“Podróżniczka” to niezwykły pamiętnik hrabiny Ewy Dzieduszyckiej. Jej wspomnienia to nie tylko reminiscencje z wojaży po świecie, to także trafne obserwacje obyczajowe i fascynujący dokument minionej epoki.


PodróżniczkaBogatym życiorysem hrabiny Ewy Dzieduszyckiej można by obdzielić co najmniej kilka nietuzinkowych postaci. Miłośniczka górskich wędrówek, zapalona globtroterka i pisarka.

W czasach, kiedy wśród podróżników niewiele było kobiet, zwiedziła północną Afrykę, Indie, Palestynę, Grecję, Rumunię. To pierwsza Polka, która udokumentowała swoją podróż do Indii w formie książki (wydanej w 1912 roku). Europę miała w zasięgu ręki, jeździła na ważne przedstawienia do Lwowa i Wiednia czy wystawy do Paryża.

Jej wspomnienia to nie tylko reminiscencje z tych wojaży, trafne obserwacje obyczajowe i fascynujący dokument minionej epoki. To także barwna galeria sławnych postaci, a także ekscentrycznych członków jej najbliższej rodziny. Na kartach książki pojawiają się takie nazwiska jak: Tytus Chałubiński, Adam Asnyk, Sabała, Pawlikowscy, Sarah Bernhardt, Karol Estreicher czy Karol Brzozowski z egzotyczną żoną.

Ze sprawami dnia codziennego przeplatają się wielkie wydarzenia polityczne, zapis dawnych obyczajów, przenikliwe obserwacje i znakomite anegdoty – wszystko to składa się na porywającą biografię. Zarówno miłośnicy urokliwych opowieści rodzinnych, jak i czytelnicy zainteresowani historią będą zachwyceni.

Ewa z Koziebrodzkich Dzieduszycka – urodzona w 1879 r., córka Władysława, polityka i dramaturga, współzałożyciela Towarzystwa Tatrzańskiego. Wychowana w surowej, „klasztornej” dyscyplinie i kształcona przez prywatnych nauczycieli w zamożnym domu ciotecznej babki w Kozłowie pod Milatynem, gdzie trafiła po przedwczesnej śmierci matki. Jej mąż Władysław Dzieduszycki, ziemianin i polityk, prowadził w rodzinnym majątku w Jezupolu koło Stanisławowa sławną stadninę koni arabskich (które były przodkami janowskich arabów). Po najeździe Sowietów na Polskę w 1939 r. Dzieduszyccy zbiegli do Lwowa, gdzie Władysław został zamordowany przez Rosjan, a ich córka Aniela z dziećmi została wywieziona do Kazachstanu. Ewa cudem się uratowała. Po wojnie, zamieszkała z synem Wojciechem (znanym śpiewakiem kabaretowym) we Wrocławiu.

Ewa z Koziebrodzkich Dzieduszycka
Podróżniczka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 28 lutego 2018
 
 

