“Dom mgieł” to kilka arcyciekawych, wciągających, wzajemnie splatających się historii, z których Eric Berg stworzył pasjonujący kryminał.


Dom mgiełPrzeszłość zawsze Cię dogoni. Czy naprawdę chcesz spotkać swoich dawnych znajomych?

Czwórka przyjaciół z młodości na wiele lat traci kontakt ze sobą. Kiedy w końcu odnajdują się dzięki internetowi i mediom społecznościowym, postanawiają spędzić ze sobą weekend na malowniczej wyspie Hiddensee.

Podczas spotkania dochodzi jednak do tragedii. Podczas burzliwej, sierpniowej nocy trzy osoby giną od strzału z broni. Dodatkowo jedna z kobiet zostaje ciężko ranna i zapada w śpiączkę.

Dwa lata po masakrze sprawę na nowo analizuje dziennikarka Doro Kagel. Czy uda się jej odkryć, co naprawdę wydarzyło się tej przerażającej nocy?

***

„W zasadzie jest to kilka arcyciekawych, wciągających, wzajemnie splatających się historii, z których Berg stworzył pasjonujący kryminał. Treść i nastrój idealnie wpisują się w surowy krajobraz małej wyspy”.
SR 3 Sommerkrimis

„Książka szarpiąca nerwy, przytłaczająco realistyczna i odkrywająca brutalną prawdę o ludzkich skłonnościach”.
Frizz Online

Eric Berg – od lat należy do najbardziej poczytnych niemieckich pisarzy. W 2013 roku spełnił swoje wielkie marzenie i wydał pierwszy kryminał. Książka wzbudziła entuzjazm czytelników i krytyków i przez długie miesiące gościła na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel”.

Eric Berg
Dom mgieł
Przekład: Anna Slotorsz
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 21 marca 2018
 
 

