“Wypalić chrom” to pierwszy tom opowiadań kultowego autora SF, zdobywcy tak prestiżowych wyróżnień jak nagroda im. Philipa K. Dicka, Hugo czy Nebula.


Wypalić chromWilliam Gibson zyskał sławę jako czołowy przedstawiciel nowej odmiany fantastyki, przenoszącej współczesną technologię – w szczególności komputerową – w przyszłość rozpadu miast zdegenerowanych obyczajowo pokoleń postpunkowych.

Największym osiągnięciem Williama Gibsona na zawsze pozostaną krótkie formy literackie. Opowiadania autora „Neuromancera”, stanowiące jednocześnie elegię i satyrę społeczną, pokazują sposób, w jaki redefiniuje się dzisiejsza SF.

Gibson jako wirtuoz ścieżek szybkiego przewijania, ukazuje drogę, którą podążyć może literatura.

***

Te opowiadania kreślą łatwo rozpoznawalny portret współczesnych problemów. Ekstrapolacje Gibsona z przesadną wręcz wyrazistością pokazują niewidoczną masę góry lodowej społecznych przemian. Ta góra sunie teraz majestatycznie i złowieszczo po powierzchni końca dwudziestego wieku, ale jej sylwetka jest monumentalna i ciemna.
z przedmowy Bruce’a Sterlinga

William Gibson
Wypalić chrom
Przekład: Piotr W. Cholewa
seria Artefakty
Wydawnictwo MAG
Premiera: 31 stycznia 2018
 
 

