“Śmierć w Château Bremont” to wartki kryminał, zanurzony w romantycznej atmosferze południowej Francji, pierwszy tom z serii “Varlaque i Bonnet na tropie”.


Śmierć w Château BremontZabytkowe francuskie miasteczko, smak prowansalskiej kuchni, piękne kobiety, hazard, morderstwo. Całe Aix aż huczy od plotek, kiedy szlachcic Étienne de Bremont wypada z okna rodzinnego zamku i ginie na miejscu.

Rozwiązania zagadki podejmuje się przystojny i uwodzicielski sędzia Antoine Verlaque. Podejrzewając, że śmierć nie była przypadkowa, musi wedrzeć się za zamknięte drzwi rodzinnych sekretów. Prosi o pomoc Marine Bonnet, profesor prawa, która zna zakamarki nie tylko zamku, lecz także relacji Bremontów jeszcze z dzieciństwa. Antoine’a i Marine łączy jednak pewne wspomnienie, a wspólne śledztwo w sercu Prowansji zdaje się na nowo rozpalać wielkie emocje.

Ona – oddana przyjaciołom i studentom, on – nigdy nie przeprasza i nie prosi. Ona uwielbia kawę z mlekiem, on kubańskie cygara. Ona – Francuzka z włoskimi korzeniami, on – Francuz z brytyjskim akcentem. Mary Lou Longworth śmiało idzie pod prąd. „Śmierć w Château Bremont” dowodzi, że sprzeczności lubią dobierać się w pary, od miłości blisko jest do morderstwa, a zbrodnia może wydarzyć się nawet w prowansalskim raju.

Powieść dała początek stylowej, kryminalnej serii. Intryguje zbrodnią, ostrym dowcipem, ale też wirtuozerią uczuć nieoczywistych postaci. Porywa krajobrazem winnic, wrzosowych pól i renesansowych zamków Prowansji. Cykl z sędzią Antoine’em Verlaque’iem i prawniczką Marine Bonnet to propozycja dla miłośników opowieści z charakterem. Dzięki tej książce każdy poczuje, że Francja to coś więcej niż Paryż.

***

Głos Longworth jest jak wykwintny rocznik musującej Dorothy Sayers i dojrzałej Donny Leon.
Booklist

Obiecujący debiut Longworth, która pokazuje, że Francja to więcej niż Paryż i że są ciekawsze tajemnice niż te w serii z Maigretem.
Kirkus Reviews

Longworth ma dobre oko i ostry dowcip, a pierwsze przygody Verlaque’a i Bonnet zapowiadają naprawdę przerażającą serię.
Margaret Cannon, Globe and Mail

Mary Lou Longworth mieszka w Aix-en-Provence od 1997 roku. Pisała o tym regionie dla „Washington Post”, „Timesa” (Wielka Brytania), „Independent” (Wielka Brytania) i czasopisma „Bon Appétit”. Jest autorką dwujęzycznego zbioru esejów “Une Américaine en Provence”, wydanego przez La Martinière w 2004 roku. Czas spędza w Aix, gdzie pisze, oraz w Paryżu, gdzie prowadzi kursy pisarstwa na New York University. “Śmierć w Château Bremont” to jej pierwsza powieść.

M. L. Longworth
Śmierć w Château Bremont
Przekład: Anna Krochmal
Seria: Verlaque i Bonnet na tropie. Tom 1
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 7 marca 2018
 
 

