Porażająca, choć niepozbawiona humoru opowieść o dorastaniu w biednym miasteczku w „pasie rdzy”. Zdaniem recenzentów i czytelników “Elegia dla bidoków” odpowiada na pytanie: dlaczego Donald Trump wygrał wybory.


Elegia dla bidokówTo również napisana z uczuciem i zaangażowaniem analiza kultury pogrążonej w kryzysie – kultury białych Amerykanów z klasy robotniczej. O zmierzchu tej grupy społecznej, od czterdziestu lat ulegającej powolnej degradacji, powiedziano już niejedno. Nigdy dotąd jednak nie opisano jej z takim żarem, a zwłaszcza – od środka.

Historia Vance’ów zaczyna się w pełnych nadziei latach powojennych. Ciężką pracą udało im się awansować do klasy średniej, a ukoronowaniem sukcesu stał się J.D., który jako pierwszy w rodzinie zdobył dyplom wyższej uczelni. Vance pokazuje jednak, że nie da się uciec od spuścizny przemocy, alkoholizmu, biedy i traum, tak typowych dla rejonu, z którego się wywodzili.

“Elegia dla bidoków” to aktualne i niepokojące rozważania o tym, że znaczna część Stanów Zjednoczonych straciła wiarę w amerykański sen, co znalazło odzwierciedlenie w wyniku ostatnich wyborów prezydenckich. To książka, która pokazała Amerykanom z dużych miast, jak mało wiedzą o swoich rodakach, jak mylne mają o nich wyobrażenie.

Ciepła, wyrozumiała narracja Vance’a stała się ważnym głosem w dyskusji o rozwarstwieniu społecznym. W tym sensie jest to rzecz uniwersalna, rzuca nowe światło na podziały społeczne i polityczne również w Polsce.

***

Podziwiam odwagę J.D. Vance’a.
Bill Gates

Lektura obowiązkowa dla tych, którzy chcą zrozumieć dzisiejszą Amerykę i przyjrzeć się wyborcom Donalda Trumpa, obywatelom urodzonym „po złej stronie torów”: białym, biednym, bez wykształcenia i perspektyw. Takiego obrazu nie pokaże żadna literatura reportażowa ani podróżnicza.
Bohdan Szklarski, politolog, amerykanista

Żadna inna książka nie opisuje celniej naszej rzeczywistości.
„The New York Times”

Jak wyjaśnić fenomen Donalda Trumpa? Odpowiedź znajdziecie w Elegii dla bidoków, a nie pada tam nawet nazwisko amerykańskiego prezydenta. Niezwykła książka.
„The Globe and Mail”

Socjologowie od dawna starają się dotrzeć do sedna problemów białej amerykańskiej klasy robotniczej. Bezrobocie, rozwody, uzależnienia. Tymczasem J.D. Vance doświadczył ich na własnej skórze i opisał w taki sposób, byśmy wszyscy zrozumieli, jak trudno wyrwać się z zaklętego kręgu biedy.
„The Washington Post”

To książka o przepaści między białymi Amerykanami z klasy robotniczej a bogatszą grupą uznawaną za uprzywilejowaną. Dotyczy nas wszystkich.
Cate Blanchett

J.D. Vance – amerykański pisarz, publicysta i przedsiębiorca. Dorastał w małym miasteczku w „pasie rdzy” w południowym Ohio, gdzie miał styczność z wieloma przykładami niesprawiedliwości społecznej prześladującej Amerykę, m.in. upadającymi szkołami, rozdartymi rodzinami, epidemią heroiny. Ukończył wydział prawa Uniwersytetu Yale, służył w Korpusie Piechoty Morskiej.

J.D. Vance
Elegia dla bidoków
Przekład: Tomasz S. Gałązka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 15 lutego 2018
 
 

