«Herbaciana dziewczyna» to niezwykły hołd złożony bezwarunkowej miłości, powieść pokazująca oczami kobiet chińską kulturę, tradycje i zwyczaje.


Herbaciana dziewczynaŻycie Li-yan i jej rodziny w odległej wiosce w prowincji Yunnan jest podporządkowane rytmowi pór roku i uprawie herbaty.

Pewnego dnia jednak do osady przybywa obcy. Znajduje tam rzadką odmianę herbaty, której poszukiwał.

Li-yan, jedna z niewielu wyedukowanych mieszkanek górskiej wioski, zostaje tłumaczką obcego i jako jedna z pierwszych odrzuca zasady, które ukształtowały jej życie. Kiedy rodzi nieślubne dziecko, otula córkę kocykiem, ukrywa w zawiniątku płytkę herbaty i pozostawia ją w najbliższym mieście.

Haley, córka Li-yan, dorasta otoczona miłością w dobrze sytuowanej kalifornijskiej rodzinie. Choć wiedzie szczęśliwe życie, rozmyśla nad swoimi korzeniami, a Li-yan tęskni za utraconą córką. Czy los je połączy?

***

Decyzja więcej niż trudna. Rozstanie, które na zawsze rani pamięć i serce. Tęsknota, która nie daje spokoju. Nurtująca potrzeba odnalezienia własnych korzeni. «Herbaciana dziewczyna» to niezwykły hołd złożony bezwarunkowej miłości.
„Booklist”

Lisa See – urodzona w 1955 roku amerykańska pisarka pochodzenia chińskiego, autorka bestsellerów ukazujących chińską tradycję oczami kobiet. Jej pierwsza książka, „Na Złotej Górze” z 1995 r., opisująca historię rodziny autorki – chińskich imigrantów w Stanach Zjednoczonych, stała się bestsellerem. W roku 2000 na jej kanwie powstała opera (z librettem autorki). Bestsellerami były też kolejne książki Lisy See, przede wszystkim powieść „Kwiat Śniegu i sekretny wachlarz” – prawa do niej sprzedano do czternastu krajów, a w roku 2011 roku nakręcono film na jej podstawie (w jednej z ról wystąpił Hugh Jackman). Lisa See współpracowała rówież z tygodnikiem literackim „Publishers Weekly”, obecnie pisuje dla „Vogue”, „Self” i „More”. Opublikowała także przewodnik po Chinatown w Los Angeles.

Lisa See
Herbaciana dziewczyna
Przekład: Joanna Hryniewska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 15 lutego 2018
 
 

Herbaciana dziewczyna


Od autorki
W roku 1988, gdy rozpoczyna się akcja powieści, za kilogram liści herbaty zbieranych w górach Yunnanu płacono cztery juany, co dzisiaj odpowiada około pięćdziesięciu centom. Średni miesięczny dochód hodowców herbaty wynosił dwieście juanów (dziś to około dwudziestu pięciu dolarów).
Należy pamiętać, że w mowie i w piśmie funkcjonuje kilka określeń herbaty półfermentowanej pu-erh. W dziewiętnastowiecznej transkrypcji języka chińskiego autorstwa Wade’a i Gilesa jej nazwę zapisuje się jako pu’erh, na Tajwanie – jako puerh, w stosowanej w Chińskiej Republice Ludowej i oficjalnie przyjętej przez ONZ w roku 1986 transkrypcji pinyin – jako pu’er, w języku kantońskim zaś – jako ponay lub bonay.

Kiedy rodzą się synowie,
to układa się ich w łożu,
stroi w szaty i z nefrytu
berło daje do zabawy […]
Kiedy zaś się córki rodzą
to się kładzie je na ziemi
i w pieluszki się owija,
ich zabawką są skorupki*.

Księga Pieśni (1000–700 r. p.n.e.)
* Konfucjusz, Księga Pieśni. Szy-cing, przekł. Marzenna Szlenk-Iliewa, Warszawa 1995, s. 233.

