“Na wschód od zachodu”, najnowsza książka autora “Modlitwy o deszcz” i “Wszystkich wojen Lary”, to zupełnie nowe spojrzenie na Wschód.


Na wschód od zachoduKamal opuściła Warszawę z jednym plecakiem. Nie chciała dwóch fakultetów, mieszkania i pędu za karierą. Wybrała Indie – kraj, w którym największą wartością jest osiągnięcie duchowej równowagi. Dziś już nie pamięta poprzedniego życia… Ale ono do niej wraca ze zdwojoną siłą.

Od cywilizacji Zachodu uciekł też hippis „Święty”. Jego życie to wolna miłość, narkotykowe seanse, religijne komuny i hedonistyczne wspólnoty na Goa. Wszędzie szuka jednego – szczęścia. A ono wciąż mu się wymyka.

Wojciech Jagielski, ceniony reporter wojenny podąża tym razem „wielkim szlakiem hippisów”. Afganistan, Pakistan, Nepal i na końcu Indie. Miejsca duchowej inicjacji, zderzenie z systemem kast, regiony targane konfliktami zbrojnymi, gdzie pojęcie „wolność” nabiera innego znaczenia.

Najnowsza książka autora Modlitwy o deszcz i Wszystkich wojen Lary to zupełnie nowe spojrzenie na Wschód. To świat widziany oczami tych, którzy gnani chęcią uwolnienia się od zachodniej cywilizacji, docierają w miejsca, gdzie panuje tylko pozorny spokój.

Wojciech Jagielski
Na wschód od zachodu
Wydawnictwo Znak
Premiera: 29 stycznia 2018
 
 