Dom mgieł


Czyż to znaczy, iż mamy czynić zło, aby stąd wynikło dobro?
LIST DO RZYMIAN

1


Trzy ofiary śmiertelne i osoba pogrążona w śpiączce. Taki był bilans nocnej rzezi na Hiddensee, która dwa lata wcześniej wstrząsnęła tą bałtycką wyspą. Informacja o popełnionej w amoku zbrodni pojawiła się nawet bezpośrednio przed sportem w ogólnokrajowych wiadomościach, a jeden z brukowców – ten, który ukuł określenie „nocna rzeź” – poświęcił jej obszerny materiał otwierający numer. Na pierwszej stronie, pomiędzy grubo ciosanymi literami tytułu, zamieszczono smętne czarno-białe zdjęcia w paszportowym stylu, na drugiej wyrazy konsternacji, głosy ocalonych, krewnych, zszokowanych sąsiadów. Na samym dole zabarwione gniewem pytania: Dlaczego? Kto ponosi winę? Kto zawiódł? Kto dopuścił się zaniedbania? Po pogrzebach ofiar temat ucichł, głównie dlatego, że nigdy nie doszło do procesu. Bo to domniemany sprawca pozostawał w śpiączce, a wraz z nim uśpione było dochodzenie.
W związku z rocznicą tragedii jedna z północnoniemieckich regionalnych gazet planowała opublikować na jej temat dwustronicowy materiał. Szukając odpowiedniego autora, naczelny dziennika postanowił zadzwonić do specjalistki od tego typu artykułów, Doro Kagel. Czyli do mnie.
Moje wprawne palce mknęły po klawiaturze.
Miejscowość Neuendorf na wyspie Hiddensee przed dwoma laty. 2 września 2010 roku dwie kobiety i mężczyzna przybywają do domu numer 37. Yasmin Germinal (35 l.), chwilowo bezrobotna, Leonie Korn (38 l.), przedszkolanka, i Timo Stadtmüller (33 l.), pisarz, przyjeżdżają na zaproszenie architekta Philippa Lothringera (45 l.) i jego żony Genovevy Nachtmann (43 l.). Goście mają spędzić z gospodarzami i ich pięcioletnią córką Clarissą przedłużony weekend, od piątku do poniedziałku. Dom numer 37 prawie codziennie odwiedza też pochodząca z Kambodży gospodyni, p. Nian Nan (67 l.). W wydarzenia, do których doszło w nocy z 5 na 6 września, uwikłani są również jej mąż Viseth i syn Yim…
Westchnęłam i skasowałam tekst. To było moje trzecie podejście do tego artykułu – jeszcze gorsze od poprzednich. Tym razem udało mi się uraczyć czytelnika gmatwaniną dziewięciu nazwisk wymienionych w zaledwie jedenastu linijkach tekstu.
Szukając natchnienia do napisania kolejnego wstępu, siedziałam jak zwykle w sypialni, która była jednocześnie moim gabinetem, i wpatrywałam się w ekran komputera. Nierzadko spędzałam tak jedenaście, dwanaście godzin dziennie. Godzin poświęconych pisaniu tekstów innych niż ten, a jednak za każdym razem jakby takich samych: o śmiertelnych pobiciach w metrze, o gwałtach, zabójstwach honorowych, morderstwach prostytutek, egzekucjach dokonywanych przez rosyjską mafię. Artykułów o tym obłędzie, który każdego dnia niczym ciężka, dusząca maź zalewa sale sądowe w stolicy i na prowincji.
Przestępstwa to moja specjalność. Nie zabiegałam o to, tak po prostu wyszło. Tak przynajmniej głosi jedna z wersji. Według drugiej przyczyniła się do tego śmierć mojego jedenastoletniego brata Benny’ego. Miałam dziewięć lat, gdy mężczyzna w średnim wieku udusił go i wrzucił do leśnej sadzawki. Ciało znaleziono dopiero po czterech dniach, mordercę dwa dni później.
Szczerze mówiąc, nie wiem, która z tych wersji jest prawdziwa. Fakty są takie: parę lat temu napisałam artykuł o młodych mężczyznach, którzy w jednym z berlińskich parków organizowali walki swoich psów i przy okazji zawierali nielegalne zakłady. Tekst zachwycił pewną redaktor, i tak się to wszystko zaczęło. Od tamtego momentu coraz częściej otrzymywałam zlecenia dotyczące drastycznych tematów i coraz więcej gazet wysyłało mnie na coraz głośniejsze procesy. Przemoc domowa, podpalenia, uprowadzenia dzieci, wyrodni ojcowie, bezwzględne młodzieżowe gangi… W końcu pewnego dnia wspięłam się na najwyższy szczebel w hierarchii kodeksu karnego i od tej pory piszę o morderstwach. I o mordercach. Z jednej strony powinnam się cieszyć, że coraz więcej gazet i czasopism łączy nazwisko Doro Kagel z określoną tematyką – nawet jeśli wiąże się ona z największą tragedią ludzkości, czyli wpisaną w ludzką naturę żądzą mordu. Z drugiej jednak strony morderstwa to temat pociągający i zarazem odpychający, fascynujący i odrażający, a ja miewam dni, kiedy wolałabym pisać o krajowej wystawie ogrodniczej niż o odmętach ludzkiej duszy.