Elegia dla bidoków

Wstęp

Nazywam się J.D. Vance, a powinienem chyba zacząć od wyznania: otóż fakt zaistnienia tej książki, którą trzymacie właśnie w rękach, wydaje mi się cokolwiek absurdalny. Już na stronie tytułowej stoi, że to wspomnienia, ale mam ledwie trzydzieści jeden lat i sam pierwszy powiedziałbym, że w życiu nie dokonałem niczego wielkiego, a już na pewno niczego wartego wyciągania od nieznajomych pieniędzy za to, żeby mogli sobie o tym poczytać. Najbardziej bajeranckie z moich osiągnięć, przynajmniej na papierze, to ukończenie prawa na Yale, coś, co trzynastoletni J.D. Vance uznałby za słaby żart. Tyle że co roku dokonuje tej sztuki dwustu ludzi i daję wam słowo, że o żywotach większości z nich wcale nie chcielibyście czytać. Nie jestem senatorem, gubernatorem stanowym ani byłym ministrem. Nie rozkręciłem firmy wartej miliardy ani organizacji pozarządowej, która zmieniła oblicze świata. Mam fajną pracę, układa mi się w małżeństwie, jestem właścicielem wygodnego domu i dwóch żwawych psów.
Nie napisałem więc tej książki dlatego, że dokonałem czegoś nadzwyczajnego. Napisałem ją dlatego, że osiągnąłem coś zupełnie zwyczajnego, co jednak bardzo rzadko zdarza się dzieciakom, które dorastają w warunkach takich jak ja. Bo ja, wiecie, wychowywałem się w biedzie, w hutniczym miasteczku w Ohio, jednym z wielu w tak zwanym Pasie Rdzy, skąd jak z otwartej rany, od kiedy pamiętam, wyciekały miejsca pracy i nadzieja. Stosunki z rodzicami mam, delikatnie rzecz ujmując, skomplikowane – jedno z nich boryka się z nałogiem niemal tak długo, jak ja żyję. Wychowywali mnie dziadkowie, z których żadne nie dorobiło się nawet matury, zresztą wśród wszystkich krewnych i powinowatych znalazłoby się raptem parę osób, które poszły na studia. Statystyka powie wam, że takim dzieciom kroi się ponura przyszłość – jeśli im się poszczęści, nie skończą na socjalu, a jeśli będą mieli pecha, umrą, przedawkowawszy heroinę, jak skończyły dziesiątki ludzi z mojego rodzinnego miasteczka tylko w minionym roku.
Byłem jednym z tych dzieciaków z ponurą przyszłością. O włos uniknąłem uwalenia liceum. Mało brakowało, a uległbym zapiekłym urazom i gniewowi, które żywili wszyscy wokół. Teraz ludzie patrzą na mnie, na moją pracę, dyplom prestiżowej uczelni i myślą sobie, że jestem jakimś geniuszem, że tylko naprawdę nadzwyczajny człowiek dopiąłby tego, co dziś mam. Z całym należnym im szacunkiem sądzę, że ta opinia to srogie pierdolenie. Może i mam jakieś talenty, ale niemal wszystkie roztrwoniłem, zanim zostałem ocalony przez grupkę kochających osób.
To właśnie prawdziwa historia mojego życia, a także powód, dla którego napisałem tę książkę. Chcę, żeby inni dowiedzieli się, jakie to uczucie, kiedy człowiek już prawie jest gotów sam siebie skreślić i co może go do tego skłonić. Chcę, żeby pojęli to, co dzieje się w życiach ludzi biednych, i psychologiczne konsekwencje ubóstwa materialnego oraz duchowego dla ich dzieci. Chcę, żeby ludzie zrozumieli amerykański sen – taki, jakiego doświadczyłem ja i moja rodzina. Chcę, żeby pojęli, co naprawdę oznacza awans społeczny. Chcę też, żeby uświadomili sobie to, czego sam nauczyłem się dopiero niedawno: że nawet ci z nas, którym poszczęściło się żyć w amerykańskim śnie, wciąż są ścigani przez upiory życia, które za sobą pozostawili.
