„Patrioci” to zarazem romans i powieść szpiegowska, klasyczna saga i współczesna powieść idei. Przeplatając historię matki i narrację syna, Sana Krasikov tworzy poruszającą opowieść o skomplikowanych, naznaczonych polityką relacjach rodzinnych.


Patrioci“Patrioci” to trzypokoleniowa saga, powieść szpiegowska, romans i filozoficzna bildungsroman w jednym. Obejmuje dwa kraje, Amerykę i Rosję, oraz trzy epoki – od lat 30. XX wieku, przez okres zimnej wojny, aż do czasów upadku ZSRR i transformacji ustrojowej. To wybitna powieść amerykańskiej pisarki gruzińskiego pochodzenia o Amerykanach zafascynowanych ideami komunizmu.

W czasach wielkiego kryzysu młoda Amerykanka Florence Fein opuszcza Brooklyn dla czegoś, co zdaje się jej ciepłą posadką w Moskwie, a przy tym obietnicą miłości i niezależności. Po przyjeździe do Związku Radzieckiego szybko wpada w pułapkę systemu, z której nie ma ucieczki.

Po latach jej syn Julian emigruje do Stanów Zjednoczonych, ale jego praca w przemyśle naftowym łączy się z częstymi wizytami w Moskwie. Kiedy odtajnione zostają akta KGB jego matki, Julian postanawia zgłębić rodzinną historię, a przy okazji nakłonić swego syna Lenny’ego, próbującego robić interesy w putinowskiej Rosji, do powrotu do domu.

To, co odkryje w archiwach, okaże się przerażające i bolesne – nieznana historia Amerykanów porzuconych przez własną ojczyznę i zatajona prawda o amerykańsko-rosyjskiej współpracy pod płaszczykiem wzajemnej wrogości.

„Patrioci” to zarazem romans i powieść szpiegowska, klasyczna saga i współczesna powieść idei. Przeplatając historię matki i narrację syna, Sana Krasikov tworzy poruszającą opowieść o skomplikowanych, naznaczonych polityką relacjach rodzinnych i potrzebie zrozumienia motywacji swych bliskich, a jednocześnie obraz pełnych sprzeczności relacji dwóch supermocarstw.

Sana Krasikov – amerykańska prozaiczka. Urodziła się w 1979 roku na Ukrainie, wychowała w Gruzji, w wieku ośmiu lat wyemigrowała wraz z rodziną z ZSRR do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka do dzisiaj. Jej teksty ukazywały się na łamach „The New Yorker” i „The Atlantic Monthly”. Debiutancki zbiór opowiadań „Jeszcze rok” (2008, wyd. pol. 2010) potwierdził jej wybitny talent pisarski: za książkę otrzymała National Book Foundation’s „5 Under 35” Award, a także prestiżową Sami Rohr Prize for Jewish Literature 2009. Tytuł znalazł się również w finale Hemingway Foundation/PEN Award 2009 i The New York Public Library Young Lions Fiction Award. W 2017 roku ukazała się wyczekiwana pierwsza powieść autorki – „Patrioci”.

Sana Krasikov
Patrioci
Przekład: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 14 marca 2018
 
 