Śmierć w Château Bremont


Saint-Antonin, Francja
17 kwietnia, 00:05

Żarówka na strychu się przepaliła. Jutro porozmawia o tym z Jean-Claude’em. Étienne wyczuwał, że dozorca nigdy tak naprawdę go nie lubił, a może ten chłód wynikał z szacunku wobec dzielącej ich różnicy klas. Jean-Claude był uprzejmy, ale nigdy nie patrzył swojemu pracodawcy w oczy. Gdy rodzice Étienne’a jeszcze żyli, łatwo im było się nawzajem unikać, ale teraz Étienne był jedynym Bremontem mieszkającym w Aix, a ogromne nakłady związane z utrzymaniem château wymagały częstszych kontaktów właściciela z dozorcą. Jean-Claude był potężnym, ale niezdarnym mężczyzną. Étienne nigdy nie przejmował się jego rozmiarami, ale coś w spojrzeniu Jean-Claude’a sprawiało, że czasami czuł się nieswojo. Ostatnio Étienne de Bremont odkrył, że fascynują go ogromne dłonie dozorcy. Zwisały sztywno wzdłuż ciała, gdy Jean-Claude odbierał krótkie instrukcje od swego pracodawcy, a po kilku sekundach grube palce zaczynały drgać, z początku powoli, potem coraz szybciej, jakby czekały na wiadomość z mózgu, która popchnie je do działania. W każdym razie palce zdawały się myśleć szybciej niż powolne, nieruchome dłonie.
Na szczęście Étienne z przyzwyczajenia miał przy sobie latarkę. W popadającym w ruinę château – domu, w którym nikt nie mieszkał, nastręczającym więcej kłopotów, niż był tego wart – zawsze gdzieś przepalała się żarówka. Oświetlił latarką zakurzone pomieszczenie. Był to jeden z nielicznych spośród dwudziestu kilku pokoi, który budził w nim jakieś dobre wspomnienia. W kącie stał jego pierwszy rower kolarski: pozwalał mu zjeżdżać w dół do Aix-en-Provence w czterdzieści pięć minut; powrót trwał dwa razy dłużej. Étienne był wtedy wysportowany, w sumie wciąż można było to o nim powiedzieć, biorąc pod uwagę, że za pięć lat stuknie mu czterdziestka.
Obok roweru, na słupku żelaznego łóżka z dziewiętnastego wieku, jak zawsze wisiał różaniec i Étienne pomyślał o jej zielonych oczach i uśmiechniętej twarzy. Tęsknił za nią, ale telefon niewiele by dał. Wiedli zbyt różne życia, mieli zbyt różnych przyjaciół. Zwłaszcza przyjaciół.
Była pełnia i Étienne podszedł do okna. Zasłaniała je drewniana okiennica, szeroka na metr, a na dwa metry wysoka. Otworzył ją i lewą ręką starannie przyczepił do kamiennej fasady, mocno opierając się prawą ręką o ścianę w środku. Okno było otwarte na działanie żywiołów – wiele lat temu przez ten otwór wrzucano do pomieszczenia siano na zimę. Nigdy się nie pofatygowali, by to okno przeszklić. Każdy członek rodu Bremontów, gdy tylko urósł na tyle, by dosięgnąć haczyka z kutego żelaza, uczył się, jak otwierać okno i przy tym nie wypaść. Teraz pokój wypełniał blask księżyca, który da mu dość światła, by mógł przeczytać to, po co tu przyszedł. Walizka od Louisa Vuittona stała na podłodze, na prawo od niego. Chwycił ją i oparł o drewnianą komodę, pełną przeżartych przez mole koców. Ktoś otworzył zamek walizki; pewnie zrobił to jego brat François. Étienne szybko uniósł wieko i wziął do ręki pierwsze dokumenty leżące na samej górze. Zaczął nerwowo je wertować. Nie rozumiał źródła swojego pośpiechu – Jean-Claude wyszedł godzinę temu i miał się zjawić dopiero jutro, lecz mimo to Étienne’a ogarnął niepokój i nie potrafił zapanować