Część I

Obyczaje Akhów

1988–1990

Pies na dachu

– Bez zbiegów okoliczności nie ma historii – dodaje A-ma, gdy Pierwszy Brat kończy opowiadać nam swój sen z zeszłej nocy.
To zdaje się zamykać temat, jak zawsze. Sama nie wiem, jak wiele razy matka użyła tego powiedzonka, od kiedy dziesięć lat temu pojawiłam się na świecie. Mam też wrażenie, że różne wersje snu Pierwszego Brata słyszałam już wielokrotnie. Ubogi rolnik wiezie świeżo zebraną rzepę do miasteczka, żeby na targu wymienić ją na sól. Potyka się i spada z urwiska. Mogłoby się to skończyć „straszną śmiercią” z dala od domu, czyli najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć przedstawicielowi ludu Akha. Rolnik ląduje jednak w obozowisku zamożnego handlarza solą. Ten parzy herbatę, mężczyźni zaczynają rozmawiać i… Tu następował jakiś zbieg okoliczności: handlarz solą poślubiał córkę rolnika albo rolnik unikał fali powodziowej dzięki wypadkowi na skałach. Tym razem rolnik mógł po prostu dobić targu z handlarzem solą i oszczędzić sobie wyprawy do miasteczka.
Dobry sen bez złych znaków raduje wszystkich usadowionych na podłodze wokół paleniska. Jak mawia A-ma, każda opowieść, każdy sen i każda chwila naszego życia pełne są brzemiennych w skutki zbiegów okoliczności. Wirujemy wokół siebie jak ziarnka ryżu wyrzucane garściami w powietrze – ludzie, zwierzęta, liście, ogień i deszcz. Pojedyncze ziarnko nie może zmienić kierunku. Nie może zdecydować, czy poleci w lewo, czy w prawo, ani gdzie wyląduje, czy spadnie na skałę i da się je uratować, czy zsunie się z niej w błoto i natychmiast stanie się bezwartościowe, bezużyteczne. To los decyduje, dokąd trafią, i nic – a w każdym razie nic materialnego – nie może zmienić ich przeznaczenia.
Nadchodzi kolej na sen Drugiego Brata. Ten jest zwyczajny. Na koniec Trzeci Brat opowiada o swoim śnie, który okazuje się rozpaczliwie nudny.
– Opowiedz nam, co się tobie śniło tej nocy, Dziewczyno. – A-ba trąca mnie łokciem.
– Co mi się śniło? – Jego życzenie mnie zaskakuje, ponieważ do tej pory żadne z rodziców tego ode mnie nie wymagało. Jestem tylko dziewczyną. Nieważną, jak powtarzano mi wielokrotnie. Nie wiem, dlaczego A-ba wybrał ten dzień, żeby mnie wyróżnić, ale mam nadzieję, że zasłużę sobie na jego uwagę. – Wracałam do wioski ze zbiorów herbaty. Było już ciemno. Widziałam dym unoszący się z domowych palenisk. Zgłodniałam od zapachu jedzenia. – Jestem stale głodna. – Ale mój brzuch, oczy, ręce i nogi cieszyły się, że jestem we właściwym miejscu. W naszym rodzinnym domu. – Obserwuję twarze bliskich. Pragnę być szczera, ale nie chcę, żeby prawda ich przestraszyła.
– Co jeszcze widziałaś? – pyta A-ma.
Hierarchia władzy i ważności jest w naszej wiosce następująca: wódz; ruma – kapłan duchowy, który dba o harmonię pomiędzy duchami i ludźmi; nima – szaman, który potrafi wchodzić w trans, odbywać podróże do drzew zasadzonych przez boga w świecie duchów dla każdej bytującej na Ziemi duszy, a następnie rozstrzygać, które zaklęcia będą odpowiednie do uzdrowienia człowieka lub podreperowania jego zdrowia. Następni w kolejności są wszyscy dziadowie, ojcowie i mężczyźni w każdym wieku. Moja matka jest pierwszą spośród kobiet, i to nie tylko w naszej wiosce, ale i na całej górze. Jest akuszerką, lecz także kimś znacznie ważniejszym: leczy mężczyzn, kobiety i dzieci od narodzin po śmierć. Słynie też z umiejętności objaśniania snów. Srebrne kule w jej nakryciu głowy drżą i odbijają blask płomieni, gdy czeka na moją odpowiedź. Pozostali nerwowo pochylają głowy nad miskami.