Podróżniczka


Kawałek gołej nogi byłby skandalem


Życie młodej panny w tamtym stuleciu nie było wcale atrakcyjne i urągało wszelkiej higienie. Sam ubiór nieszczęsnych dziewcząt wydaje się z perspektywy obecnych czasów jakąś torturą, na którą żadna młoda panna by się teraz nie zgodziła. Cały rok musiała chodzić w pończochach i wysokich bucikach, aby broń Boże nie zobaczył kto ani kawałka gołej nogi, co byłoby niesłychanym skandalem. Bieliznę nosiło się zawsze lnianą, białą i zwykle dosyć grubą. Cienką, kolorową nosiły tylko kokoty, o życiu których i tak panny nic nie wiedziały. Na te mało atrakcyjne koszule musiało się wdziewać ciężkie gorsety, pełne fiszbinów, brykli, które się często łamały i wpijały w pasie do krwi, powodując nieraz bolesne rany. Gorsety te opatrzone były w sznurki, które po włożeniu naciągało się do ostatnich granic możliwości, aż do utraty tchu. Chodziło o to, aby figurka była cienka w pasie.
Nie wolno było pokazywać ani kawałka gołego ciała, które prawdopodobnie było dziełem szatana. Więc nawet w największe upały musiało się nosić suknie z długimi rękawami, zapięte po szyję. Słońce uważało się za rzecz szkodliwą, psującą cerę, która powinna być alabastrowo biała. Jeżeli wychodziło się z domu w dzień słoneczny, musiało się obowiązkowo nosić kapelusz, parasolkę i rękawiczki. Pamiętam, że wiele razy obrywałam burę za to, że w lecie, spocona nieraz ciężkim ubraniem, zdejmowałam kapelusz i rękawiczki, aby choć przez chwilę ochłodzić się świeżym powietrzem. O sportach czy gimnastyce nie było mowy, nawet wody mało kto używał, a łazienki były po domach rzadkością.
Już nie pamiętam którego roku, ale wiem, że byłam może ośmioletnim dzieckiem, zostałyśmy oddane do klasztoru Niepokalanek w Jarosławiu. Babcia, oddając nas, zażądała, abyśmy się co dzień myły porządnie. Było to jednak nie tak proste do zrealizowania. Spałyśmy we wspólnej sali, razem z kilkudziesięcioma dziewczynkami. O szóstej rano budził nas dzwonek, trzeba było szybko wstawać, wkładać koszule i kaftaniczki zapinane po szyję, i lecieć do umywalek, gdzie woda już była nalana. Wszystkie dzieci myły pośpiesznie twarze, ręce i leciały szybko się ubierać. My natomiast musiałyśmy myć się do połowy, nie zdejmując kaftaników ani koszul. Mokrą gąbkę wsuwało się pod koszulę i pobieżnie się wycierało. Wskutek tego bielizna była mokra cały dzień. Ale tego wymagała przyzwoitość, skromność i dobre wychowanie. Mundurki też nie były odpowiednie dla dzieci. Miały wysokie kołnierze i mankiety białe, krochmalone zupełnie na twardo, w których ledwie można było szyję obrócić.
Siostrze mojej pobyt w klasztorze nie służył, chorowała wciąż na gardło i ku mojej wielkiej radości odebrano nas po kilku miesiącach. Taki niehigieniczny tryb życia odbijał się fatalnie na zdrowiu młodego pokolenia. Wszystkie prawie dziewczęta chorowały na „bladaczkę” lub anemię, a były tak głupie, że uważały te choroby za szczyt dobrego tonu. Która była jeszcze zdrowa, to zazdrościła towarzyszkom ich bladej cery, skłonności do omdleń i szczyciła się, gdy czuła początki tej wytwornej słabości.
I mnie nie ominęła anemia, zmuszając nawet do pozostania w łóżku na parę tygodni. Sprowadzony doktor polecił mi wyjazd nad morze. Ale to już było po ślubie Andzi, który odbył się w czerwcu.
Na razie narzeczony mojej siostry pilnował gorliwie każdej niedzieli, aby przyjechać do Kozłowa, gdzie go oczekiwała z biciem serca stęskniona przyszła oblubienica. Nareszcie babcia uznała, że Andzia już skończyła nauki i czas skrócić młodym oczekiwanie. Naznaczono więc datę, rozpisano zaproszenia i nadszedł nareszcie wielki dzień, który miał zaważyć i na moim życiu[37].
Musiałam niestety pożegnać się z najmilszą towarzyszką zabaw i nauki. Zostanę sama w wielkim dworze, tylko z babcią, wiecznie zapracowaną, zawsze z hukiem zajęć i interesów na głowie, i z panną Karoliną, z którą kończyłam jeszcze edukację.
