niż swoje sześćdziesiąt sześć lat.
– Nabieramy potworne masy wody. – Te słowa padły z ust oficera, który pojawił się na mostku w kilka sekund po nim. – Sir – dodał pospiesznie dla uhonorowania ministra wojny, po czym ponownie zwrócił wzrok na kapitana. – Pancerne poszycie w bakburcie z przodu mostka jest rozerwane. Gigantyczna dziura, nie do załatania. Jest za duża. – Zamilkł w oczekiwaniu na rozkazy, podczas gdy żyła na jego skroni pulsowała intensywnie.
Miał na imię James. Dzielny marynarz, Szkot, który zawsze nosił w portfelu zdjęcia swoich dwóch synów. Zdaje się, że nadarzała się okazja, by je wyjąć. Kolejna eksplozja wstrząsnęła kadłubem.
– Gdzie macie magazyn amunicji? – spytał Kitchener.
Kapitan Savill zauważył, że „Hampshire” zanurza się coraz głębiej, czuł zmieniony ruch okrętu.
– Musimy dopilnować, żeby załoga znalazła się na łodziach – rzucił w kierunku Jamesa, po czym spojrzał na ministra wojny.
Lord Kitchener był opanowany, jakby odbywał inspekcję okrętu, a nie stał w obliczu utraty życia w piekle, które za chwilę miało się rozpętać. Stał blady, ale dość spokojny. Być może dlatego, że nie w pełni uzmysławiał sobie powagę sytuacji.
Oficer James podszedł kilka kroków, aby chwycić się poręczy.
– Sir. Duże szalupy…
– Musimy wziąć małe i tratwy, James – przerwał mu kapitan Savill, na co Szkot zasalutował i opuścił mostek.
Cyrkiel ześlizgnął się z ogromnej morskiej mapy pokrywającej stół nawigacyjny. „Hampshire” miał już duży przechył, a fale jakby próbowały wywrócić jego ogromny kadłub jak najszybciej.
– Dlaczego nikt ich nie opuszcza? – spytał lord Kitchener, wskazując na duże szalupy.
– Nie da się ich opuścić bez zasilania – wyjaśnił Savill. – Nie możemy też wezwać pomocy, ponieważ łączność nie działa. Możemy liczyć na pomoc jedynie z lądu. O ile wyślą nam łodzie na ratunek. – Westchnął ciężko, przeklinając w duchu ową przesadną ufność w nową technikę, jaką była elektryczność. – Musimy zacząć od małych szalup i tratew. Chcę, aby w pierwszej łodzi, którą spuścimy na wodę, zajął miejsce pan, sir.
Nigdy się nie dowiedział, czy ten usłyszał jego ostatnie słowa, ponieważ lord Kitchener i towarzyszące mu osoby ruszyli już na pokład. Widział, jak zmierzają ku szalupom, jak ponaglają ludzi, aby wsiadali do nich; widział także, jak mniejsze łodzie roztrzaskują się na kawałki o burtę okrętu, a ci, którzy znajdowali się w najbliższej łodzi, wyskakują z niej i rzucają się na złamanie karku do kipiącego, rozszalałego morza i w ułamku sekundy w nim znikają. Kapitan widział, jak niektórym udaje się dopłynąć do kilku większych tratew, i obserwował, jak pomagają sobie nawzajem wdrapać się na nie; jak duże szalupy też stopniowo wypełniają się ludźmi mającymi nadzieję, że gdy okręt będzie tonął, zerwą się z mocowań i odpłyną.