Wyspa Hiddensee to najspokojniejsze miejsce na świecie. Otoczona ze wszystkich stron morzem (by się tu dostać, trzeba skorzystać z promu), porośnięta wrzosem, smagana wiatrem, który przegania – w każdym razie powinien przeganiać – wszelkie złe myśli. Na północy wyspy znajduje się piękna latarnia morska, a na południu przyrodnicza perełka – zamknięty dla zwiedzających rezerwat ptaków. Ruch turystyczny na Hiddensee jest bardzo umiarkowany. Może dlatego, że na wyspie nie wolno się poruszać samochodami, a jedyne pojazdy o mocy większej niż dwa konie mechaniczne to: autobus, wozy zaopatrzenia i auta służb. Tysiąc trzystu wyspiarzy mieszka w czterech miejscowościach.
Wioska Neuendorf leży na południu, z dala od pozostałych osad. Ulice nie mają tu nazw – są jedynie drogi, ścieżki i numery domów. Budynek znajdujący się pod numerem 37, stosunkowo nowy i oryginalny, bo w całości wykonany z drewna i szkła, zwany jest Domem Mgieł. Mieszkańcy wyspy nazywali go tak jeszcze przed potwornymi wydarzeniami z 5 września 2010 roku.
Dobry początek. Niestety – jedynie początek, a co gorsza, jego napisanie zajęło mi prawie godzinę. Krwawa zbrodnia, od której niebawem miały upłynąć dwa lata, pozostawała dla mnie nieprzenikniona i nie umiałam jej przekuć w temat. Może dlatego, że każde przestępstwo ożywa dopiero za sprawą osoby, która się go dopuściła, a w tym przypadku sprawcy nie było. Nikt nie stanął w kajdankach przed obliczem sądu, prokurator nie miał kogo oskarżać, obrońca ratować, świadkowie obciążać, krewni ofiar przeklinać, a psychologowie oceniać. Nie było żadnego za ani żadnego przeciw, żadnych opinii biegłych, żadnego uzasadnienia i żadnego wyroku. Nie było potwora. Bo sprawca, który nie został pojmany i osadzony, nie kwalifikuje się do tego, by być potworem. Jest niczym widmo, z wolna popadające w zapomnienie. Do materiału potrzebowałam bestii, lecz martwi słabo się sprawdzają w tej roli. Pacjenci pogrążeni w śpiączce – jeszcze gorzej.
To była zagadkowa i mroczna sprawa.
W poszukiwaniu natchnienia przekartkowałam swoje notatki i przejrzałam materiał zgromadzony podczas kwerendy. Przewertowałam ponownie raporty policyjne i komunikaty wydawane przez prokuraturę w Stralsundzie. We wszystkich tych dokumentach okropność zbrodni opisano najbardziej przerażającym językiem świata – językiem urzędników skoncentrowanych na bezdusznej precyzji i tak dalekich od ludzkiego wymiaru sprawy, jak to tylko możliwe. Szukałam wypowiedzi osób, które przeżyły, ale bezskutecznie. Najwyraźniej nie rozmawiały z prasą, prawdopodobnie zniechęcone sensacyjnym tonem użytym w relacji brukowca. Również informacje dotyczące prawdopodobnego przebiegu wydarzeń czy świadków były bardzo oszczędne.
Jednym haustem dopiłam filiżankę wystygłej kawy i odłożyłam teczkę na bok. Od paru dni sprawa nocnej rzezi wędrowała po moim biurku, pełzając po stosie innych spraw do załatwienia: korespondencji, formularzach podatkowych, rachunkach. Ostrożnie omijała talerz z winogronami i śliwkami, których intensywny zapach przypominał o zbliżającym się końcu lata, przemieszczała się z kanapy w salonie, przez stół kuchenny, aż na pustą połowę mojego łóżka i z powrotem na biurko. Biurko, które było stosem wyrzutów sumienia, napomnieniem, że nie dość ciężko pracuję, ponieważ liczba spraw do załatwienia zawsze przewyższała liczbę spraw już załatwionych.
Parę godzin wcześniej po długich poszukiwaniach odnalazłam teczkę za monitorem. Nie byłam w stanie wyjaśnić, jakim cudem się tam znalazła. Brzeg ekranu był obklejony kolorowymi fiszkami – koroną karteczek z zapisanymi terminami spotkań, numerami telefonów, przypomnieniami. Z tyłu zwykle można było znaleźć najwyżej kurz. Wyglądało to tak, jakby ta sprawa próbowała mi się wymknąć. Bezustannie miałam do zrobienia coś ważniejszego, jakieś pilniejsze artykuły, kwerendy. To popołudnie wyglądało podobnie.