nad drżeniem rąk. Dokumenty od prawników i notariuszy pisane były odręcznie, tym wdzięcznym pismem, którego on i brat uczyli się w pierwszej klasie, używając wiecznych piór kupionych przez ojca w Michel, sklepie z papeterią przy Cours Mirabeau. Papiery były nieuporządkowane, a wśród ważnych dokumentów trafiały się luźne kartki; było to typowe dla jego rodu, nieprzywiązującego wagi do pieniędzy i porządku w papierach. Paragony przechowywano w puszkach na mąkę, rachunki na setki franków wyrzucano lub chowano pod spłowiałym perskim dywanem w bibliotece; dostawca prądu i firma telefoniczna musieli regularnie dzwonić i upominać się o zaległe płatności, ale nigdy nie ośmielili się wyłączyć prądu w château.
Zaczął porządkować papiery, oddzielając ważne dokumenty od dwudziestoletnich wykazów bankowych i list zakupów. Roześmiał się, gdy do ręki trafił mu pożółkły paragon z najlepszej patiserii w Aix; wciąż tam była, a piekarz reprezentował już czwarte pokolenie, które wykonywało tę profesję. Paragon był na dwie brioszki. Mógłby je kupić on i François, albo Marine, tyle tylko, że data była z lat pięćdziesiątych, na długo przed tym, zanim którekolwiek z nich się urodziło. Trzymając ten paragon w rękach, trochę się uspokoił i pozwolił sobie na to, by jego myśli znów popłynęły do Marine i ich przyjaznych młodocianych sprzeczek o to, co jest lepsze: brioszki czy croissanty, rozpuszczalna czekolada Banania czy Quik. Zawsze potrafiła sprawić, by to jej było na wierzchu.
Uśmiech Étienne’a de Bremont zamarł, gdy usłyszał, że ktoś otwiera drzwi głównego wejścia do château. Instynktownie przysunął się do ściany, częściowo chowając się w cieniu. Zdjął okulary do czytania i wsunął je za dekolt swetra. Sądząc po krokach, ktoś zbliżał się szybko, wbiegł po pierwszych stopniach, pokonał korytarz, drugie schody, kolejny korytarz i wspiął się po ostatnich stopniach – nie kamiennych, lecz drewnianych i węższych. Wstrzymując oddech, Étienne pomyślał, że to pewnie Jean-Claude, który musiał sobie ubzdurać, że nie może spędzić nocy poza zameczkiem. Te jego głupie rośliny za bardzo by za nim tęskniły. W chwili, gdy otworzyły się drzwi na strych, Étienne wycelował w nie latarkę. Widząc postać na progu, westchnął i powiedział:
– A ty co tu robisz?
Okiennica stukała o kamienny mur, gdy Étienne rozmawiał z nieproszonym gościem. Zerwał się mocny wiatr, który przez otwarte okno niósł ich głosy ponad sosnami i wzgórzem, i dalej, aż na pole lawendy.
Gdy wycie wiatru przybrało na sile, to samo stało się z ich głosami, w których teraz słychać było złość. Étienne, którego dziwnie cieszyło to obrzucanie się obelgami, wyobraził sobie, że czuje zapach lawendy. Ta rozmowa zaczynała go nudzić. Na ułamek sekundy odwrócił głowę w stronę okna, by wciągnąć do płuc nocną bryzę, po czym znów spojrzał na swojego rozmówcę. Wtem usłyszał jakiś nagły dźwięk na drewnianej podłodze strychu i poczuł ręce na piersi. Gdy spadał, czuł, jak mistral owiewa jego ciało. Spojrzał w górę w okno strychu, zobaczył słabe światło swojej latarki i słyszał wiatr – nie był to świst, lecz raczej jęk. Nawet na tych kilka chwil przed śmiercią Étienne de Bremont był w stanie myśleć jedynie o tych dwóch brioszkach i o tym, że zawsze wolał je od croissantów.