Patrioci


Prolog

Saratów, 1956

Chłopcu, który tamtej sierpniowej niedzieli zjawił się na peronie dworca w Saratowie, towarzyszył mężczyzna bez ręki. Oczekiwany przez nich pociąg miał przyjechać o szóstej. W tej wczesnowieczornej porze powietrze powoli stygło, a światło zmieniało kąt i barwę, obracając w złoto tumany kurzu wzbijanego butami spieszących się pasażerów. Torując sobie drogę w tłumie, mężczyzna wyciągnął z kieszeni kurtki skręta i wetknął go w zęby. Jedyną ręką wydłubał z pudełka zapałkę, potarł ją opuszkiem kciuka o draskę i zgarbił się nad płomieniem. Zaciągając się, zerknął przez ramię, by sprawdzić, czy chłopak nie zginął w ciżbie.
Tak tłoczno jak tego lata nie było na stacjach od zakończenia wojny. By powstrzymać smród z publicznych klozetów, szaletowi lali do nich roztwór podchlorynu wapnia. Mężczyzna zabronił chłopcu samotnych wypraw do któregokolwiek z tych przybytków, wiedząc, że roi się w nich od urków gotowych poderżnąć człowiekowi gardło dla ukrytych pod koszulą pieniędzy. Fala przestępczości uderzyła w miasta dwa lata wcześniej, bo na wolność wypuszczono jako pierwszych morderców, złodziei, kieszonkowców, onanistów i prostytutki. Dopiero teraz, trzy lata po tym, jak dyktator wyzionął ducha, zwalniano pozostałych: tych z artykułu pięćdziesiątego ósmego, kontrrewolucjonistów i wrogów ludu w liczbie zbyt niedorzecznej, zbyt monstrualnej dla władzy trwającej w nieustannym lęku przed chaosem, by mogła wypuścić ich wszystkich naraz.
Przyjeżdżali z Workuty, z Peczory, z Inty, z Kołymy, z Kengiru i Permu. Tego lata zjechali z północy pociągami jak spławiane wezbraną rzeką kłody. Padały ich całe lasy – zrywanych, zwożonych, wiązanych, spuszczanych wreszcie na podnoszące się wody. Zimowy zrąb przeprowadzano na szczycie z przerażającą gwałtownością.
Gdzieś z przodu przenikliwie gwizdnęła lokomotywa. Przy akompaniamencie przestawianych ze zgrzytem żelaznych zwrotnic ostatni raz napełniono samowary. Gdy rozległ się drugi gwizd, chłopak pomyślał, że wolałby wcale go nie słyszeć, po czym zrugał się w duchu za tchórzostwo. Mimo podejmowanych przez cały tydzień prób wciąż nie potrafił jej sobie wyobrazić. Szykując się do rozpoznania matki wśród pospiesznie wysypujących się z wagonu nieznajomych, poczuł ogarniającą go rozpacz.
– Wagon dziewiąty – powiedział mężczyzna i puścił chłopca przodem.
Świeżo przycięte włosy spadały mu na czoło grzywką niepozwalającą się domyślić, że ma już dwanaście lat. Ubranie, choć nienowe, wykrochmalono i odprasowano.
Z pociągu wysiadła kobieta z zastygłym na ustach błagalnym uśmiechem. Jej zgniłozielona kufajka przypominała chłopcu waciak noszony przez rolnika zaopatrującego ich sierociniec w ziemniaki. Na niechlujnie obrębionej sukience wisiał gruby sweter. Walizka, którą postawiła na peronie – tekturowa, o okutych rogach – była tak mała, że nie potrafił sobie wyobrazić, by mogło się w niej zmieścić cokolwiek prócz pliku kartek. Blask, którym na jego widok rozjaśniła się twarz kobiety, przejął go nagłym wstrętem.