Spojrzałam na stos prac przysłanych przez uczestników korespondencyjnego kursu dziennikarstwa – wysoki niczym ułożone na sobie trzy tomy encyklopedii. Zgodziłam się poprowadzić ten kurs, by dorobić do lichych zarobków wolnego strzelca, lecz nie sprawiało mi to specjalnej frajdy. Praca ta pochłaniała czas, którego i tak nie miałam, wymagała koncentracji, do której bardzo trudno mi było się zmusić, i przynosiła akurat tyle pieniędzy, ile co miesiąc musiałam wysłać mojemu studiującemu w Marburgu synowi. Nagrodą za ten trud był uśmiech Jonasa, rozświetlający moje zatopione w cierpieniu i zbrodni biurko.
Zmniejszenie stosu do dwóch trzecich pierwotnej wysokości zajęło mi dwie godziny. W tym czasie zredagowałam i oceniłam artykuły adeptów dziennikarstwa poświęcone tak fascynującym tematom jak: nieuchronny upadek sklepów pasmanteryjnych, opłakany stan kanalizacji w dużych miastach, porównanie piw produkowanych w różnych krajach, gospodarcze znaczenie pracy na czarno czy awans Berlina na liście najbardziej kultowych miast świata. Oprócz tego przez dwie godziny nie zdarzyło się niemal nic – wydłużyły się tylko cienie na moim biurku, sunąc w zwolnionym tempie po zadrukowanych papierach. Kolejne trzy filiżanki kawy zdążyły ostygnąć jedna po drugiej, zanim dotarły do moich ust.
Tuż przed szóstą przypadkowo przewróciłam ostatnią z nich i zimna czarnobrunatna ciecz rozlała się po materiałach dotyczących nocnej rzezi. Kiedy osuszyłam kartki, spostrzegłam, że na każdej z nich pozostało coś w rodzaju sepiowej mapy: wyraźna linia brzegowa u dołu i przypominające wyspy plamy powyżej. Nietknięta pozostała jedynie lista zawierająca numery telefonów – do osób, które przeżyły masakrę, krewnych i partnerów ofiar, mieszkańców Hiddensee, świadków, psychologów, policjantów, pracowników prokuratury i do szpitala, w którym przebywała pacjentka w śpiączce.
Gdy uporałam się z bałaganem, było siedem minut po szóstej i uznałam, że najwyższa pora wziąć się do pracy. Dokładnie za trzy tygodnie mój artykuł miał trafić na biurko redaktora północnoniemieckiego dziennika. Przyniosłam z kuchni kolejny kubek gorącej kawy, przez chwilę pomasowałam sobie kark, sięgnęłam po komórkę i spojrzałam na listę. Zastanawiałam się, od kogo zacząć. Od kogoś, kto ocalał z rzezi? Od kogoś z bliskich ofiar?
W normalnych okolicznościach osoby bezpośrednio związane z przestępstwem spotykałam w gmachu sądu. Tam dziennikarzowi pracuje się łatwiej. Ludzie liczą się z tym, że ktoś może im zadawać trudne pytania, a czasem wręcz cieszą się z tego, że mogą wyrazić swój ból, oskarżyć sprawcę, dać upust swojej odrazie do bestii.
Wybrałam jeden z numerów.
– Viseth Nan. – W słuchawce rozległ się wysoki głos niemłodego już mężczyzny.
– Dzień dobry, panie Nan. Nazywam się Doro Kagel. Piszę artykuł o tym, co wydarzyło się przed dwoma laty na Hiddensee. Będzie w nim również wzmianka o pańskiej żonie. O ile mi wiadomo, pańska żona była gosposią w domu pana Lothringera i pani Nachtmann, czy to się zgadza?
Brak reakcji. Oddech.
– Panie Nan?
Brak reakcji. Oddech.
Naturalnie słyszałam o pomyleńcach, którzy dzwonią na chybił trafił, żeby wystraszyć rozmówcę odgłosem swego oddechu, ale pierwszy raz spotkałam się z takim zachowaniem u kogoś, kto odebrał telefon.
– Rozumiem, że trudno panu rozmawiać o tych okropnych wydarzeniach, bo dotknęły one pana osobiście. Zapewniam jednak, że nie napiszę o pańskiej żonie niczego wbrew pana woli.
Znowu jedynie oddech.
– Czy zgodziłby się pan odpowiedzieć na kilka pytań?
Trzeszczenie na linii. Pan Nan odłożył słuchawkę.
Dziennikarze są jak taksówkarze – nic nie jest w stanie ich zdziwić. Odhaczyłam więc tę dziwaczną rozmowę, która dobiegła końca, zanim się w ogóle zaczęła. Mimo wszystko nie był to zachęcający początek. Zegar wskazywał kwadrans po szóstej, bolały mnie plecy, a sierpniowy upał, który ani myślał zelżeć, zamienił moje mieszkanie w mokry bąbel, sprawiając, że sukienka przykleiła się do mojego ciała niczym druga, sztuczna skóra. Miałam wrażenie, że jestem owinięta folią spożywczą. Muszki owocówki poderwały się z talerza i zaczęły krążyć wokół mojej głowy. Marzyłam o tym, by się rozebrać i wziąć zimny prysznic. Na jednym z balkonów nade mną zebrała się przy grillu grupka imprezujących przyjaciół. Tak powinien wyglądać letni dzień: świeżo umyte, pachnące włosy, chwila przeciągania się nago na łóżku, lekka sukienka, lodowate napoje i mnóstwo śmiechu.