– Śnił mi się pies – wyduszam z siebie.
To wyznanie jest dla wszystkich wstrząsem.
– Są trzy powody, dla których pozwalamy psom żyć między nami – oznajmia A-ma kojąco, żeby uspokoić rodzinę. – Są niezbędne do ofiar, ostrzegają nas przed złymi znakami i można je jeść. A jaki był twój?
Znowu się waham. Pies z mojego snu stał na naszym dachu, był czujny, z pyskiem wzniesionym ku górze i sztywnym ogonem. Dla mnie wyglądał, jakby strzegł naszej wioski, jego widok upewnił mnie, że wrócę bezpiecznie do domu. Ale lud Akha wierzy, że…
– Psy nie są ludźmi, ale żyją w świecie ludzi. – A-ma spogląda na mnie surowo. – Nie pochodzą ze świata duchów, lecz mają dar ich widzenia. Kiedy nocą słyszysz wycie lub szczekanie psa, to wiesz, że dostrzegł ducha i być może udało mu się go odstraszyć. A teraz odpowiedz mi, Dziewczyno – mówi, przesuwając srebrne bransolety powyżej nadgarstka. – Jaki był twój?
– Cała rodzina siedziała na zewnątrz, gdy pies zaczął szczekać – opowiadam, ponieważ świetnie wiem, że sen o psie na dachu oznacza, że zwierzę nie wywiązało się z zadania i jakiemuś duchowi udało się przeniknąć przez chroniącą wioskę bramę duchów i krąży teraz wśród nas. – Odstraszył złego ducha. A-poe-mi-yeh nagrodził go, obdarzając każdego członka naszej rodziny kurą…
– Nasz najwyższy bóg darował każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie po jednej kurze? – drwi Pierwszy Brat.
– I każdemu dziecku! Każdy dostał całą kurę tylko dla siebie…
– To niemożliwe! Bez sensu! Ona zmyśla! – Pierwszy Brat patrzy na A-bę z oburzeniem. – Każ jej przestać…
– Na razie jej sen mi się podoba – oznajmia A-ba. – Mów dalej, Dziewczyno.
– Widziałam ptaki w gnieździe. – Im większą odczuwam presję, tym łatwiej przychodzi mi kłamstwo. – Pisklęta dopiero co wykluły się z jajek. Ich ptasia mama delikatnie postukiwała w każde z nich dziobkiem, stuk-puk.
Rodzice i bracia rozmyślają przez chwilę nad tymi słowami. A-ma studiuje moją twarz, a ja staram się zastygnąć jak odstawione na noc sojowe mleko. W końcu kiwa głową z aprobatą.
– Liczyła swoje dzieci. Nowe życie. Opiekuńcza matka. – Uśmiecha się. – Wszystko w porządku.
A-ba wstaje, dając znak, że śniadanie skończone. Nie wiem, co męczy mnie bardziej: że A-ma nie widzi wszystkiego, co dzieje się w mojej głowie, choć zawsze sądziłam, że tak jest, czy że moje wymysły uszły mi na sucho. Czuję się okropnie, dopóki nie przypomnę sobie, że uchroniłam rodzinę od zmartwień, których przysporzyłby jej mój sen. Podnoszę miskę do ust i przełykam resztę bulionu. Z pikantnym płynem do buzi dostaje się kilka gorzkich górskich listków. Płatki chili palą w gardle. Będę syta, dopóki ich żar nie zgaśnie.