W tle mojej opowieści kryje się aspekt etniczny. W naszym społeczeństwie, wrażliwym na kwestie rasowe, słownictwo często dociera nie głębiej niż do koloru ludzkiej skóry: „czarni”, „Azjaci”, „przywilej bieli”. Te szerokie kategorie bywają przydatne, ale żeby zrozumieć moją historię, trzeba przyjrzeć się szczegółom. Może i jestem biały, ale nie utożsamiam się z anglosaską protestancką elitą ze stanów północnego wschodu. Nie, moi pobratymcy to miliony białych Amerykanów wywodzących się ze Szkoto-Irlandczyków, robociarzy bez wyższego wykształcenia. Dla nich bieda to rodzinna tradycja – ich przodkowie byli najmitami w czasach, gdy gospodarka na Południu opierała się na niewolnictwie, potem połownikami, później kopali węgiel, a w nieodległej przeszłości pracowali w hutach i fabrykach maszyn. Amerykanie mówią na nich: hillbillies (bidoki), rednecks (buraki), białe śmiecie. Dla mnie to przyjaciele, sąsiedzi, rodzina.
Szkoto-Irlandczycy to jedna z najbardziej wyrazistych podgrup społecznych w Stanach. Jak odnotował jeden z obserwatorów tych ludzi: „Podczas moich wędrówek po Ameryce Szkoto-Irlandczycy permanentnie ryli mi mózg jako subkultura regionalna tak uporczywa i niezmienna, że ze świecą szukać drugiej takiej. Ich struktury rodzinne, religia, polityka, życie społeczne – wszystko zachowało się bez zmian, w odróżnieniu od masowego odrzucenia tradycji, do którego doszło wszędzie indziej”[1]. To wyraźne przywiązanie do tradycji kulturalnej pociąga za sobą wiele cech korzystnych – silne poczucie lojalności, gorące oddanie rodzinie i ojczyźnie – ale i niejedną złą. Nie lubimy przybyszów ani ludzi odmiennych od nas, nieważne, czy różnica polega na wyglądzie, zachowaniu czy też, co najważniejsze, sposobie mówienia. Żeby mnie zrozumieć, musicie pojąć, że ja także w sercu jestem Szkoto-Irlandczykiem.
Jeśli tożsamość etniczna stanowi jedną stronę medalu, drugą jest geografia. Kiedy pierwsza fala protestanckich imigrantów z Irlandii przybyła do Nowego Świata w XVIII wieku, silnie wabiły ich Appalachy. Owszem, to olbrzymi region – ciągnie się od Alabamy i Georgii na południu przez Ohio po część stanu Nowy Jork na północy – jednak kulturowo Appalachy i ich pogórze są zaskakująco spójne. Moi krewni, mieszkańcy gór we wschodnim Kentucky, sami siebie określają jako hillbillies, ale Hank Williams junior, urodzony w Luizjanie mieszkaniec Alabamy, w hymnie białych wieśniaków A Country Boy Can Survive [Wsiowy chłopak przetrzyma] również tak siebie nazwał. To właśnie fakt, że ten rejon przeniósł poparcie z Partii Demokratycznej na Republikańską, zmienił reguły amerykańskiej gry politycznej po erze Nixona. I to właśnie w szeroko rozumianych Appalachach przyszłość białej klasy robotniczej jawi się najmniej ciekawie. Od nikłych możliwości awansu społecznego przez biedę po rozwody i narkomanię, moje ojczyste strony to obraz nędzy i rozpaczy.
Trudno się więc dziwić, że pesymistyczna z nas zgraja. Bardziej zaskakuje fakt, że według badań opinii publicznej biała część klasy robotniczej to najbardziej pesymistyczna warstwa w Stanach. Przerastamy pesymizmem emigrantów z krajów latynoskich, spośród których wielu cierpi niewyobrażalną nędzę. Czarnych Amerykanów również, choć ich szanse na dorobienie się wciąż nie dorównują tym, jakie mają biali. Choć rzeczywistość uprawnia pewną dawkę cynizmu, fakt, że bidoki mojego pokroju patrzą na przyszłość z mniejszą nadzieją niż wiele innych grup społecznych – wśród których są i te ewidentnie stojące znacznie gorzej – sugerowałby, że chodzi tu o coś innego.