Nie byłam jednak w stanie dopuścić do siebie tego jakże naturalnego pragnienia na dłużej niż sekundę. Biurko miało większą moc niż pokusa. Przyciągało mnie niczym magnes. A raczej jak narkotyk, bo napełniało satysfakcją z odniesionego sukcesu, z pokonanych przeciwności, z dobrze wykonanej pracy. Upajało mnie tempo, w jakim załatwiałam kolejne sprawy. Jeżeli oddalałam się od biurka na zbyt długo, nękało mnie dziwne uczucie bezużyteczności i zagubienia, bo wiedziałam, że pod moją nieobecność na blacie piętrzą się niczym wyrzut sumienia niezałatwione sprawy.
Oczywiście poza pracą istniał też inny świat – zakupy, urodziny, rozmowy telefoniczne z przyjaciółmi, od czasu do czasu spotkania, odwiedziny u krewnych, zaproszenia, wyjścia do kina – potrafiłam się jednak cieszyć tym życiem tylko z rzadka i tylko przez chwilę. Mój kosmos kurczył się z miesiąca na miesiąc, ograniczając się do słów, artykułów, morderców. Do wielkiej, żarłocznej czeluści komputera, która pochłaniała pisane przeze mnie teksty.
Wybrałam inny numer. Może z synem będę miała więcej szczęścia niż z wdowcem.
– Nan.
– Dzień dobry. Nazywam się Doro Kagel. Chciałabym rozmawiać z panem Yimem Nanem.
– Przy telefonie. W czym mogę pani pomóc, pani Kagel? – Yim miał czysty, łagodny głos, z którego emanowała taka cierpliwość, jakby pochodził z innego świata. Świata, do którego od paru lat nie miałam już dostępu. Świata harmonii i spokoju. Tembr tego głosu zdawał się pytać: Witaj, skąd przybywasz?
– Piszę artykuł o wydarzeniach na Hiddensee. Wkrótce upłyną dwa lata od tej tragedii i miałabym w związku z tym parę pytań. Jak się pan pewnie domyśla, chodzi o pana matkę. Chcę opowiedzieć czytelnikom, jakim była człowiekiem. Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby udzielił mi pan paru informacji. To zajmie tylko chwilę.
– Chwilę? Uważa pani, że to wystarczy?
Zawahałam się. W ciągu sekundy przemknęło mi przed oczami kilka filmów, w których cierpliwi azjatyccy mistrzowie sztuk walki podczas pierwszej lekcji pouczają amerykańskich uczniów o wadze spokoju, koncentracji, pokory i autorefleksji.
– Przepraszam. Po prostu nie chciałam być zbyt natrętna. Czy znalazłby pan dla mnie trochę czasu?
Teraz to Yim zamilkł na moment.
– Będę z panią szczery. Prawda jest taka, że nie chcę odpowiadać na pani pytania. Nie chcę odpowiadać na niczyje pytania.
– Rozumiem. Na pana miejscu czułabym pewnie to samo, ale… no cóż, szczerość za szczerość. Proszę spojrzeć na to tak: niezależnie od pana decyzji w różnych gazetach ukaże się całe mnóstwo artykułów, wśród nich także mój, a ja chciałabym, żeby pan również miał wpływ na to, co się w nich znajdzie. Stąd moja prośba.
Tym razem Yim potrzebował na odpowiedź więcej czasu.
– Zgoda. Ale teraz jestem zajęty.
– Rozumiem. Kiedy mam do pana zadzwonić?
– Wcale.
– Rozumiem – powtórzyłam, choć w rzeczywistości nie rozumiałam. – Podam panu mój numer.
– Wolałbym spotkać się z panią osobiście. Nie mogę rozmawiać przez telefon o rzeczach, o które pani zapewne spyta.
Powinnam się była ucieszyć. Dla dobrego dziennikarza osobiste spotkanie to zawsze lepsza opcja, ponieważ podczas takiej rozmowy łatwiej sprawić, by rozmówca się otworzył. Ja jednak chciałam jak najszybciej skończyć artykuł i zająć się innymi sprawami. Żeby spotkać się osobiście z synem pani Nan, musiałabym wygospodarować więcej czasu, co stanowiło dla mnie spory kłopot.
– Jeśli chce pani ze mną porozmawiać, musiałaby pani przyjechać do Berlina – powiedział Yim.
– Mieszkam w Berlinie.
– Zatem nie ma problemu.
– Nie, nie ma problemu – powiedziałam i obtarłam czoło.– Czy pasuje panu dzisiejszy wieczór?
Yim znowu odczekał chwilę.
– Pasuje. Handjerystrasse 116. Restauracja nazywa się Sok sebai te. Kuchnia kambodżańska. O dwudziestej pierwszej?
– Nie dałoby się wcześniej?
– Niestety nie.
– Dobrze. W takim razie… niech będzie dwudziesta pierwsza.

 
Wesprzyj nas