Dziesięć minut przed ósmą wieczorem, zaledwie kwadrans po tym, jak mina wyrwała dziurę w kadłubie, HMS „Hampshire” poszedł na dno. Jego dziób zniknął pod powierzchnią wody, języki ognia i dym buchały z części w okolicy mostka, aż wreszcie cała rufa powoli uniosła się tak wysoko, że widać było obie śruby; nadal się obracały. Ci, którzy próbowali się uratować na dużych szalupach, zostali wciągnięci przez wir powstały wokół tonącego kadłuba. W lodowatej wodzie roiło się od mężczyzn rozpaczliwie walczących o życie. Ojców, braci i synów. Na jednej z tratew początkowo znajdowało się sześciu ludzi, ale wiatr tak ciskał nią po morzu, że kiedy dobiła do lądu, zostało już na niej tylko dwóch. Większa pomieściła pięćdziesięciu rozbitków, lecz gdy morze wyrzuciło ją na brzeg na północ od Bay of Skaill, było już po pierwszej w nocy i lodowata woda oraz wicher tak wychłodziła ich organizmy, że większość z nich nie odzyskała przytomności. Z ich ust wydobywała się piana; tylko czterech się uratowało. Ostatnia tratwa ratunkowa Carleya, gdy zdołała na tyle oddalić się od tonącego statku, by nie została wessana w wir, mieściła czterdzieści osób. Kolejne trzydzieści wciągnięto na nią z wody. Lecz kiedy o świcie dobiła do czarnych skał w zatoce Nebbi Geo na północ od Bay of Skaill, jedynie sześć osób było jeszcze przy życiu. Leżały prawie nieprzytomne wśród martwych kolegów.

Mieszkańcy Orkadów pospieszyli na ratunek. Jednak próbujące odbić od brzegu łodzie zostały zatrzymane przez wojsko, a przeciwko zwykłym ludziom dobrej woli, którzy pojawili się na nabrzeżu z noszami, kocami i suchą odzieżą, wyciągnięto bagnety. Jedyne wyjaśnienie, jakie podano, sprowadzało się do tego, że HMS „Hampshire” płynął w tajnej misji dyplomatycznej i nie można ryzykować naruszenia ważnej tajemnicy przez kontakt z postronnymi osobami cywilnymi.
Rozbitkowie, którzy mimo wszystko zdołali wydostać się na ląd, zmarli tej nocy na okolicznych plażach. Kiedy nadszedł świt, światło dnia ujrzało jedynie dwunastu z siedmiuset członków załogi „Hampshire”. Już wtedy pojawiły się pytania dotyczące ładunku.

1.

Brakowało jeszcze pięciu minut do ósmej, gdy we wrześniowy poranek inspektor kryminalna Karin Adler wysunęła jedno z krzeseł stojących wokół stołu konferencyjnego w salce komendy policji przy Skånegatan i zajęła swoje miejsce. Kiedy odpływała promem z Marstrand, nie mogła się uwolnić od uczucia, że źle robi. Z nostalgią popatrzyła na las masztów w porcie i wsiadła do saaba. Jak na poniedziałek rano łodzi było wyjątkowo dużo. Przypuszczalnie ładna pogoda skłoniła wiele osób do przedłużenia sobie weekendu. Kiedy przejeżdżała przez Instöbron, słońce raziło ją w oczy. Przy przyczółku mostowym na Vrångholmen stał zaparkowany kamper, a dziesięć metrów od wody na składanych fotelach ze stolikiem między nimi siedziała jakaś para i jadła śniadanie. Karin Adler miała wielką ochotę zawrócić, włożyć kamizelkę ratunkową i wypłynąć gdzieś przed siebie. Może zdoła wyrwać się dzisiaj wcześniej i po południu wybierze się na przejażdżkę łodzią. Na przykład na Pater Nosterskären, żeby złowić trochę wargaczy kniazików, zapeklować je i mieć potem na przynętę na homary. Albo może tylko pójdzie na spacer na skały i wykąpie się w przejrzystej wodzie u brzegów wyspy. Na razie jednak była w samym środku miasta pełnego czerwonych świateł i tramwajów, spalin i ludzi, którzy z małymi słuchawkami w uszach pchali przed sobą wózki z dziećmi odprowadzanymi do przedszkola, chociaż myślami byli już w pracy. Karin zaczerpnęła głęboko powietrza. Po prostu trzeba starać się robić swoje i tyle.