Ślub Andzi był bardzo paradny i okazały, ale dla mnie była to bardzo smutna ceremonia i zalewałam się łzami, żegnając ją z przeświadczeniem, że skończył się na zawsze pewien rozdział mojego życia.
Wedle zaleceń doktora wyjechałyśmy w podróż nad morze.
Babcia wzięła do mego towarzystwa kuzynkę Zosię Rozwadowską i pojechałyśmy najpierw do Monachium, gdzie zwiedzałyśmy dokładnie wszystkie muzea. Potem gramoliłyśmy się po ciasnych schodach, znajdujących się wewnątrz olbrzymiego posągu Bawarii, chyba aż do jej nosa, skąd podziwiać było można rozległą panoramę miasta. Niestety, nie wolno nam było skosztować słynnego bawarskiego piwa, ponieważ dobrze wychowane panienki piwa nie piją, pozostawiając ten nektar grubym piwoszom.
Następnie droga nasza zawiodła nas do Frankfurtu, z którego utkwiła mi tylko w pamięci bardzo oryginalna i atrakcyjna kawiarnia, do której nas babcia zaprowadziła. Stoliki tam były ustawione na wysokim podium, jakby na scenie teatru. Przed sobą miało się widok pięknej okolicy, coś w rodzaju panoramy. Roztaczały się przed oczami widza laski, wioski i pola przecięte rzeczką. Sztuczne słońce oświecało ten malowniczy obraz. W pewnej chwili zasępiło się słońce, ciemne chmury pokryły niebo. Błyskawice, grzmoty i pioruny przejęły nas strachem i nagle spadł rzęsisty deszcz, ale tylko na sam krajobraz. Na szczęście na gości kawiarnianych nie spadła ani kropelka. Po dłuższej chwili burza minęła, chmury się rozeszły, słońce zaświeciło i prześliczna tęcza ukazała się na niebie. Było to naprawdę feeryczne.
Z Frankfurtu pojechałyśmy do Koblencji, gdzie siadłyśmy na statek płynący Renem aż do Kolonii. Jest to wprost zachwycająca przejażdżka pośrodku gór, na szczytach których strzelają w niebo mury i wieże starodawnych zamków. Została mi w pamięci skała, zamieszkiwana ongiś przez słynną Lorelei, skąd wabiła przejeżdżających podróżnych, aby rozkoszować się ich zgubą. Pamiętam też dwa zamki, Katz i Maus, gdzie żyły dwa powaśnione rody, staczając z sobą krwawe walki, tak jak kot z myszą.
Ale chyba największym arcydziełem, które nam było dane widzieć, była przecudowna katedra kolońska, a ażur jej koronkowej architektury aż dech zapierał w piersiach. Można było godzinami wpatrywać się w szczegóły tej misternej, a tak urozmaiconej, koronkowej roboty. Żegnałyśmy się z nią z żalem, bo trzeba było jechać dalej, do celu naszej podróży, do Belgii nad Morzem Północnym.
I tak nareszcie dojechałyśmy do Blankenberge, eleganckiego kurortu położonego niedaleko Ostendy. Była to miejscowość mniej uczęszczana niż Ostenda, ale miała też szereg pięknych hoteli i pensjonatów nad morzem.
Plaża w tych czasach – a było to jeszcze w tamtym stuleciu – przedstawiała dziwny widok, jakżeż odmienny od teraźniejszych plaż nadmorskich. Nie spotykało się nigdy gołych ciał ludzkich, leżących na piasku i prażących się na słońcu. Plaża była podzielona na dwie części wysokim ogrodzeniem, ze szczelnie przylegających do siebie desek, niemających nawet najmniejszej szparki, przez którą jakieś ciekawskie oko mogłoby podglądnąć, co się dzieje z drugiej strony. Deski te nielitościwie oddzielały kąpiel męską od żeńskiej. Na plaży stały rzędem malutkie kabiny na kółkach, z drabinką, po której wchodziło się do środka. Kto miał ochotę się kąpać, prosił dozorczynię o klucz do kabiny, gdzie można się było rozebrać. Potem dzwoniło się na kobietę, która zaprzęgała do kabiny małego konia i wyjeżdżała z nim daleko w morze. Tam odprzęgała konia, który musiał rozwozić następne kabiny.
Strój kąpielowy w owych czasach był naprawdę humorystyczny. Naprzód wdziewało się szerokie szarawary, sięgające prawie do pięty, ozdobione na dole efektowną falbanką. Na to wkładało się kaftanik, długi po kolana, zapięty pod szyję, z długimi rękawami. Gdy się miało dosyć kąpieli, wołało się na dozorczynię, która wciąż ze swoim konikiem kursowała po plaży. Przybiegała zaraz, otwierała kluczem kabinę, do której się wchodziło, zaprzęgała konia i tryumfalnie odwoziła daną osobę na plażę. Wszystkie te ceregiele, jak kabiny na kółkach, oszalowanie z desek, szczelnie zapinane długie kostiumy, skończyły swój żywot, zdaje się, z nastaniem nowego stulecia. Bywałam bowiem później często nad morzem, znam chyba dziesięć mórz i oceanów, a nigdy już z takim dziwactwem się nie spotkałam.