*

Kiedy wychodzimy z domu, gwiazdy nadal migoczą nad naszymi głowami. Na plecach niosę koszyczek. Pozostali domownicy zawiesili na ramionach duże kosze. Idziemy razem ubitą drogą przez środek Źródlanej Studni, naszej wioski, która przycupnęła na jednej z wielu przełęczy góry Nannuo i liczy około czterdziestu gospodarstw. Większość domów okalają stare krzewy herbaciane. Tarasy i ogrody, w których pracujemy, znajdują się jednak poza wioską.
Dołączamy do sąsiadów, którzy mieszkają cztery domy dalej. Ich najmłodsza córka, Ci-teh, jest w moim wieku. Wszędzie rozpoznałabym moją przyjaciółkę, ponieważ żadna dziewczynka w Źródlanej Studni nie ma tak strojnego czepka. Jej rodzina oprócz herbaty uprawia także dynie, kapustę, trzcinę cukrową i bawełnę. Hodują też opium. Sprzedają je kapłanowi duchowemu na ceremonie i A-mie, która uśmierza nim ból połamanych kości, przynosi ulgę pacjentom wycieńczonym chorobami i zbolałym po stracie ukochanej osoby. Dzięki dodatkowym dochodom rodzina Ci-teh może przeznaczać na ofiary więcej dużych zwierząt, co z kolei oznacza, że każdy mieszkaniec wioski otrzymuje więcej mięsa, które tradycyjnie rozdziela się między wszystkich. O bogactwie rodziny Ci-teh świadczy również mnóstwo srebrnych amuletów, które ozdabiają jej czepek. Pomijając te różnice, jesteśmy z Ci-teh jak siostry, a może nawet bliżej, ponieważ pracujemy ramię w ramię przez bardzo długi czas.
W drodze do pracy zostawiamy za sobą ostatni dom, a chwilę później docieramy do bramy duchów. Na jej filarach wyrzeźbiono postaci kobiety i mężczyzny. Kobieta ma ogromne piersi. Sterczący penis mężczyzny jest gruby jak zdrewniały pęd bambusa i dłuższy niż ja. Z poprzecznej belki zwisają drewniane ptaki drapieżne i złe psy. Strzeż się. Jeżeli ktoś przejdzie przez bramę w nieodpowiedni sposób – na przykład dotykając jej – może się wydarzyć coś tak strasznego, jak czyjaś śmierć. Wszyscy musimy uważać na bramę.
Zaczynamy wspinaczkę. Gawędzę z Ci-teh, nadrabiamy stracony czas, jakby minęły tygodnie, a nie jedna noc.
– Przed snem pracowałam nad haftem – zwierza się Ci-teh.
– A ja usnęłam, zanim A-ba wypalił fajkę – odpowiadam.
– Do śniadania gorąca woda czy herbata?
– Herbata.
– Sny?
Nie chcę jej o tym opowiadać. Mamy przed sobą długą drogę, a czas mogą nam umilić tylko gry i wyzwania.
– Ile rodzajów grzybów naliczysz na drzewach, zanim dojdziemy do tamtego głazu? – rzucam.
Dziewięć, wygrywam.
– Jak ci idzie tkanie? – pyta Ci-teh, wiedząc, że nie mam do tego drygu.
– Nuda! – wykrzykuję, a mężczyźni spoglądają na mnie przez ramię z dezaprobatą. – Sprawdźmy, w ilu skokach można dotrzeć z tej skały na tamtą, tam wysoko.
W siedmiu, i znów wygrywam.
– Wczoraj wieczorem Deh-ja – Ci-teh ma na myśli swoją bratową – powiedziała, że chce mieć syna.
– To żadna nowość. – Wskazuję niewielkie wzniesienie. – Założę się, że cię przegonię.