Była oczywiście starsza. Twarz miała bladą i obrzmiałą, rzeźbione niegdyś rysy zmieniło dziwne, krótkie cięcie włosów rozdzielonych przedziałkiem na boku na dwa gołębiosiwe pasma. Tylko te oczy, te błękitne oczy o ciężkich powiekach, zawsze tak silnie ogniskujące wzrok na jej twarzy, okazały się nieznośnie znajome.
Mężczyzna pchnął go lekko.
Kobieta przykucnęła i ujęła twarz Juliana w dłonie.
– Niech ci się przypatrzę, mój drogi… kochany chłopcze.
Potrzebował chwili, by pojąć znaczenie jej słów. Wypowiedziała je po angielsku, w języku, którego nie słyszał i którym nie posługiwał się od prawie siedmiu lat. Jakby drocząc się z nim, dodała:
– Nie poznajesz mnie?
– Oczywiście, że tak, mamo! – odparł po rosyjsku.
– Nie szkodzi. Zrobiła się ze mnie stara raszpla, co?
Nie znalazłszy odpowiedzi, z udawanym entuzjazmem wykrzyknął:
– Wezmę ci walizkę, mamo!
Pociąg odjeżdżał. Skrawki nieba przelatywały między wagonami. Gdzie się podziały jej włosy? Długie, gęste loki, w których zanurzał buzię, o których śnił całymi latami i które były wszystkim, co zdołał z niej zapamiętać… Ich utratę odczuł niemal jak zdradę. Stał, trzymając w rękach jej walizkę, a ona podeszła do Marka Pawłowicza, dyrektora domu dziecka, obiema rękami ujęła jego dłoń i zaczęła mu dziękować za wszystko, co przez te lata zrobił dla jej syna. Teraz, gdy przeszła na rosyjski, Julian zdumiał się raptownie: jej głos, zaskakująco czysty i donośny, skażony był silnym amerykańskim akcentem.
Jak mógł tego nie zapamiętać?
– Przykro nam będzie się z nim rozstać – powiedział dyrektor. – Julik był nam prawdziwą pomocą. – Zerknął przelotnie na odjeżdżający pociąg. – Sami się przekonacie, że to chłop na schwał. Bardzo pracowity.
– Przekonam się z pewnością – odparła, kładąc dłoń na ramieniu Juliana.
Pod jej dotykiem zesztywniał. Będzie musiał opuścić szkołę, porzucić rozgrywki za oborą, pożegnać się z kolegami, z całym swoim życiem. Na samą myśl o tym, że ma zamieszkać z tą kobietą, płakać mu się chciało ze złości. Ale dyrektor, jakby odczytując jego myśli, powiedział:
– Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że zatrzymamy go jeszcze przez jakiś czas.
Nie było to pytanie, tylko obietnica, że zaopiekują się nim, póki ona nie stanie na nogi. Wszystko ustalono zawczasu. Postępowano tak wobec dzieci wszystkich więźniów.
W oczach kobiety wezbrała gorzka wdzięczność, lecz przecież spojrzała na Juliana, by się upewnić, czy się zgadza. Poczuł ukłucie wstydu. Było jasne, że matka nie ma środków, by się nim zająć. Marek Pawłowicz zapytał, czy chciałaby przenocować, ale odparła, że poczeka na nocny do Moskwy. Tam uporządkuje swoje życie: uzyska rehabilitację na piśmie, poszuka pracy, znajdzie pokój, w którym będą mogli razem zamieszkać.
– Myślę, że do grudnia powinnam się ze wszystkim uporać – powiedziała z wymuszonym, lekko świszczącym śmiechem. – A potem będziemy wspólnie świętować Nowy Rok. To nie byle co, prawda?
Latami przepowiadał sobie, co jej powie, kiedy się wreszcie spotkają („Siadaj, mamo, odpocznij, ja się tobą zajmę”). Teraz czuł się jak rekrut, który się wyłgał z poboru.
– Po tak długim czasie cóż znaczy te kilka dodatkowych miesięcy? – dodała.
Z tymi słowami matka, widmo znużonej wyobraźni, wkroczyła na powrót w jego życie.