Nie wiem, czy taka morska kuracja mogła wpłynąć dodatnio na czyjeś zdrowie. Bardzo w to wątpię, bo przecież nikt nie leżał na plaży, każdy unikał słońca jak zarazy. Wszystkie panie szczelnie ubrane, z parasolką w ręku, przechadzały się powoli po nadmorskich bulwarach, zamiatając ulice długimi sukniami, albo przesiadywały godzinami w kawiarniach, czytając gazety, zajadając pyszne lody lub pijąc mrożoną kawę, a pewnie nawet flirtując z wytwornymi panami, których twarze do połowy były schowane w tzw. vatermörderach. Przystrzyżone brody, wąsy podkręcane figlarnie w górę albo bokobrody à la Franciszek Józef nadawały panom tyle uroku, że żadna kobieta oprzeć się im nie była w stanie.
My jednak pod czujnym okiem babci nie doznałyśmy żadnych pokus i siedząc na ławce na bulwarach, czytałyśmy grzecznie jakieś francuskie powieści, które już przeszły przez cenzurę babci i nie mogły nas zgorszyć.
A cenzura babci była bardzo sroga! W owych czasach wiele książek było na kościelnym indeksie. Z polskich wiem o Faraonie Prusa, którego lektura była przez Kościół zakazana[38]. Francuskich pisarzy zakazana była cała moc: naturalnie Voltaire i Rousseau. Za specjalnym pozwoleniem wolno było czytać dzieła Hugo, Eugène Sue, Lamartina i może dziesiątkę innych. Na czarnej liście były dzieła Darwina, wszystkich bez wyjątku filozofów francuskich i niemieckich. Nawet Stary Testament był zabronioną lekturą dla laików, bo mogli go fałszywie komentować.
Jeszcze za czasów mego dzieciństwa ojciec przywiózł nam luksusowe wydanie z kolorowanymi rycinami L’Astronomie populaire Flammariona[39]. Ponieważ szalenie interesowałam się od dziecka astronomią i nieraz wieczorami lubiłam obserwować gwiazdy i uczyć się, jak się które nazywają, więc dzieło to sprawiło mi wiele radości i z pasją wzięłam się do czytania. Jakież było jednak moje zmartwienie, gdy babcia, dowiedziawszy się pewnie, że Flammarion jest na indeksie, odebrała mi książkę i rzuciła do kominka, gdzie na moich oczach płonęły i skręcały się piękne konstelacje, ogniste komety, spłonął Księżyc i jego kratery, które tak mnie interesowały. Ale gdybym była o nich przeczytała, nie dostałabym rozgrzeszenia. Musiałam więc w pokorze przeboleć tę stratę.
Wracam do naszego pobytu w Blankenberge. Pamiętam, że wyjeżdżałyśmy parę razy do Brukseli, do Gent i do Bruges, podziwiać architekturę tych miast czy zwiedzać słynne muzea. Nigdy nie zapomnę wielkiego wrażenia, jakie na nas zrobił nadzwyczajny wynalazek, który wtenczas pokazał się po raz pierwszy i wkrótce miał zrobić wspaniałą karierę.
Będąc w Brukseli i przeczytawszy w gazetach o ósmym cudzie świata, czyli ruchomych obrazach, które oglądać można na prześcieradle rozwieszonym na ścianie, poszłyśmy co prędzej oglądać to cudo. Wrażenie rzeczywiście warte było reklamy. Weszłyśmy bardzo zaciekawione na salę i usiadłyśmy na pierwszych miejscach, jak najbliżej ekranu, aby lepiej widzieć. Światła zgasły i nagle ujrzałyśmy przed sobą w koszyku kilka szczeniąt. Pieski te były rozkoszne, wyłaziły z koszyka, gryzły się, przewracały i wyglądały jak żywe. Cóż z tego, kiedy to niezwykłe widowisko trwało najwyżej pięć minut. Potem pokazało się dwóch chłopców, którzy grali w piłkę, następnie jakiś ogrodnik podlewał kwiaty i obcinał róże. Wszystko to było oszałamiające i wyszłyśmy z sali pod wielkim wrażeniem epokowego wynalazku. Nawet Cyrulik sewilski, którego oglądałyśmy wieczorem w operze, nie dorównał tym niezrozumiałym ruchomym obrazom, które pokazywano na ścianie. Były to właśnie narodziny czy wiek niemowlęcy wynalazku, który wkrótce podbił cały świat.