I tak właśnie jest. Społecznie jesteśmy odizolowani bardziej niż kiedykolwiek przedtem i przekazujemy tę odrębność naszym dzieciom. Zmieniła się nasza religijność – skupia się teraz wokół Kościołów silnych emocjonalną retoryką, ale nieskorych do budowania wsparcia społecznego tego rodzaju, którego potrzebują ubogie dzieci, żeby do czegoś dojść. Wielu z nas nie należy już do puli siły roboczej czy też odmówiło przeprowadzki w okolice, gdzie są lepsze szanse na dobrą pracę. Naszych mężczyzn dotknęła szczególna postać kryzysu męskości, w którym okazało się, że część cech wpajanych w naszej kulturze wręcz utrudnia osiągnięcie sukcesu w zmieniającym się świecie.
Gdy mówię o niedolach swoich pobratymców, często słyszę w odpowiedzi wyjaśnienie mniej więcej tej treści: „No pewnie, J.D., że dla białej klasy robotniczej perspektywy się pogorszyły, ale stawiasz tu wóz przed koniem. Jest wśród nich więcej rozwodów, mniej małżeństw, doświadczają mniej szczęścia, bo ubyło tego, co gospodarka ma im do zaoferowania. Gdyby tylko mieli lepszy dostęp do zatrudnienia, poprawiłoby się także w innych aspektach ich życia”.
Kiedyś sam w to wierzyłem, za młodu wręcz rozpaczliwie pragnąłem w to wierzyć. Bo jest w tym pewien sens. Bezrobocie stresuje, tym bardziej gdy brakuje już pieniędzy na utrzymanie. Kiedy doszło do implozji przemysłowego centrum produkcji na Środkowym Zachodzie, biała klasa robotnicza straciła i bezpieczeństwo ekonomiczne, i wynikającą zeń domową oraz rodzinną stabilność.
Doświadczenie bywa jednak niełatwym nauczycielem, mnie zaś nauczyło, że owa historia braku ekonomicznego bezpieczeństwa jest w najlepszym razie niekompletna. Parę lat temu, w wakacje przed rozpoczęciem studiów prawniczych na Yale, rozglądałem się za pracą na cały etat, żeby mieć za co przeprowadzić się do New Haven w stanie Connecticut. Przyjaciel rodziny zaproponował robotę u siebie, w średniej wielkości hurtowni gresu w pobliżu mojego rodzinnego miasteczka. Gres to bardzo ciężki towar: każda płytka waży od kilo trzydzieści do dwóch i pół kilograma, a z reguły pakuje się je w paczki po osiem lub dwanaście sztuk. Moim głównym zadaniem było ładowanie płytek na palety i przygotowywanie palet do ekspedycji. Niełatwa robota, ale płacili trzynaście dolarów za godzinę, a że potrzebowałem pieniędzy, wziąłem tę pracę, pisząc się na tyle nocek i nadgodzin, ile tylko dałem radę.
W hurtowni pracowało raptem parunastu ludzi, większość z nich już od wielu lat. Jeden ciągnął dwa etaty, ale nie z konieczności – praca w hurtowni gresu pozwalała mu spełnić marzenie o pilotowaniu samolotu. Trzynaście dolarów za godzinę to w naszym miasteczku dobra stawka dla samotnego faceta (wynajem porządnego mieszkania kosztuje miesięcznie około pięciuset dolarów), a pracownicy hurtowni regularnie dostawali też podwyżki. Każdy, kto przepracował tam parę lat, zarabiał już co najmniej szesnaście dolarów na godzinę, i to mimo kryzysu ekonomicznego, co oznaczało, że rocznie inkasowali trzydzieści dwa tysiące, co nawet dla żywicieli rodzin było dochodem znacznie wykraczającym ponad biedowanie. Mimo tej względnie stabilnej sytuacji szefowie przekonali się, że nie sposób znaleźć na moje miejsce w magazynie pracownika na długi termin. Kiedy stamtąd odchodziłem, w magazynie pracowało już trzech ludzi – ja, dwudziestosześciolatek, byłem z nich zdecydowanie najstarszy.