Księga I

1
Skoki jakościowe

Nowy Jork, 1934

Złamanie serca rodzinie było ceną za ocalenie własnego. Florence wbiła sobie tę dewizę do głowy i pozwoliła jej przeprowadzić się przez gehennę ostatnich sześciu tygodni. Była więc zaskoczona, gdy stojąc na górnym pokładzie liniowca Bremen, poczuła, że jej wiara słabnie. Osłoniwszy oczy wąską dłonią, spuściła wzrok na tłoczących się na nabrzeżu ludzi. Majowe słońce wdarło się do portu i oblało wszystko oślepiającym blaskiem. W powietrzu unosił się zapach węgla i zepsutej ryby. Drobne zielonkawe fale ścigały się od rufy statku do pirsu, na którym cisnęli się wśród obcych ludzi jej rodzice i młodszy brat. Krzyknęłaby do nich, lecz wiedziała, że jej głos utonie w jazgocie mew i odzywającym się nieregularnie niskim buczeniu potężnej syreny okrętowej.
Dopiero po kupieniu biletu Florence powiedziała rodzicom, że wyjeżdża.
– A więc Cleveland ci nie wystarcza! – Podniesiony głos ojca wstrząsnął salonem ich domu przy Flatbush Avenue. – Rosja! Chcesz pojechać tam, gdzie człowieka potrafią zastrzelić za to, że zjadł placek z własnej mąki?
– Nikt z tych, którzy tam pojechali – odparowała – nie wspomniał, by kiedykolwiek spotkał się z czymś podobnym.
Ojciec odwrócił się do jej matki.
– Nikt nie wspomniał! Przekabacili ich jak pierwszych naiwnych, Florie. I ciebie tak samo.
– Jasne. A w fabrykach pewnie palą słomą, żeby dym szedł z kominów?
– Sądzisz, że jestem idiotą, który nie wie, jaki zakłamany świat porzucił jego własny ojciec? Taka młoda dziewczyna jak ty aż się prosi, żeby ją zwerbować…
– Nikt mnie nie zwerbował!
Ale w jego oczach płonęła obłąkańcza podejrzliwość.
– Dawaj mi tu książeczkę partyjną!
– Nie mam żadnej książeczki! – krzyknęła załamującym się głosem. – Na litość boską, nie jestem komunistką!
– No to dlaczego, Florie? Podaj mi powód. Co to za wariactwo, żeby dziewczyna porzucała własny dom, własną rodzinę, wszystkich, którzy ją kochają? I jechała na drugi koniec świata!
Nie mogła mu zdradzić prawdy. Nie mogła pokazać ukrytej na dnie szuflady fotografii ciemnookiego mężczyzny o wystających kościach policzkowych. Lepiej, by mieli ją za komunistkę niż za puszczalską.
– Nie wyjeżdżam na zawsze, tato! – zawołała głosem ochrypłym od krzyku.
– Więc powiedz nam: na jak długo?
– Nie wiem. Rok, może dłużej.
– Chcesz zmarnować kolejny rok życia?
– Chcę swoje życie przeżyć.
– To jedź! Ja mam cię już serdecznie dość – rzekł jej ojciec. – Oby nigdy nie nadszedł dzień, w którym będziesz cierpieć tak jak my teraz.
Pomimo gróźb rodzice przyszli się z nią pożegnać. Dla ochrony przed śnieżną rosyjską zimą mama podarowała jej swoje futro. Ojciec kupił kufer podróżny. Stali teraz i patrzyli, jak obsługa statku opuszcza go do ładowni, gdzie wobec całej reszty ładunku – ogromnych skrzyń i beczek, chromowanych automobili, ustawionych na sztorc fortepianów – skurczył się do rozmiarów pudełka zapałek. Brat Florence, Sidney, dał jej swój ukochany skautowski kompas Taylor Instruments, którego zimną frezowaną krawędź Florence wbijała sobie teraz z masochistyczną przyjemnością w opuszkę kciuka. Odkryła ten