Na wschód od zachodu

ZA MURAMI DŻAJSALMERU

Poganiacze wielbłądów Radżesz i Kumar przez całą noc palili ognisko na pustyni. Gdy jeden udawał się na spoczynek, drugi pilnował ognia, juków i pojękujących w mroku wielbłądów. Tak było co noc, tego dnia jednak, mimo późnej pory, obaj nie spali, trwali w bezruchu nad dogasającym ogniem lub ożywieni jakąś dziwną siłą zaczynali się spierać, bezwiednie grzebiąc patykami w rozżarzonych węglach.
Księżyc wyjrzał w końcu zza chmur i pustynia zrobiła się całkiem biała.
Leżąc nieruchomo na ziemi, widziałem całe obozowisko, posłania ze śpiworów i grubych, szorstkich derek, które rozłożone na piasku zastępowały materace.
Księżyc był ogromny, okrągły na gębie i bijący jasnym światłem. Wyciągnąłem rękę i wsunąłem otwartą dłoń między gwiazdy.
– Co tam? – spytała.
– Masz pojęcie, jak daleko mogę sięgnąć ręką? Aż do samego nieba.
Wiedziałem, że powinna być tuż obok, możliwe że czarnowłosa i spalona słońcem, nie pamiętałem dobrze, a jednak jej głos dobiegał z daleka. Podniosłem głowę, ale jej nie zobaczyłem. Ognisko również się oddaliło, a przecież rozkładaliśmy się ciasno wokół niego, w przekonaniu że tylko ono zapewni nam bezpieczeństwo. Poganiacze mówili, że przewracając się we śnie z boku na bok, wturlamy się do ognia. Teraz to oni byli tuż obok, spierali się wsparci o siodła, które o świcie nakładali na wielbłądzie garby. Choć nie znałem ich języka, w tej chwili rozumiałem, co mówią.
– Ach, więc to tak – zaśmiałem się, dopiero teraz zrozumiawszy opowieść Eliksira o tym, jak ogląda indyjskie filmy w kinie Imperial na delhijskim Pahargandżu.
Nie przepuszczał żadnego nowego filmu. Cierpliwie stał w kolejce po bilet, a gdy ta po otwarciu kasy w mgnieniu oka przemieniała się w bezładną bitewną ciżbę, walczył jak inni, sam przeciw wszystkim, by wcisnąć kasjerowi zwitek banknotów, a w zamian wyrwać mu z rąk kolorowy świstek papieru, przepustkę do świata czarów.
W kinie Imperial wyświetlano filmy dla tubylczej widowni, w języku hindi, bez napisów i lektora. Eliksirowi to nie przeszkadzało. Siadał wśród miejscowych w wypełnionej po brzegi, gorącej i zatęchłej salce i z niemym zachwytem przeżywał losy filmowych bohaterów. Po skończonym seansie, a nawet jeszcze w trakcie trwania filmu, zaciekawieni i mile zaskoczeni jego obecnością Hindusi szturchali go palcami, zaczepiali, by zapytać, czy zna ich język. „Nie – odpowiadał. – Ale potrafię czytać z ust”.
Teraz na pustyni, wsłuchując się w wysokie, chropawe głosy Radżesza i Kumara, zrozumiałem, że wcale się nie kłócą, po prostu naradzają się gorączkowo, usiłując rozwiązać jakiś dręczący ich problem. Nie zgadzali się z sobą. Przerywali sobie w pół zdania, przekrzykiwali się, obwiniali o błędne wybory. „Co im się powie?” – pytał Kumar Radżesza.
Pustynia robiła się coraz bielsza.
– No co tam? – usłyszałem znowu.
Wyciągnąłem rękę, ale między palcami przesypywał mi się tylko zimny piasek.
– Gdzie jesteś? – zapytałem.
– A gdzie niby mam być? Tutaj jestem.
– Nigdy nie było mi lepiej – wymamrotałem.
I wtedy usłyszałem orkiestrę. Dźwięki trąb, jakich używają także zaklinacze węży, piszczałki, głuche dudnienie bębnów, metaliczne dzyń, dzyń blaszanych talerzyków karatali, tęskne zawodzenie pieśniarzy. Poderwałem się z ziemi, żeby wypatrzyć, skąd dobiegała muzyka.
– Słyszycie?! – zawołałem. – Tu gdzieś odprawia się wesele!