Jeden, nazwijmy go: Bob, podjął robotę w magazynie parę miesięcy przede mną. Miał dziewiętnaście lat i dziewczynę w ciąży. Kierownik z dobroci serca zaproponował jej pracę w biurze, przy odbieraniu telefonów. Oboje byli fatalnymi pracownikami. Ona opuszczała mniej więcej co trzeci dzień, zawsze bez zapowiedzi. Choć wiele razy uprzedzano ją, że powinna zmienić swoje podejście, wytrzymała tam góra parę miesięcy. Bob nie przychodził do firmy średnio raz w tygodniu, notorycznie też się spóźniał. Na dobitkę często zdarzało mu się wybywać do toalety trzy albo i cztery razy w ciągu dnia, za każdym razem na ponad pół godziny. Było to już tak dokuczliwe, że pod koniec mojego zatrudnienia w tym miejscu wraz z drugim kolegą zrobiliśmy sobie z tego zabawę: uruchamialiśmy stoper i wykrzykiwaliśmy kolejne przekroczone etapy na cały magazyn: „Trzydzieści pięć minut!”, „Czterdzieści pięć minut!”, „Godzina!”.
W końcu i Bob wyleciał z roboty. Gdy do tego doszło, wydarł się na swojego kierownika: „Jak mogłeś mi to zrobić! Przecież wiesz, że mam dziewczynę w ciąży!”. I nie był to odosobniony przypadek: przez tych parę miesięcy, które przepracowałem w magazynie, jeszcze przynajmniej dwóch innych ludzi rzuciło pracę lub zostało z niej zwolnionych, w tym kuzyn Boba.
Nie można ignorować takich sytuacji, kiedy chce się mówić o równości szans. Nobliści z dziedziny ekonomii zamartwiają się o upadek ośrodków przemysłowych Środkowego Zachodu, o to, że gospodarcze podstawy bytu białej klasy robotniczej runęły. Chodzi im o to, że produkcja wyprowadziła się do obcych krajów, a pracę dla klasy średniej coraz trudniej zdobyć bez dyplomu ukończenia studiów. I prawidłowo, mnie również to niepokoi. W tej książce mówię jednak o czym innym: o tym, co dzieje się w życiu prawdziwych ludzi, kiedy gospodarka przemysłowa idzie do piachu. Mówię o reagowaniu na niekorzystne okoliczności w najgorszy możliwy sposób. Mówię o kulturze, która coraz silniej napędza rozpad społeczeństwa, zamiast mu przeciwdziałać.
Korzenie problemów, które dostrzegłem w hurtowni gresu, sięgają znacznie głębiej niż tylko do trendów makroekonomicznych czy polityki. Zbyt wielu młodych ludzi jest odpornych na ciężką robotę. Dobre posady stoją otworem, bo nie ma chętnych, by je podjąć na dłużej. A młody chłopak, który ma wszelkie powody, by wziąć się do pracy – utrzymanie przyszłej żony, dziecko w drodze – beztrosko odpuszcza sobie dobrze płatną robotę ze świetnym ubezpieczeniem medycznym. Co bardziej niepokojące, kiedy ją traci, uważa, że to on został skrzywdzony. Widać tu brak chęci: poczucie, że ma się nad własnym życiem niewielką kontrolę, jak też skłonność do obwiniania wszystkich, tylko nie siebie. To coś, co odstaje od ogólnego krajobrazu gospodarczego dzisiejszej Ameryki.
Należy zauważyć, że choć skupiam się na znanej sobie grupie ludzi – przedstawicielach białej klasy robotniczej z rodzinnymi więzami w Appalachach – nie twierdzę, że należy się nam więcej współczucia niż innym. To nie jest opowieść o tym, dlaczego biali mają więcej powodów do narzekania niż czarni czy ktokolwiek inny. Mimo to mam nadzieję, że czytelnicy tej książki zdołają wyciągnąć z niej wnioski co do wpływów klasowych i rodzinnych na biedotę, nie patrząc na to przez filtr rasy. Wielu analitykom określenia typu „królowa socjalu” niesprawiedliwie przywołują obraz leniwej, czarnoskórej matki żyjącej z zasiłków. Czytelnicy tej książki szybko uświadomią sobie, że ta zjawa ma niewiele wspólnego z tym, co chcę przekazać. Znałem wiele wózkar, królowych socjalu: niektóre mieszkały niedaleko mnie, wszystkie były białe.