kompas w torebce już po wejściu na pokład. Chciała zejść ze statku i oddać go Sidneyowi, którego szczeciniaste niczym sierść piżmaka włosy wciąż dawało się dostrzec od czasu do czasu w stojącym na nabrzeżu tłumie, lecz było już za późno – na pokład wchodzili pasażerowie trzeciej klasy, nieporęcznymi tobołami blokując trap. Duńczycy, Polacy, Niemcy – wszyscy krępi i nabici w zimowych płaszczach i kaloszach. Wracali za pracą do ojczyzny, ciągnąc za sobą amerykańskie dzieci. Obserwując, jak tarabanią się na pokład, Florence poczuła się nagle tak, jakby oglądała stare nagrania z Ellis Island, puszczone teraz od tyłu z powodu kryzysu: masy imigrantów wracające na statek, przeganiane z powrotem przez ten wielki ludzki magazyn i machającą im na pożegnanie Panią Wolność.
Z zamyślenia wyrwała ją awantura na pokładzie. Ktoś żądał, by wniesiono mu do kajuty inkubator dla drobiu, odmawiając przekazania go do ładowni. Do sprzeczki włączył się kogut, próbując pianiem zagłuszyć trzeci gwizd parowca. Korzystając z całego tego zgiełku i zamieszania, jeden z Polaków zaczął obchodzić ludzi z puszką. Zobaczywszy Florence, wysoką, przystojną dziewczynę w szytym na miarę zielonym kostiumie, wziął ją omyłkowo za majętną młodą damę. Podszedł do niej i zaczął się przymawiać o pieniądze, z silnym akcentem gadając coś o zesłańcach bez grosza przy duszy. Jego słowa utonęły w trzepocie lin i portowym zgiełku. Florence wydawało się, że ktoś ją woła po imieniu, lecz głos ojca musiał być halucynacją zrodzoną w zawirowaniach wiatru. Otworzyła torebkę i dała mężczyźnie monetę.
Czuła, że jest już gotowa do wypłynięcia, lecz w tłumie wybuchło nowe poruszenie. Na trapie dziewczyna, może osiemnastoletnia, upuściła okulary i teraz macała wokół, przerywając tę czynność tylko po to, by odpowiadać ze złością ludziom, którym zatarasowała drogę. W krótkowzrocznym spojrzeniu zmrużonych oczu Florence rozpoznała nieugiętą przekorę kogoś, kto nauczył się bezczelnie obnosić ze swą dziwacznością. Zobaczyła dziewczynę przyzwyczajoną do bycia nie na miejscu. Najbardziej jednak uderzył Florence jej wygląd. Dziewczyna mogłaby być nią – może młodszą, niższą i pulchniejszą, lecz pod innymi względami wykazującą cechy niemal rodzinnego podobieństwa. Jej skóra była równie blada, a loki, tylko odrobinę ciemniejsze, miały silny skręt, który Florence nauczyła się poskramiać u siebie z pomocą płukanek i spinek. Ze statku posłano dziewczynie kogoś na pomoc i wkrótce okulary zostały wydobyte spomiędzy desek trapu. Wrzawę zagłuszył ostatni gwizd dobiegający z wysokości statku. Z kominów buchnął węglowy dym, zapuszczono silniki holowników i wreszcie Bremen powoli wycofał się na Hudson.
Stadko mew o czarno obrzeżonych skrzydłach krążyło nad statkiem, pod którym woda burzyła się i rozstępowała. Tłum na nabrzeżu powoli rzedniał, unosząc ze sobą rodzinę Florence. Tylko mewy trzymały się blisko. Frunąc w ślad za Bremen, wznosiły się i opadały w powietrznym tunelu, który wydawał się popychać statek i wszystkich na jego pokładzie kursem nieodwracalnie prowadzącym na nieprawdopodobnie roziskrzony ocean.