Po chwili między siwymi wydmami dojrzałem weselny orszak. Przodem szli muzykanci, za nimi weselnicy – kobiety obwieszone kolczykami, naszyjnikami i bransoletami, w odświętnych, obszytych cekinami sari w krzykliwych barwach błękitu, czerwieni i szafranu, oraz kroczący sztywno mężczyźni w surdutach szerwani, ulubionych przez potomków radżpuckich rycerzy. Za nimi na białych koniach jechali państwo młodzi ustrojeni w girlandy kwiatów, przejęci, uroczyści i nierzeczywiści jak święty obraz. Pan młody w złotym turbanie rzucał spojrzenia na jadącą obok oblubienicę. Dziewczyna, z twarzą zakrytą muślinową zasłoną, zerkała na wymalowane rudawą henną dłonie i ramiona. Gdyby imię narzeczonego, które kazała sobie wyrysować, a także inne malunki zbladły zbyt wcześnie, uznano by to za złą wróżbę dla jej małżeństwa.
Ślubny pochód zamykał pomalowany na różne kolory słoń i jadący na jego grzbiecie kornak. Był to ten sam słoń, którego widywałem na Pahargandżu w Delhi. Trzymano go w świątyni Ramakriszny. Kapłani wyprowadzali go, by uświetnić najważniejsze święta, i wiedli ulicami ku uciesze tubylców i cudzoziemców. Odkąd jednak tuż koło świątyni poprowadzono szeroką obwodnicę oraz wybudowano stację metra, przestano tam widywać świątynnego słonia. Ucieszyłem się, że żyje i ma się dobrze.
Weselna procesja zmierzała między wydmami w kierunku widocznego w oddali, skrzącego się w świetle księżyca świętego stawu, gdzie pod wielkimi namiotami, wśród lampionów i kwietnych girland miała się pewnie dopełnić uroczystość i gdzie zaplanowano biesiadę, zabawę i tańce.
– Chodźmy tam! – zawołałem, wygrzebując się ze śpiwora. – Nie macie ochoty pobawić się na weselu?
– Nie ma żadnego wesela. Jesteśmy sami na środku pustyni. Nikogo więcej tu nie ma.
Ale zaraz odezwał się Koleżka.
– Wesele! Świetnie! O to właśnie w tym chodzi! A nie mówiłem, że to towar pierwsza klasa!
Pierwszorzędny towar był specjalnością i dumą Koleżki. Mówił, że w każdym większym mieście ma sprawdzonych dostawców, którzy nigdy go nie zawiedli. Lubił powtarzać, że nigdy nie kupuje od nieznajomych, nigdy byle czego: „Nie tknę żadnej chemii, żadnej trucizny!”. Nie ufał też nowinkom, których skutków działania nie znał albo nie był ich pewny. Brał tylko to, co już znał, a od wielkiego święta to, co zachwalali ludzie, którym bezgranicznie ufał. „U mnie wszystko musi być pewne, czyste i naturalne, pierwszej jakości. Płacę, więc wymagam”.
Trzymał swoje skarby w przepastnych kieszeniach luźnych szarawarów i długiej do kolan koszuli, podobnej do tych, które noszą mężczyźni w Afganistanie i Pakistanie. Wieczorami, najpierw na hotelowym dachu w Dżajsalmerze, a potem przy palonych na pustyni ogniskach, z tajemniczym uśmiechem, jak magik podczas występu na cyrkowej arenie, wyciągał torebki z suszonymi liśćmi tytoniu i kwiatami indyjskich konopi, miękkawe grudki haszyszu czy opium, jakieś proszki, pigułki mniejsze i większe. Do zażywania tych ostatnich nigdy nikogo nie namawiał, ale i nie odmawiał, jeśli ktoś o nie poprosił.
„W co się dziś bawimy?” – pytał, potem powoli, z namaszczeniem usypywał stosiki suszu, sporządzał z niego odpowiednie mieszaniny i zawijał w papierosowe bibułki. Robił to ze znawstwem, a także z powagą. Potem regulował tempo, w jakim skręty wędrowały po kręgu, a także dbał, żeby mieć pod ręką naczynia z napojami do ugaszenia pragnienia, które zawsze się pojawiało. Rozlewał wodę, lemoniadę czy herbatę do kubków albo glinianych czarek, czasami dosypując do nich białego proszku. „Żeby lepiej smakowało” – mówił. Na koniec zbierał zamówienia i pieniądze na następny dzień. „Co komu potrzeba? – pytał. – Kto na co ma ochotę?”
Spojrzałem na pustynię, próbując odnaleźć wśród szarych wydm weselny orszak, ale już go nie było. Ucichła też towarzysząca mu orkiestra.
– Koleżko! Widziałem słonia…
– Słonia? Czemu nie? No pewnie! A gdybyś wziął ode mnie to różowe maleństwo, tego cukiereczka, to nie tylko byś go widział, ale na nim na oklep jechał. I zawiózłby cię choćby do samego Kabulu!