Stopy dobrze znają tę drogę, przeskakuję nad odsłoniętymi korzeniami, ze skały na skałę. W niektórych miejscach ziemia przesypuje się między palcami stóp. Gdzie indziej kamyczki wbijają się w miękkie podbicie. Jest jeszcze ciemno, więc raczej wyczuwam, niż widzę wznoszące się wokół mnie stare krzewy herbaciane, kamforowce, miłorzęby, cynamonowce i kępy bambusów.
Znowu wygrywam, co złości Ci-teh. Ale między siostrami też tak bywa. Jesteśmy sobie bliskie, lecz ciągle ze sobą rywalizujemy. Dzisiaj ja wygrywałam, a ona przypomniała mi, że jest lepsza w hafcie i tkactwie. Nasz nauczyciel mawia, że mogłabym udowodnić swoją bystrość, gdybym tylko trochę mocniej przykładała się do nauki. O Ci-teh nigdy tak nie mówi.
– Do zobaczenia w punkcie skupu – rzucam, gdy Ci-teh skręca za matką na inną ścieżkę. Zwlekam przez chwilę, patrząc, jak wdrapują się stromym podejściem, z pustymi koszami podskakującymi na plecach. Potem ruszam pędem, żeby dogonić A-mę.
Idziemy już pół godziny, gdy czerń nocy rzednie, a niebo zaczyna blednąć. Chmury mienią się różem i lawendą. A kiedy słońce wznosi się nad górski szczyt, wszystko jaśnieje. Przebudzone cykady zaczynają ćwierkać. Wspinamy się dalej. A-ba i bracia idą przodem w pewnym oddaleniu, żeby porozmawiać o męskich sprawach. A-ma dorównuje siłą mężczyznom, ale nie spieszy się, szuka ziół i grzybów do swoich mikstur. Pierwsza Bratowa została w domu z dziećmi, które są za małe, żeby zbierać herbatę, ale za duże, żeby je nosić. Dwie pozostałe bratowe towarzyszą nam jednak wraz z dziećmi przywiązanymi do piersi. One także wyszukują w wilgotnym leśnym poszyciu to wszystko, co mogłybyśmy dodać wieczorem do zupy.
W końcu docieramy do tarasów herbacianych Pierwszego Brata. Powoli przesuwam się wzdłuż rzędów gęstych krzewów, wyszukując na wystających gałązkach pojedyncze pączki i po dwa, co najwyżej trzy listki, które zaczynają się rozwijać w ciepłych promieniach słońca. Delikatnie chwytam maleńkie zwitki paznokciem kciuka i bokiem palca wskazującego powyżej pierwszego stawu. Paznokieć jest poplamiony, a opuszka stwardniała. Jestem już naznaczona jako zbieraczka herbaty.
Po dwóch godzinach przychodzi do mnie A-ma. Przebiera dłonią w moich liściach, przegląda je i przesypuje.
– Jesteś bardzo dobra w znajdowaniu najlepszych pączków, Dziewczyno. Może aż za dobra. – Zerka w stronę A-by, który pracuje kilka tarasów dalej, po czym schyla się do mnie i szepcze: – Zbieraj trochę szybciej. Możesz brać też starsze i twardsze liście. Potrzebujemy więcej liści z każdego krzaka, nie tylko te doskonałe pączki.
Rozumiem. Więcej liści oznacza, że punkt skupu herbaty zapłaci nam więcej pieniędzy. Kiedy mój koszyk jest pełny, znajduję Pierwszego Brata, który przerzuca moje zbiory do płóciennego worka i wszystko zaczyna się od nowa. Robimy przerwę obiadową na kulki ryżowe w suszonym mchu, a potem dalej zbieramy przez całe popołudnie. Trzymam się blisko matki, która śpiewa, żeby nadać rytm pracy i oderwać nasze myśli od upału i wilgoci.
– Wystarczy – woła w końcu A-ba.