Ta książka nie jest akademicką monografią. W ciągu ostatnich paru lat William Julius Wilson, Charles Murray, Robert Putnam i Raj Chetty napisali przekonywające, dobrze uargumentowane prace, które wskazują, że w latach siedemdziesiątych minionego wieku szanse na awans społeczny mocno spadły i właściwie ten stan rzeczy nie poprawił się, że niektóre regiony radzą sobie znacznie gorzej niż inne (niespodzianka – Appalachy i cały Pas Rdzy tu wypadły źle), a wiele ze zjawisk, które zauważyłem we własnym życiu, dotyka szerszych kręgów społeczeństwa. Mogę mieć pewne zastrzeżenia do niektórych wniosków, które wyciągają ci badacze, niemniej przekonująco dowiedli oni, że Ameryka ma poważny problem. Choć będę korzystał z danych statystycznych, czasem też, by podkreślić własną tezę, opieram się na publikacjach akademickich, moim głównym celem nie jest przekonanie was o istnieniu już udokumentowanego problemu. Zamierzam przede wszystkim opowiedzieć o tym, jak to jest, kiedy człowiek rodzi się z tym problemem wiszącym mu u szyi.
Nie potrafiłbym przedstawić tej opowieści bez odwoływania się do całej obsady mojego życia. Są to zatem nie tylko osobiste wspomnienia, ale też historia rodziny – historia szans i awansu społecznego, widziana oczami grupy bidoków z Appalachów. Dwa pokolenia temu mój dziadek i babcia byli biedni jak myszy kościelne, ale zakochani. Pobrali się więc i wyjechali na północ z nadzieją, że wyrwą się z otaczającej ich potwornej nędzy. Ich wnuk (ja) ukończył studia na jednym z najlepszych uniwersytetów świata. Tyle w skrócie. Pełną wersję znajdziecie na następnych stronach.
Choć czasem zmieniam nazwiska niektórych osób, by chronić ich prywatność, opowieść ta jest, na ile mogę wierzyć własnej pamięci, w pełni dokładnym portretem świata, jaki dane mi było poznać. Nie ma tu postaci zlepionych z kilku osób, nie ma narracyjnego chodzenia na skróty. Gdzie mogłem, weryfikowałem szczegóły na podstawie innych materiałów – świadectw szkolnych, odręcznych listów, zapisków na rewersach fotografii; jestem jednak pewien, że ta historia jest równie ułomna jak ludzka pamięć. W rzeczy samej, kiedy poprosiłem siostrę, by przeczytała jedną z jej wcześniejszych wersji, lektura ta roznieciła półgodzinną rozmowę o tym, czy czasem nie datowałem błędnie jednego z wydarzeń. Pozostałem przy swojej wersji nie dlatego, że powątpiewam w sprawność pamięci siostry (prawdę mówiąc, sądzę, że jej pamięć jest lepsza od mojej), lecz dlatego, że uważam, iż to, jak poukładałem sobie w głowie kolejność zajść, także może czegoś nauczyć.
Nie jestem też bezstronnym obserwatorem. Niemal każda osoba, o której tu przeczytacie, ma głębokie skazy. Niektórzy próbowali zamordować innych ludzi, paru się to powiodło. Niektórzy poniewierali swoimi dziećmi, krzywdząc je fizycznie lub emocjonalnie. Wielu uległo (i wciąż ulega) narkotykom. Kocham ich jednak, nawet tych, z którymi w obawie o zdrowie psychiczne staram się nie rozmawiać. A jeśli zostawię was z odczuciem, że w moim życiu trafili się źli ludzie, to przepraszam bardzo i was, i tych, których tak odmalowałem. W tej opowieści nie ma bowiem postaci negatywnych. To po prostu luźna gromada bidoków usiłujących odnaleźć właściwą drogę – dla własnego dobra, jak też, z Bożej łaski, dla mojego.