Koleżka zazdrościł mi Afganistanu, bo nigdy tam nie był, a ja tam jeździłem jako korespondent gazety. Ja zazdrościłem Koleżce, że był hipisem, pierwszym, jakiego poznałem. Uważałem go za hipisa, chociaż się upierał, że wcale nim nie jest. Owszem, zadawał się z hipisami w Londynie, do którego jako nastolatek uciekł z rodzinnej doliny Rhonddy w Walii. Uciekł z domu, bo nie uśmiechało mu się spędzić życia jako górnik w kopalni, jak ojciec i dziadek. I wszyscy mężczyźni z jego rodziny, których potrafił sobie przypomnieć. Oczekiwał od życia czegoś więcej. Wtedy też uciekł od imienia Cedric, jakie nadali mu rodzice. Odkąd wyjechał z Walii, kazał na siebie mówić po prostu Buddy, Koleżka.
Hipisów poznał już na dworcu kolejowym Paddington. Wyróżniali się w tłumie i nic dziwnego, że właśnie oni przyciągnęli jego uwagę. Zapytał, czy nie wiedzą, gdzie mógłby znaleźć dach nad głową, możliwie tanio, a oni zaproponowali, żeby zamieszkał razem z nimi. Nie miał grosza przy duszy, więc chętnie się zgodził. Przesiedział z nimi do późnego wieczora pod dworcem, a potem zabrali go do dzielnicy Notting Hill, gdzie w kilkanaście osób zajmowali dwa pokoje w starej kamienicy. Sprawiała wrażenie porzuconej, niczyjej. „Kilka przecznic stąd, w hotelu Samarkanda, Jimmy Hendrix dokonał swojego żywota” – powiedział mu jeden z chłopaków, a Buddy-Koleżka zastanawiał się, czy miała to być zachęta czy może przestroga. Przystał do nich, żył jak oni, zapuścił włosy, zaczął inaczej się nosić. Razem jeździli po kraju na muzyczne festiwale. „Ale to już nie było to samo, co festiwal na wyspie Man w siedemdziesiątym. kiedy to pół miliona ludzi zjechało ni z tego, ni z owego, żeby zobaczyć Hendrixa, Doorsów i The Who – wspominał tamte czasy. – Wszystko się powoli kończyło. Urodziłem się za późno, żeby zdążyć na najlepsze”.
Z tamtych czasów została mu niechęć do wszelkiej zwierzchności, nakazów, reguł, obawy, co ludzie powiedzą. A także do pogoni za karierą i pieniędzmi, do wszelkiej rywalizacji. Zawsze cenił sobie swobodę, ale odtąd zaczął ją także doceniać. Pracował dorywczo, to tu, to tam, najchętniej w kwiaciarniach. Zarabiał tyle, że stać go było na długie podróże. Bo poza przejętą od hipisów umiejętnością ograniczania potrzeb do tych naprawdę najważniejszych, zostało mu także umiłowanie włóczęgi.
Zdążył się jeszcze zabrać z nimi na wyprawę do Indii. Starym piętrowym autobusem. Za bilet przez pół świata zapłacił trzydzieści funtów. Zbiórkę wyznaczono w Dover. Stamtąd przeprawili się na francuski brzeg i dalej jechali już lądem, aż do Indii.
O Afganistanie dowiedział się gdzieś w okolicach Bejrutu, kiedy przygarnęli do autobusu chłopaka z gitarą, wyglądającego na poboczu okazji do podwózki. Kierowca wyznaczył mu miejsce w autobusie obok Koleżki. „Człowieku! To prawdziwy koniec świata! Jakby się czas w miejscu zatrzymał! Wszystko jest tam inne niż tutaj”, mówił z zachwytem autostopowicz, kiedy wieczorem na postoju zapalili skręta. Opowiadał o czerwonych, ciągnących się po horyzont polach maku, z którego miejscowi wyrabiali najlepsze na świecie opium, o wysokich na człowieka konopiach rosnących dziko przy drogach, tylko sięgać i brać. O wykutych w skałach i ogromnych jak kamienice posągach Buddy, o bezkresnych skalistych pustyniach, górskich przełęczach i zagubionych pośród gór dolinach zamieszkanych przez ludzi surowych, pobożnych