***

Następnego ranka żadne drzewa ani budynki nie przesłaniały słońca. Florence usiadła w fotelu pod płóciennym daszkiem rzucającym na pokład ząbkowany cień i poczuła, jak bijący od oceanu chłód przyprawia ją o gęsią skórkę. Wyciągnąwszy okrągłe okulary słoneczne, próbowała czytać kupioną na podróż książkę Czerwona cnota. Relacje międzyludzkie w nowej Rosji Elli Winter, ale styl autorki utrudniał przebrnięcie nawet przez dwie pierwsze strony. Tymczasem o uwagę Florence konkurowała z książką pewna scenka: na najwyższym, przeznaczonym dla pasażerów pierwszej klasy pokładzie promenowała wysoka dama o zapadniętych policzkach i sylwetce wymizerowanego charta, uwieszona na ramieniu znacznie młodszego dżentelmena o ciemniejszej karnacji, który wypomadowane włosy zaczesał do tyłu niczym Rudolf Valentino. Wyprostowany jak świeca, zachowywał wspaniałą wojskową postawę nawet wtedy, gdy towarzyszka gładziła go po ramieniu i wąskimi wargami muskała mu ucho.
– No więc… Co o niej sądzisz?
Florence odwróciła się i napotkała wzrokiem dziewczynę z trapu. Szylkretowe okulary siedziały mocno na grzbiecie krótkiego nosa, nasadzony na kędziory włóczkowy beret przekrzywił się zawadiacko.
– Słucham?
– Ella Winter. Twoja książka. Kolejne popłuczyny po Margaret Mead, jakby mnie kto pytał.
Florence zmarszczyła brwi i zerknęła na okładkę.
– To musiało być dla niej prawdziwe rozczarowanie: odkryć, że jej Rosjanie nie są niepiśmiennymi barbarzyńcami jak Samoańczycy – podjęła dziewczyna bez wstępów.
– Czytałaś to? – spytała Florence nieufnie.
– Wszystkiego, czego potrzebowałam, dowiedziałam się z eseju opublikowanego w „The American”. Wydrukują każde tak zwane osiągnięcie naukowe, o ile tylko wyszło spod pióra pani Lincolnowej Steffens. Tobie się podoba?
Nie było to pytanie, tylko próba zdyskredytowania jej gustu, którą Florence uznała za niezasługującą na odpowiedź. Książka była istotnie zdumiewająco nudna, ale nieokiełznana arogancja dziwnej dziewczyny pchnęła Florence do kontrofensywy.
– A co z Dorothy Thompson? Jej też byś nie przeczytała, bo to pani Sinclairowa Lewis?
– Cóż to za nieuprawnione porównanie? – Dziewczyna klapnęła na sąsiedni fotel. – Thompson jest królową dziennikarzy, a Winter zaledwie kolejną sufrażystką urodzoną dwadzieścia lat za późno.
Oczy dziewczyny, równie niebieskie jak oczy Florence, rozbłysły żądzą dyskusji, którą Florence uznała za irytującą – tym bardziej że sama przejawiała ją niegdyś w nadmiarze. Przeczuwała, że wdanie się w spór z tą istotą cofnie ją do tej wersji siebie, o której usilnie próbowała zapomnieć. Na uczelni i w szkole średniej zdobywała dobre oceny, lecz w głębi ducha wiedziała, że uwielbiani przez nią wykładowcy nie odwzajemniają jej podziwu. Nauczyciel historii pochwalił ją kiedyś w obecności innych uczniów, mówiąc, że jest dziewczyną z gatunku tych, co to „zrąbałyby dąb kijem baseballowym”. Teraz aż się kurczyła w sobie na myśl o tym, jak głucha była na dwuznaczność tej pochwały.
– Dlaczego sufrażystką? – zaciekawiła się z wyważoną nonszalancją.
– Miejsce kobiety z klasy pracującej jest obok mężczyzny z jej klasy, a nie obok kobiety z innej klasy. To podstawy Marksa, o czym Winter wiedziałaby, gdyby tylko chciało jej się zagłębić w jego prace.
– A gdyby tobie chciało się zagłębić w jej prace, dostrzegłabyś, że zauważa, iż zdaniem Marksa ma to zastosowanie jedynie w społeczeństwach, które nie wyeliminowały klasowości. A poza tym nie czytam jej po to, żeby analizować teorię.
– Wiedziałam! Płyniesz do Rosji, tak jak ja. – Dziewczyna wyciągnęła rękę. – Essie Frank.