1

Jak większość małych dzieci, uczyłem się na pamięć adresu domowego, żebym mógł wyjaśnić dorosłemu, dokąd ma mnie odprowadzić, na wypadek gdybym się kiedyś zgubił. W przedszkolu, kiedy nauczycielka pytała mnie, gdzie mieszkam, mogłem wyrecytować cały adres bez zająknienia, choć mama często się przeprowadzała, z powodów, których jako dziecko za nic nie potrafiłem pojąć. Mimo wszystko zawsze dostrzegałem różnicę między „moim adresem” a „moim domem”. Mój adres oznaczał miejsce, w którym spędzałem większość czasu z mamą i siostrą, gdziekolwiek to akurat było. Mój dom jednak był zawsze ten sam: był to dom mojej prababci, w dulinie, w Jackson, w stanie Kentucky.
Jackson to liczące około sześciu tysięcy mieszkańców miasteczko w sercu zagłębia węglowego w południowo-wschodniej części stanu. W sumie miastem nazywa się je trochę na wyrost: jest tu sąd, parę restauracji (niemal bez wyjątku fastfoodowe sieciówki), do tego kilka większych i mniejszych sklepów. Większość ludzi mieszka wśród wzgórz, między którymi biegnie droga stanowa numer 15, w obozowiskach przyczep kempingowych, w mieszkaniach z dopłatami rządowymi, na niedużych gospodarstwach czy wreszcie w górskich chatach jak ta, która stanowi tło dla najmilszych wspomnień z mojego dzieciństwa.
Mieszkańcy Jackson witają się z każdym, chętnie porzucą nawet ulubione rozrywki, by pomóc nieznajomemu wydostać auto z zaspy, i – co do jednego – zatrzymają samochód, wysiądą i staną na baczność za każdym razem, kiedy zobaczą przejeżdżający kondukt pogrzebowy. To właśnie ten ostatni zwyczaj uświadomił mi, że w Jackson i jego mieszkańcach jest coś wyjątkowego. „Dlaczego każdy zatrzymuje się na widok przejeżdżającego karawanu?” – zapytałem babcię, na którą wszyscy mówiliśmy Mamaw. „Widzisz, słonko, to dlatego, że my jesteśmy z gór. I szanujemy naszych zmarłych”.
Dziadkowie wyprowadzili się z Jackson w latach czterdziestych, własne dzieci wychowywali w Middletown w stanie Ohio, gdzie później wyrosłem także i ja. Jednak aż do dwunastego roku życia każde wakacje, jak też wiele pozostałych miesięcy, spędzałem właśnie w Jackson. Przyjeżdżałem tam z Mamaw, która chciała odwiedzić przyjaciół i rodzinę, zawsze świadoma, że czas skracał listę jej ulubieńców. Z upływem lat najistotniejszy stał się jeden powód: opieka nad matką Mamaw, na którą mówiliśmy Mamaw Blanton (chodziło o to, żeby je odróżnić: trochę poplątane, wiem). Zatrzymywaliśmy się więc u Mamaw Blanton, w domu, w którym mieszkała, już zanim jej mąż poszedł walczyć z Japończykami na Pacyfiku.
Dom Mamaw Blanton kochałem najbardziej ze wszystkich na świecie, choć nie był ani duży, ani komfortowy. Miał trzy pokoje. Od frontu była mała weranda, na niej bujana ławka, do tego wielkie podwórze, rozciągające się z jednej strony aż na górę, z drugiej zaś do wlotu do duliny. Choć Mamaw Blanton miała spory kawał gruntu, w większości były to jednak niegościnne chaszcze. Za domem właściwie nie było już podwórza, tylko piękne górskie zbocze, skały i drzewa. Zawsze jednak zostawały dulina i biegnący obok strumień, to nam w zupełności wystarczało. Wszystkie dzieciaki spały w jednym pokoju na piętrze: jak sala pododdziału, chyba z tuzin łóżek, gdzie bawiliśmy się z kuzynami do późnej nocy, póki nie rozdrażniliśmy babci do tego stopnia, że terrorem zapędzała nas pod kołdry.
Okoliczne góry były dla dziecka rajem, więc wiele czasu spędzałem na zastraszaniu fauny Appalachów: ni żółw, wąż, żaba, ryba, ni wiewiórka nie mogły czuć się bezpiecznie. Uganiałem się tam z kuzynami, nieświadom nieodstępnego ubóstwa ani pogarszającego się stanu zdrowia Mamaw Blanton.
Na głębszym poziomie Jackson było tym miejscem, które należało do mnie, mojej siostry i do Mamaw. Kochałem Ohio, ale miałem stamtąd zbyt wiele bolesnych wspomnień. W Jackson byłem wnukiem najtwardszej kobiety, jaką ktokolwiek znał, i najzręczniejszego mechanika samochodowego w miasteczku, w Ohio zaś – porzuconym synem faceta, którego właściwie nie znałem, i kobiety, której wolałbym nie znać. Mama przyjeżdżała do Kentucky tylko na coroczne zjazdy rodziny albo kiedy wypadł pogrzeb, a gdy już się zjawiała, Mamaw pilnowała, żeby w bagażu nie nazwoziła swoich dramatów. W Jackson nie było miejsca na wrzaski, awantury, na bicie mojej siostry, a już na pewno nie było „żadnych chłopów”, jak by to ujęła Mamaw. Mamaw nie trawiła rozlicznych lowelasów mojej mamy i żaden z nich nie miał wstępu do Kentucky.

 
Wesprzyj nas