Spotykamy się tam, gdzie Pierwszy Brat zgromadził nasze zbiory. Do worków trafiają ostatnie liście. Następnie do każdego z worków przywiązujemy liny z deseczkami. A-ma umieszcza najmniejszy z nich na moich plecach, zawiązuje mi sznury na ramionach i mocuje na czole deseczkę. Ma to pomagać w równomiernym rozłożeniu ciężaru, ale wrzynające się liny i nacisk drewna wywołują natychmiastowy ból.
Gdy wszystkie worki znajdują się na plecach, a powiązane razem kosze są gotowe do zabrania w drodze powrotnej, rozpoczynamy dwugodzinną wędrówkę do punktu skupu herbaty. Wszyscy wiemy, że musimy się spieszyć, nie możemy jednak iść szybciej. Trzeba stąpać pewnie. Wspinamy się coraz wyżej, przemierzamy tarasy, a każdy kolejny zdaje się bardziej stromy od poprzedniego. Potem znowu wkraczamy do lasu, który objął w posiadanie opuszczone herbaciane gaje i ogrody. Pnącza oplatają pnie, do których niczym szczypce kraba przytuliły się storczyki, grzyby i porosty. Ile lat mają te drzewa? Pięćset? Tysiąc? Nie znam odpowiedzi. Wiem natomiast, że już dawno temu zaprzestano sprzedaży ich liści. Tylko rodziny takie jak nasza zbierają je na własny użytek.
Do punktu skupu docieram tak zmęczona, że chce mi się płakać. Wchodzimy na podwórze przez dużą bramę. Obiegam wzrokiem przestrzeń w poszukiwaniu charakterystycznego czepka Ci-teh. My, Akhowie, nosimy swoje specjalne stroje. Noszą je również Daiowie, Lahu i Bulangowie oraz inne plemiona zamieszkujące te strony. Wszyscy mają na sobie ubrania robocze, ale każde nakrycie głowy, każdy szal i czepek są przystrojone zgodnie z tradycją klanu, a także według gustu i stylu kobiety czy dziewczyny. Nie widzę Ci-teh. Jej rodzina musiała dotrzeć tu wcześniej i zdążyła odejść. Być może są już nawet w domu i jedzą kolację.
Daje o sobie znać żołądek, podrażniony i oczarowany zapachami płynącymi ze straganów z jedzeniem. Głowę wypełnia aromat mięsa pieczonego na rożnie na otwartym ogniu. Ślina napływa mi do ust. Kiedyś skosztuję czegoś takiego. Może. Od czasu do czasu raczymy się cebulowymi plackami, które starsza kobieta Daiów sprzedaje z wózka tuż po lewej stronie, na podwórzu punktu skupu. Nęcą swoją wonią, ustępującą wprawdzie bogactwem zapachowi pieczonego mięsa, lecz także wyrazistą, z domieszką aromatu świeżych jajek.
Kucam w pyle z matką i bratowymi, gdy ojciec i bracia dźwigają nasze worki przez podwójne wrota, które wiodą do części z wagami. Po drugiej stronie podwórza dostrzegam chłopca mniej więcej w moim wieku. Kręci się w pobliżu stosu worków wypełnionych herbatą, która zostanie przewieziona do wielkiego miasta Menghai i poddana obróbce w państwowej przetwórni. Włosy chłopaka są czarne jak moje. On też jest bosy. Nie pamiętam go ze szkoły. Ale bardziej od niego interesuje mnie parujący placek z cebulą, który trzyma w poplamionych herbatą palcach. Rozgląda się wokół, żeby sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje i – najwyraźniej mnie nie widząc – nurkuje za stertę worków. Wstaję, przechodzę przez podwórze i zaglądam za herbaciany mur.

 
Wesprzyj nas