Skinęła głową do dwójki kolegów, zdziwiona, że Robert jest już na miejscu, ponieważ zwykle wpadał w ostatniej chwili. Folke poprawił krawat w brązowy wzorek i otworzył notes na czystej stronie. Następnie ułożył przed sobą na określonych miejscach ołówek automatyczny, gumkę i marker. Oczywiście Folke nie używał słowa „gumka”, tylko stosował pełne określenie – „gumka do wycierania”. Następnie wziął do ręki ołówek i zaczął wyciskać grafit, tak by wystawał dokładnie tyle, ile trzeba. Robert łypnął na niego z ukosa. Karin podejrzewała, że korciło go, aby zamienić miejscami marker i gumkę, wręcz czuła, jak świerzbią go palce.
– Dzień dobry, mam nadzieję, że mieliście udany weekend – powiedział komisarz Carsten Heed, który właśnie wszedł do salki i obok komputera położył papierową teczkę. Na razie chyba nie zamierzał usiąść.
– Ja ciężko pracowałem – westchnął Robert, ściągając folię z bagietki. Miał podkrążone oczy.
Nic dziwnego przy trójce dzieci, pomyślała Karin. Po zakończeniu odprawy zamierzała spotkać się z Carstenem i poinformować go, że jest w ciąży. Chociaż to dopiero trzynasty tydzień, wolała wiedzieć, jak ma sobie wszystko zaplanować. Najchętniej zostałaby w czynnej służbie, obawiała się jednak, że to niemożliwe. Prawdopodobnie wyląduje za biurkiem. Westchnęła. A może lepiej trochę poczekać? Skoro odłożyła nawet rozmowę z własnymi rodzicami, to może i z tą powinna się na razie wstrzymać? Brzucha jeszcze nie było widać, mimo że ona wyraźnie go już czuła, poza tym i tak nosi dżinsy ze stretchem.
Carsten zdawał się nie słuchać Roberta. Miał lekko uniesione ramiona i wyglądał na spiętego.
– Dostaliśmy pytanie od policji z Orkadów – zaczął, kierując spojrzenie na Karin.
– Z Orkadów? – powtórzyła. – A o co chodzi?
Robert miał usta pełne pasty z krewetek, ale jego wysoko uniesione brwi wyrażały zdziwienie.
Carsten próbował włączyć pilotem projektor pod sufitem. Urządzenie zaskoczyło, lecz na ścianie ukazał się napis: „Brak zasilania”. Zaklął i na chybił trafił zaczął naciskać najpierw klawisze komputera, a potem guziki pilota, aż w końcu projektor zbuntował się i zgasł.
– Nowy model – powiedział Robert, po czym wytarł sobie usta serwetką, sięgnął po pilota i skierował go w stronę sufitu.
Po chwili dał się słyszeć szum urządzenia i na tablicy za plecami Carstena ukazało się zdjęcie. Zdjęcie jachtu. Z podniesionymi żaglami i niebiesko-żółtą flagą. Na burcie widniał czarny lub granatowy napis: „»Orca«, Marstrand”.
– Znaleziono szwedzką łódź bez załogi.
Karin skinęła głową i od razu pomyślała o linie asekuracyjnej. Kiedy wypływała daleko w otwarte morze, zawsze pilnowała, aby się nią zawiązać. Gdyby na Orkadach doszło do wypadku, sprawa powinna wylądować na czyimś biurku w tamtejszym morskim centrum poszukiwawczym i ratowniczym, a nie u nich.
– Stwierdzono ślady bójki na pokładzie – uzupełnił Carsten i nagle przerwał. – Krew – dodał, a jego słowa wypowiadane z duńskim akcentem i z zanikającymi końcówkami brzmiały jak cięte nożem.
– Gdzie ją znaleziono? – spytała Karin, pochylając się do przodu. – Dryfującą na wodzie czy przycumowaną? Była na kotwicy?