– Florence Fein.
W ciągu niecałej minuty Florence została ostrzelana pytaniami. Którą klasą podróżuje? Skąd jest? Gdzie chodziła do szkoły? Gdzie ma zamiar się zatrzymać po przyjeździe do Moskwy?
– Hotel Intourist? – W głosie Essie zabrzmiała zgroza. – Oskubią cię. Wszystkich obcokrajowców liczą podwójnie.
Essie zamierzała ulokować się w bursie dla pracowników Instytutu Języków Obcych, gdzie miała już obiecaną posadę.
– Wyjeżdżam z Moskwy, gdy tylko kupię bilet do Magnitogorska – powiedziała Florence z nadzieją, że jej głos zabrzmi tajemniczo, a przy tym jego ton zniechęci Essie do dalszych pytań.
Bremen zawijał po drodze do Kopenhagi, Gdańska i Lipawy, a Florence nie spotkała jeszcze nikogo, kto podobnie jak ona wysiadałby w łotewskim porcie i łapał pociąg do Moskwy. Z wypowiedzi Essie wywnioskowała, że dziewczyna lepiej od niej przygotowała się do podróży, pamiętając o zabraniu dodatkowych zdjęć paszportowych i przedmiotów na handel lub na prezenty. Jej zapobiegliwość podkopała wiarę Florence w przyszłość.
– Magnitogorsk! To aż na Uralu! – wykrzyknęła Essie, którą albo zachwyciła odwaga Florence, albo zdumiała jej lekkomyślność. – Masz tam pracę czy coś?
Florence na próżno szukała odpowiedzi. Sama nie wiedziała, za jakim snem goni: o radzieckim ludzie czy o konkretnym ciemnookim radzieckim człowieku.
W tym momencie z ogólnej sali wyszła na pokład grupka pasażerów. Jeden z mężczyzn zamachał do Essie.
– To twoi znajomi, ci tam? – zaciekawiła się Florence.
Essie wyglądała na zażenowaną.
– Nie, nie… Właściwie wcale nie płynę z nimi… – Naruszywszy prywatność Florence, zdawała się teraz zazdrośnie strzec własnej. – Widzisz, pojawiło się wolne miejsce i w ostatnim momencie udało mi się tanio kupić bilet… Oni wszyscy wysiadają w Gdańsku.
– Och. – Florence znów zerknęła na parę z pokładu pierwszej klasy. Charcica w jedwabnej piżamie z omdlewającym śmiechem przeginała do tyłu długi tułów, a jej opalony i wyfularowany kochanek ściskał ją w talii, jakby chroniąc przed upadkiem na plecy. – Zupełnie jakby pozowali do zdjęcia – zauważyła.
– A przyszłoby ci do głowy, że ona właśnie ucieka przed prasą? – powiedziała nieoczekiwanie Essie.
– Wiesz, kto to jest?
– Wszyscy na statku wiedzą. To Mary Woolford, spadkobierczyni fortuny, która wyrosła na kładzeniu rur i kabli. A to jej nowy Alfonse, argentyński gracz w polo o legendarnych sukcesach. Och, już nie rób takiej zdziwionej miny, przecież widać, że za ciemny na Amerykanina. To jej mąż número tres.
Florence była rzeczywiście zdumiona, ale nie karnacją świeżo upieczonego męża, lecz biegłą znajomością okrętowych plotek, jaką wykazała się Essie.
– Patrz, znów mu poprawia koszulę.
– Pozostaje mieć nadzieję, że mu jej nie zatłuści pomadą – zakpiła Essie.
– Fuj! – pisnęły obie jak na komendę i prawie się udławiły ze śmiechu.
– Znasz to powiedzonko? – wyksztusiła Essie. – Z tyłu klaczka kara, z przodu szkapa stara.
– No, ale on przecież lubi konie – zdążyła powiedzieć Florence, zanim w kolejnym ataku śmiechu obie zwinęły się na fotelach, zupełnie purpurowe na twarzach.
Essie zdjęła rękawiczki i otarła oczy, a Florence uzmysłowiła sobie nieoczekiwanie, że walczy z przemożnym uczuciem sympatii do tej dziewczyny z dołeczkami, które wyglądały, jakby ktoś je wywiercił świdrem.
– Nie patrz! – syknęła Essie, chwytając ją za nadgarstek. – Zaraz nam tu wmaszeruje kilku studenciaków.
Florence obejrzała się za siebie i rozpoznała dwóch młodych ludzi w swetrach z warkoczowym wzorem, którzy od śniadania kręcili się po pokładzie.

 
Wesprzyj nas