Rozdział pierwszy

Saint-Antonin, Francja
17 kwietnia, 17:30


Verlaque stał przed domkiem dozorcy. Była to średniowieczna chata; jej grube mury zbudowano ze złocistego, grubo ciosanego kamienia, który lśnił w świetle późnego popołudnia. Okienka były małe, by nie wpuszczać letnich upałów, a drewniane okiennice pomalowano na spłowiały, szaroniebieski kolor. Za Verlakiem piętrzyła się góra. Przypomniał sobie, co Paul Cézanne mówił o Górze Świętej Wiktorii – że wystarczyło, by o pół metra przesunął sztalugę, i widział zupełnie inną górę. Verlaque spróbował to sprawdzić i przesunął się trochę w prawo. Zadziałało. Pojawił się spiczasty szczyt jednego z wielu wapiennych wierzchołków góry – jej południowe zbocze przypominało grzbiet dinozaura. Nagle nad szczytem przemknął jakiś cień i zmieniła się jego barwa. Z zakurzonego różowego stał się szary.
Verlaque odwrócił się i spojrzał na château, a właściwie nie château, lecz bastide – wiejski dom, zbudowany przez zamożnych mieszkańców Aix-en-Provence w siedemnastym wieku. Każdego roku w lipcu opuszczali swoje miejskie rezydencje i wraz ze służbą przenosili się na wieś, gdzie było chłodniej. I faktycznie, tu na górze było zimno, choć Saint-Antonin od Aix dzieliło niespełna dziesięć kilometrów i położone było pięćset metrów nad poziomem morza. Verlaque uświadomił sobie, że zostawił kurtkę w samochodzie.
Bastide, podobnie jak ten domek, zbudowano ze złocistego kamienia, ale równiej ciętego. Po obu stronach wysypanej kamykami ścieżki, prowadzącej do frontowych drzwi, stały ogromne żółto-zielone ceramiczne donice, teraz wyszczerbione i popękane. Zauważył, że mimo kiepskiego stanu donic w każdej rósł zdrowy oleander. Krzewy jeszcze nie zaczęły kwitnąć. Inna wysypana kamykami ścieżka, z obu stron obramowana rzędami lawendy, przecinała wypielęgnowany trawnik i prowadziła do kilkusetletniego ozdobnego stawu. Verlaque ruszył ścieżką, świadom niedawno nabranych kilogramów i brzucha napierającego na włoski skórzany pasek. To, że mieszkał teraz sam, nie oznaczało, że zaczął mniej jeść, choć wcześniej myślał, że tak się właśnie dzieje z samotnymi mężczyznami po zerwaniu związku. Westchnął i obiecał sobie, że od jutra zacznie biegać. Próbował sobie przypomnieć, gdzie mogły się podziać jego sportowe buty.
– Trainers – powiedział na głos po angielsku i się uśmiechnął. Jego angielska babcia nazwałaby je „trainers”, a francuska babcia nie wypuściłaby go w nich z domu. Powiedziałaby: „Seulement pour le tenis”.
Woda w stawie była zielona i mętna, pokryta liśćmi z piętrzących się nad nim platanów. Przy dalszym brzegu znajdowała się fontanna z jasnopomarańczowych i żółtych marmurów, pochodzących z pobliskiej góry. Miała kształt lwiej głowy, a z pyska tryskała do stawu woda. Gdy Verlaque przyjechał do Prowansji, z początku nie podobał mu się marmur z Góry Świętej Wiktorii. Uważał, że jest zbyt jaskrawy, niemal kiczowaty, ale teraz go uwielbiał. Umywalka w łazience Marine była z tego samego marmuru. Wyciągnął rękę i wsunął ją pod bieżącą wodę. Przypomniało mu się kilka wersów z wiersza Philipa Larkina, ulubionego poety jego babci: „Przysuwam usta/ do płynącej wody: / płyń na północ, płyń na południe, / to nie ma znaczenia, / nie miłość tam znajdziesz”. Znalazł miłość z Marine, ale nie satysfakcję, więc pozwolił tej miłości odejść. Zbyt trudno było mu wyjaśnić jej swoją przeszłość i im bardziej starała się nakłonić Verlaque’a, by o niej opowiedział, tym bardziej on się wycofywał. Łatwiej było mu samemu na swoim poddaszu, z książkami, obrazami i cygarami. Nie rozmawiali ze sobą od ponad sześciu miesięcy.