Carsten zajrzał do swoich papierów.
– Straż wybrzeża przyholowała ją do jakiegoś portu.
– Kirkwall? – rzuciła Karin, przyglądając się uważnie łodzi.
– Stromness – odpowiedział komisarz, znalazłszy odpowiednią informację w papierach.
Ta nazwa budziła wspomnienia. Przed oczami Karin pojawił się szereg obrazów – port, domy z kamienia, puby i wąskie zaułki. Uśmiechnęła się nieznacznie – chociaż siedziała w betonowym budynku w Göteborgu, niemal czuła wiatr znad Atlantyku wiejący nad zielonymi wyspami.
– Jest jakaś mapa? – spytał Folke.
– Na razie to nie ma wielkiego znaczenia – odparł Carsten. – Orkady leżą na północ od Szkocji.
– Nie ma znaczenia? – powtórzył Folke.
Karin widziała, że komisarz bardzo się stara, aby zachować spokój, i nie miała wątpliwości, że gdy tylko spotkanie się skończy, zaraz pójdzie do swojego pokoju, otworzy okno i zapali papierosa. Wstała i podeszła jak najbliżej ekranu, usiłując nie zasłaniać projektora. Chciała przyjrzeć się dokładniej. Chociaż sweter miała wyrzucony na spodnie, mniej czy bardziej świadomie wciągnęła brzuch.
– Wygląda na model Boström trzydzieści siedem – stwierdziła.
– To dobra łódka? – spytał Carsten. – Można nią daleko wypłynąć?
– Ta najwyraźniej dotarła aż do Orkadów – wtrącił Folke.
– Znam kogoś, kto miał taką – powiedziała Karin. – Dobrze się prowadzi w ostrym wietrze i ma mały dryf, waży siedem ton. Zdaniem właściciela jest beznadziejna do cofania i niezbyt łatwa w obsłudze.
– A może to on nie umiał jej obsługiwać – rzucił Folke, po czym założył nogę na nogę i spojrzał na Roberta.
Karin spostrzegła, że ta uwaga nie dotyczy już łodzi, tylko czegoś zupełnie innego. Prawdopodobnie miało to coś wspólnego z samochodem Roberta. Z głębokością bieżnika w jego oponach, którą Folke zmierzył po kryjomu monetą, albo z bajzlem w środku auta. Skórkami po bananach, zdrapkami i kubkami z McDonalda. Przy trójce dzieci nietrudno stracić kontrolę nad życiem. Karin chrząknęła głośno, próbując przywołać obu kolegów do porządku.
– O ile wiem, ten model produkowany jest w stoczni, w której Hallberg-Rassy budował swoje większe jachty. W gruncie rzeczy to dobra łódka. Co prawda ma finkil, ale jest całkiem porządna. – Jakby na potwierdzenie swych słów pokiwała głową, a potem spytała: – Jakiej pomocy oczekuje od nas policja z Orkadów?
– Finkil? – powtórzył za nią Folke.
Robert westchnął. Karin zdawała sobie sprawę, że Folke nie da za wygraną, dopóki nie uzyska odpowiedzi na pytanie, a tym samym oni wszyscy nie będą mogli posunąć się dalej.
– Upraszczając, można powiedzieć, że finkile są przytwierdzone do kadłuba śrubami, natomiast długie kile stanowią integralną część kadłuba. Łódź z długim kilem tnie wodę tak, jakby przesuwała się po szynach, podczas gdy łódź z finkilem jest łatwiejsza do manewrowania, tworzy mniejszy opór i często porusza się szybciej.
Folke stuknął ołówkiem w blat stołu.
– Wcześniej powiedziałaś, że łódź z finkilem jest trudna do sterowania, a teraz mówisz, że łatwiej nią manewrować. No to jak jest naprawdę?
– Powiedziałam, że właściciel uważał ją za trudną do sterowania. No więc – zwróciła się znowu do Carstena – czego od nas chcą?

 
Wesprzyj nas