Przypominam sobie jeszcze te jego pierwsze nieśmiałe kroki, gdy kilka lat potem wszystkie kina jakiegoś miasta ogłaszały na olbrzymich afiszach: „Straszna zemsta zdradzonego męża, długość tysiąc metrów”. Konkurencyjne kino ogłaszało program na tysiąc pięćset metrów, publiczność jednak waliła do trzeciego kina, które tryumfalnie donosiło, że u niego zdradzona miłość mierzy aż trzy kilometry! To dopiero było warto zobaczyć!
Gdy tak nasuwają mi się wspomnienia z naszych wycieczek do miast Belgii, wspomnę jeszcze o niesamowitym zdarzeniu, kiedy to nadzwyczajnie uniknęłyśmy śmierci. A było to tak: rano poszłyśmy się kąpać w morzu w tych naszych oryginalnych strojach, każąc się wozić w kabinach na kółkach. Konik, który mnie woził, był taki ładny i łaskawy, że nagle strzeliła mi głupia myśl do głowy, aby na niego wsiąść i przejechać się po plaży. Nie namyślając się długo, wsunęłam dozorczyni parę franków i ona się chętnie zgodziła. Wskoczyłam więc co prędzej na konia, a widząc, że się ociąga, uderzyłam go patykiem i chciałam skierować na plażę. Ale konik ten przyzwyczajony był pewnie od kilku lat kierować się z kabinami do morza. Zmiana programu nie przypadła mu widocznie do gustu, bo zaczął się kręcić w kółko na miejscu i oglądać się za siebie z widocznym niesmakiem. Dostał ode mnie parę razy patykiem, co go tak obraziło, że zaczął wierzgać, rżeć niepokojąco i puścił się galopem do morza. Niezwykłe to widowisko ściągnęło naturalnie uwagę licznych spacerowiczów. Gromadziło się ich coraz więcej. Jedni się śmiali, inni coś wykrzykiwali. A mój wierzchowiec zachowywał się coraz ordynarniej. Nareszcie popędziwszy ze mną do wody, potężnym wierzgnięciem zrzucił mnie ze swego grzbietu i pozbywszy się ciężaru, co prędzej pogalopował do swojej pani.
Radość tłumu naturalnie nie znała granic. Wszyscy się śmiali i bili brawo. Jedna tylko babcia się nie śmiała i przybiegła zaraz do mnie z porządną burą. Właśnie tego dnia po południu miałyśmy jechać do teatru, do Brukseli. Naturalnie jednak po całej tej awanturze projekt upadł. Trzeba było odpokutować głupie pomysły.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nazajutrz dzienniki poranne przyniosły wstrząsającą wiadomość, że właśnie ten pociąg pośpieszny, wychodzący z Blankenberge do Brukseli o trzeciej po południu, spadł z mostu do rzeki. Wielu pasażerów potonęło. Czy to nie był dziwny zbieg okoliczności?
Przypomina mi to analogiczny wypadek, o którym mi babcia opowiadała. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem, gdy w 1881 roku dziadkowie Kielanowscy wyjechali na zimę do Wiednia. Wyjeżdżali tak co roku o tym czasie, bo dziadek Tytus zasiadał jako poseł w Radzie Państwa. Było to 8 grudnia, wówczas wielkie święto[40], i dziadkowie, będąc bardzo pobożnymi, poszli do kościoła, gdzie dali na mszę, bo były to również urodziny dziadka. Mieli tego dnia bilety do Ringtheater na premierę Opowieści Hoffmanna Offenbacha. Dziadek, jakby przeczuciem wiedziony, uznał, że takie święto lepiej spędzić rodzinnie, tym bardziej że przyszli do nich goście. Odżałowali więc stratę biletów i pozostali w hotelu. Nazajutrz rano wpadła do nich pokojówka z hiobową wieścią, która wstrząsnęła nie tylko całą stolicą, ale chyba całym światem. Straszny pożar spalił teatr[41]. Cały Wiedeń wówczas przywdział żałobę. Zamknięto na czas jakiś wszystkie teatry. We wszystkich kościołach odprawiano żałobne nabożeństwa. Wielkie tłumy ludzi przychodziły na miejsce katastrofy. Łkając, starały się odnaleźć w tych stosach zwęglonych trupów swoich najbliższych czy znajomych.
Od tego strasznego wypadku wprowadzono w teatrach na całym świecie wielkie zmiany. Dotychczas bowiem nie było żadnych przeciwpożarowych urządzeń i tylko jedne drzwi prowadziły na ulicę. Od tej pory zaprowadzono wiele wyjść, by w razie wypadku uniknąć paniki i ścisku. Zamontowywano żelazne kurtyny, przeznaczono dla widzów osobne palarnie i ustawiono wszędzie strażaków, którzy mieli pilnować publiczność, aby gdzieś ognia nie zaprószyła. W Wiedniu przez wiele lat nie wystawiano Opowieści Hoffmanna, aby nie wzbudzać w publiczności tragicznych wspomnień.

 
Wesprzyj nas