– Monsieur le Juge! – zawołał ktoś z chatki.
Dozorca stał w drzwiach, całkowicie je sobą wypełniając. – Kawa już gotowa!
Verlaque ruszył w jego stronę, wsuwając rękę do kieszeni i włączając dyktafon.
Starał się nie wzdrygnąć, gdy wchodził do zimnej kuchni. Dozorca, Jean-Claude Auvieux, nalał im kawy. Sędzia Verlaque rozejrzał się po prosto urządzonym, nieskazitelnie czystym pomieszczeniu; bez pośpiechu podziwiał idealnie zachowaną podłogę z kamiennych płyt. W kuchni dominował piec – stary bordowy La Cornue, jeden z takich, o jakich marzyli zapaleni kucharze, tacy jak Verlaque. Chciałby mieć taki z dwoma piekarnikami w swoim mieszkaniu w Aix, ale wtedy musiałby je zupełnie inaczej urządzić. Zatarł wielkie dłonie i oparł się pokusie, by w nie chuchnąć.
Auvieux odwrócił się od pieca i jakby wyczuwając dyskomfort sędziego, powiedział:
– Przepraszam, że tu tak zimno. Przed wyjazdem wyłączyłem na weekend ogrzewanie. W ciągu dnia jest całkiem ciepło, ale w nocy wciąż trzeba trochę dogrzewać, co nie? Niedługo zrobi się cieplej.
Auvieux był starszy od Verlaque’a, pewnie zbliżał się do pięćdziesiątki, ale ogorzała twarz sprawiała, że wydawał się jeszcze starszy. Był potężnej postury: wysoki i barczysty, o pełnych ustach i dużych brązowych oczach. Ubierał się tak jak inni Prowansalczycy zajmujący się tym, co on – niebieskie ogrodniczki i zielona, pikowana myśliwska kamizelka.
– Miał pan ciężką niedzielę – powiedział Verlaque. Wysunął drewniane krzesło i usiadł na nim, nie czekając na zaproszenie. – Co się dokładnie stało?
Auvieux spojrzał w podłogę, a potem z powrotem na Verlaque’a, który wpatrywał się w niego swoimi ciemnymi oczami.
– No cóż… Znalazłem ciało, natychmiast wezwałem policję, a potem…
– Był pan sam? – przerwał mu Verlaque.
Dozorca zamarł.
– Tak – odpowiedział. Przesunął butem jakiś niewidoczny brud na podłodze.
Verlaque westchnął.
– Zdaję sobie sprawę, że to musiał być dla pana ogromny szok, gdy znalazł pan zwłoki hrabiego de Bremont. Nie wiem, czy był pan blisko z hrabią, ale wiem, że się pan tu wychował, z nim i z jego rodziną. Mógłby mi pan szczegółowo opowiedzieć, co pan robił po powrocie z Var? Proszę o jak najwięcej detali.
– Wróciłem do Saint-Antonin dziś około południa – odparł Auvieux po chwili milczenia. – Sam. Wyjechałem z domu siostry w Var, niedaleko Cotignac, około wpół do jedenastej.
– Będę potrzebował nazwiska i adresu pana siostry. Dla porządku – wtrącił Verlaque.
– Dobrze. – Auvieux przełknął, wciągnął powietrze i mówił dalej: – Zaparkowałem samochód obok domku, na prawo od château. Wciąż tam stoi. Wniosłem do środka walizkę, a potem zacząłem szykować sobie lunch.
– Co dokładnie? – spytał Verlaque.