i zupełnie nieciekawych świata, ale słynnych z gościnności. Koleżce najbardziej do wyobraźni przemówiło jednak to, co chłopak mówił o drogach na skróty i że w Afganistanie ich nie ma. „Tam wszystko jest prawdziwe, słowa i gesty. Mają swoje znaczenie, nie są puste jak u nas, nie wytarły się i nie straciły terminu ważności”. Koleżka nie szukał we włóczęgach po świecie ucieczki ani oświecenia. W drogę ciągnęła go ciekawość, a przede wszystkim chęć przeżycia czegoś niezwykłego, czegoś, co określi jego życie i nada mu sens.
Podczas tamtej pierwszej wyprawy na Wschód nie zboczyli jednak do Afganistanu, choć chętnych na to nie brakowało. Kierowca zaprotestował, twierdził, że autobus nie wytrzyma wędrówki przez góry. Pojechali więc prosto, przez Iran, pustynne bezdroża Beludżystanu i Pendżab, rozpołowiony między Pakistan i Indie. Koleżka obiecał sobie, że następnym razem odwiedzi Afganistan, choćby miał nadłożyć drogi.
Nigdy jednak tam nie dotarł, mimo że jeździł do Indii jeszcze wiele, wiele razy. Prawdę powiedziawszy, jeździł wyłącznie do Indii. Zbierał się w drogę, ilekroć dopiekło mu albo znudziło go londyńskie życie i ilekroć uzbierał wystarczająco dużo pieniędzy na podróż. Nie odkładał na nic innego. Mało brakowało, a wybrałby się do San Francisco. Chciał się przekonać, jacy są ci pierwsi, oryginalni hipisi z Kalifornii i czym się różnią od londyńskich, z którymi się zadawał w Notting Hill. Myślał o Meksyku, o indonezyjskiej wyspie Bali, o której słyszał cuda, i o Maroku, gdzie wyrabiano ponoć najlepszy na świecie haszysz. Ale bez względu na to, ile myślał i planował, zawsze kończyło się na tym, że wędrował na wschód, do Indii. A kiedy już wybierał się w drogę, myślał też o Afganistanie. Najwyraźniej nie był mu jednak pisany.
Aż w końcu drogę lądową do Indii przegrodziły rewolucja ajatollahów w Iranie i wojna w Afganistanie. Gwarny jeszcze niedawno wędrowny trakt z każdym rokiem pustoszał. Mało kto już wybierał się w długą i niepewną podróż lądem. Wszyscy zaczęli latać. Tanio, wygodnie i szybko, w linii prostej, bez przesiadek, przystanków, etapów pośrednich. Wyposażając się w lepsze, większe i szybsze samoloty, linie lotnicze żądały coraz niższych opłat za przewóz z Zachodu na Wschód. Niegdyś dostępne tylko dla wybrańców, stały się osiągalne dla wszystkich.
Położony na uboczu Afganistan przestał być po drodze. Nie dawało się już więcej o niego zahaczyć przy okazji ani nawet do niego zabłądzić. Koleżkę też stać już było na bilety lotnicze i choć nadal wracał do Indii, nigdy nie zobaczył Afganistanu ani nawet nie był tego bliski. Nie zobaczył więc minaretów Heratu ani skalnych posągów Buddy, nie widział Przełęczy Chajberskiej ani nawet Kabulu. Dlatego zżymał się, kiedy mówiłem, że zazdroszczę mu wędrówki szlakiem dzieci kwiatów. „Nie byłem w Afganistanie, a bez Afganistanu cała reszta się nie liczy. To tak, jakbyś przebiegł jakiś wyścig, ale ominął któryś z etapów. Nie wiadomo, czy się go ukończyło czy tylko brało w nim udział. Żeby nie wojna, tobym się pewnie jeszcze do tego Afganistanu wybrał”. I znów powtarzał, że zazdrości mi Afganistanu, z którego akurat wracałem i do którego jako korespondent gazety jeździłem właśnie dlatego, że toczyła się w nim wojna. Gdyby nie ona, pewnie nigdy bym się tam nie wybrał. „No to jak tam jest? – pytał Koleżka. – W tym Afganistanie”.

 
Wesprzyj nas