– Co jadłem na lunch? – Auvieux przez kilka sekund wpatrywał się w sędziego, próbując zrozumieć sens pytania. Potem wzruszył ramionami. Dawno temu przestał próbować zrozumieć ludzi. Z roślinami było o wiele łatwiej. Verlaque zauważył już na blacie miseczkę truskawek i cienkie zielone szparagi przygotowane na kolację. Gdy Auvieux otworzył lodówkę, by wyjąć mleko, Verlaque szybko do niej zajrzał, chcąc sprawdzić, co jest w środku. Jajka, połowa koziego sera, salami w plastikowym opakowaniu, masło, woda mineralna i białe wino. Mniej więcej to samo, co Verlaque miał w swojej lodówce. Z wyjątkiem szampana Pol Roger.
– Hmm, usmażyłem sobie stek, antrykot – odparł w końcu dozorca. – I jadłem sałatkę. Sałatę z ogórkiem i zieloną papryką. Wypiłem też dwa kieliszki czerwonego wina. Kupuję je hurtem ze spółdzielni w Puyloubier. Jest całkiem niezłe, wie pan?
Na twarzy Verlaque’a pojawił się ciepły szczery uśmiech. Znał wino z tej spółdzielni i dozorca miał rację. Jak na wino kosztujące niecałe trzy euro za litr, było naprawdę niezłe.
– O której skończył pan jeść? – wypytywał dalej Verlaque.
– Około drugiej. Po lunchu przebrałem się w robocze ubranie i poszedłem tam pieszo. Lubię się przespacerować po lunchu, nawet piętnastominutowy spacer dobrze robi na zdrowie. Moja siostra oglądała o tym program. Piętnaście minut wystarczy.
– Tak mówią – odparł Verlaque, w którym znów zaczęło narastać zniecierpliwienie.
– No więc się tam przeszedłem – ciągnął Auvieux, wskazując na château widoczny z kuchennego okna. – Przez gaj oliwny. Kilka minut sprawdzałem drzewa, podcinałem je w lutym. Hrabia de Bremont, to znaczy dziadek pana Étienne’a, mówił mi kiedyś, że gałęzie należy przycinać tak, by przez drzewa było wyraźnie widać Górę Świętej Wiktorii.
W tym momencie dozorca przerwał i spojrzał na sędziego, jakby czekał na odpowiedź.
– Też o tym słyszałem – odparł Verlaque, zdziwiony własnymi słowami. Dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że powiedziała mu o tym Marine, gdy pewnego słonecznego poranka przycinała oliwkę na swoim tarasie. Z jej mieszkania usytuowanego w centrum nie było co prawda widać góry, ale jeszcze na początku dwudziestego wieku rozciągał się stamtąd wspaniały widok. To było, zanim jeszcze pobudowano wysokie apartamentowce na obrzeżach Aix, i takie powiedzonko się przyjęło. Verlaque przypomniał sobie, że widział liczne prace Cézanne’a przedstawiające tę górę, wykonane w jego atelier na wzgórzu na północ od Aix. Dziś ten widok zasłaniały sześcienne betonowe apartamentowce. Verlaque’owi wydawało się w pewnym sensie stosowne, że obecnie nie widać góry z dawnej pracowni Cézanne’a, co więcej – samo miasto posiada tylko dwa, może trzy niewielkie obrazy swego słynnego obywatela – zapewne jednego z najważniejszych malarzy w historii sztuki. Pomyślał o niewielkim Musée Granet w Aix i spróbował sobie przypomnieć, czy w ogóle widział tam jakiś obraz Cézanne‘a. Dziewiętnastowieczni mieszkańcy Aix wykpili dzieła malarza, zbyt nowoczesne jak na ich prowincjonalny gust. W dwudziestym pierwszym wieku wciąż mają ten sam konserwatywny gust co ich przodkowie, pomyślał Verlaque. Pomimo wszystkich nowych i starych pieniędzy w Aix-en-Provence wciąż nie było galerii ze sztuką współczesną ani nowoczesnych restauracji, od których roiło się w innych miastach, takich jak Tuluza czy Lille.
Verlaque wyjrzał przez okno na château i spytał nagle:
– Czyj to samochód, ten z numerami z Lazurowego Wybrzeża?

 
Wesprzyj nas