Wypalić chrom

przedmowa

Jeśli poeci są niedocenianymi prawodawcami świata, pisarze science fiction są jego nadwornymi trefnisiami. Jesteśmy Mądrymi Błaznami, mogącymi skakać, brykać, wygłaszać proroctwa i drapać się publicznie. Możemy bawić się Wielkimi Ideami, bo nasza krzykliwa pstrokacizna pulpowego pochodzenia czyni nas pozornie nieszkodliwymi.
I rzeczywiście my, pisarze SF, mamy się z czego cieszyć – dysponujemy wpływami, nie ponosząc odpowiedzialności. Niewielu tylko czuje się w obowiązku traktować nas poważnie, a jednak nasze przemyślenia przenikają kulturę, bulgoczą w niej niewidzialne, niczym promieniowanie tła.
Jednakże smutnym faktem jest, że SF ostatnio niewiele niosła radości. Wszelkie formy kultury popularnej przeżywają gorsze okresy – łapią katar, kiedy społeczeństwo kicha. Niestety, SF z końca lat siedemdziesiątych była chaotyczna, egocentryczna i nieoryginalna, a zatem nie stawała się raczej źródłem zadziwienia.
William Gibson jest jednym z naszych najpewniejszych zwiastunów lepszej przyszłości.
Krótka kariera określiła go już jako pisarza należącego niewątpliwie do lat osiemdziesiątych. Niezwykła pierwsza powieść, Neuromancer, która w 1985 r. zgarnęła wszystkie nagrody na naszym polu, zademonstrowała jego niezrównaną umiejętność trafiania w społecznie wrażliwe miejsca. Rezultat był elektryzujący i pomógł wyrwać gatunek z dogmatycznego uśpienia. Powstająca z hibernacji SF wynurzyła się ze swej jaskini na jasne słoneczne światło współczesnego zeitgeistu. Jesteśmy jeszcze chudzi, głodni i w nie najlepszym humorze. Ale od tej chwili wszystko się zmieni.
Zbiór, który trzymacie w rękach, zawiera wszystkie powstałe dotąd krótkie teksty Gibsona. To rzadka okazja obserwowania szokująco szybkiego rozwoju świetnego pisarza.
Kurs, jaki zaplanował, widoczny był już w pierwszym publikowanym opowiadaniu, Odłamkach holograficznej róży z 1977 r. Są w nim widoczne znaki firmowe Gibsona: złożona synteza współczesnej popkultury, zaawansowana technika i doskonały warsztat literacki.
W drugim opowiadaniu, Kontinuum Gernsbacka, Gibson świadomie prezentuje opis kulejącej tradycji fantastyki. Jest to zabójcze odrzucenie „scientifiction” w jej kostiumie wąsko pojmowanej technolatrii. Widzimy tutaj pisarza, która zna swe korzenie i szykuje się do radykalnego przewrotu.
Gibson utrzymał tempo w serii Ciągu: Johnny Mnemonic, Hotel New Rose oraz fenomenalnym Wypalić Chrom. Wydanie tych opowiadań w magazynie „Omni” pokazało stan koncentracji wyobraźni, który w praktyce podniósł stawkę dla całego gatunku. Gęsta, barokowa proza warta jest kilkukrotnego czytania dla swej surowej, posępnej pasji i nagromadzenia szczegółów.
Podstawą tryumfu tych tekstów była przywołana w nich oszałamiająca i spójna wizja wiarygodnej przyszłości. Trudno przecenić trudności tego przedsięwzięcia, przed którym wielu pisarzy SF od lat się uchylało. Ta właśnie intelektualna niemoc tłumaczy groźny przyrost historii postapokaplityczych, fantazji miecza i magii oraz zawsze obecnych space oper, w których galaktyczne imperia dogodnie zsuwają się w mrok barbarzyństwa. Wszystkie te podgatunki to efekt naglącej pisarskiej potrzeby uniknięcia zwarcia z realistyczną przyszłością.
Natomiast w opowieściach z Ciągu widzimy przyszłość, rozpoznawalnie i skrupulatnie wykreśloną na podstawie kondycji współczesności. Jest wielopostaciowa, złożona, globalna w swym spojrzeniu. Czerpie z nowego zestawu punktów startowych: zamiast ogranej formuły robotów, statków kosmicznych i nowoczesnego cudu energii atomowej, mamy tu cybernetykę, biotechnikę, sieć komunikacyjną – by wymienić tylko kilka.
Stosowane przez Gibsona metody ekstrapolacji należą do klasycznej hard SF, jednak ich rezultaty są wyraźnie nowofalowe. Zamiast typowych beznamiętnych techników i niezłomnych Ludzi Kompetentnych z twardej fantastyki, spotykamy zbieraninę pechowców, oszustów, fałszerzy, wyrzutków i szaleńców. Oglądamy tę przyszłość z poziomu gruntu – jako tę, w której się żyje, a nie tylko jako suche spekulacje.
Gibson kończy z płodnym gernsbackowskim archetypem Ralpha 124C41+, białego wykształconego technokraty w wieży z kości słoniowej, który rozrzuca błogosławieństwa supernauki na hoi polloi. Teksty Gibsona przenoszą nas na ulice i w zaułki, w sfery ciężkiej i ostrej walki o przetrwanie, gdzie technika stanowi bezustanny podprogowy szum, jak „zwariowany eksperyment społecznego darwinizmu, zaprojektowany przez znudzonego badacza, bez przerwy wciskającego klawisz szybkiego przewijania”.
Wielka Nauka nie jest w tym świecie źródłem cyrkowych, magicznych cudów, ale wszechobecną, wszechprzenikającą i ostateczną mocą. Jest deszczem lejącego się na tłum mutagennego promieniowania, zatłoczonym Globalnym Autobusem, pędzącym szaleńczo w górę wykładniczego zbocza.
Opowiadania kreślą łatwo rozpoznawalny portret współczesnych problemów. Ekstrapolacje Gibsona z przesadną wręcz wyrazistością pokazują niewidoczną masę góry lodowej społecznych przemian. Ta góra sunie teraz majestatycznie i złowieszczo po powierzchni końca dwudziestego wieku, ale jej sylwetka jest monumentalna i ciemna.
Wobec tego przyczajonego monstrum wielu autorów SF podnosiło ręce i przewidywało katastrofę. Wprawdzie nikt nie może zarzucić Gibsonowi syndromu Polyanny, jednak uniknął on tego łatwego wyjścia. To kolejna wyróżniająca cecha tworzącej się nowej szkoły SF lat osiemdziesiątych: jej znudzenie apokalipsą. Gibson nie traci zbyt wiele czasu na grożenie palcem czy załamywanie rąk. Oczy ma nieodmiennie otwarte i – jak zauważył Algis Budrys – nie boi się ciężkiej pracy. To ważne zalety.
Kolejny znak, wskazujący, że Gibson jest elementem nowego porozumienia w SF, to łatwość, z jaką podejmuje współpracę z innymi autorami. Ten zbiór zdobią trzy teksty, będące efektem takiej współpracy: Pasujący gatunek to rzadka gratka, mroczna fantazja przetykana obłąkanym surrealizmem. Czerwona gwiazda, orbita zimowa to kolejna opowieść z bliskiej przyszłości, z pieczołowicie oddaną autentyczną scenerią; globalna, wielokulturowa wizja jest typowa dla SF lat osiemdziesiątych. Starcie jest bezlitośnie efektywnym i brutalnie splątanym opowiadaniem, z klasycznym gibsonowskim połączeniem prymitywnego życia i zaawansowanej techniki.
U Gibsona słyszymy dekadę, która w końcu odnalazła swój głos. Nie jest on salonowym rewolucjonistą, ale praktycznym, wprawnym modernizatorem. Otwiera zatęchłe korytarze gatunku na powiew nowych danych: kulturę lat osiemdziesiątych z jej dziwną, narastającą integracją techniki i mody. Ma sympatię dla co dziwniejszych, bardziej twórczych zaułków literackiego mainstreamu: Le Carré, Robert Stone, Pynchon, William Burroughs, Jayne Ann Phillips. Jest też amatorem tego, co J. G. Ballard trafnie nazwał „niewidzialną literaturą” – przenikającego świat strumienia raportów naukowych, dokumentów rządowych i specyficznych ogłoszeń, kształtujących naszą kulturę poniżej poziomu percepcji.
SF przetrwało długą zimę na zgromadzonych zapasach. Gibson, wraz z szeroką falą twórczych i ambitnych nowych autorów, wyrwał gatunek ze snu i posłał na poszukiwanie świeżej diety. A to na pewno przyniesie nam wiele dobrego.
Bruce Sterling
1986

kod źródłowy: wprowadzenie

Nic nie pokrywa się patyną wieku tak szybko i specyficznie jak wyobrażona przyszłość.
Jako chłopiec w latach 60. czytałem mnóstwo science fiction, w większości powstałej dekadę czy dwie wcześniej. Zmusiło mnie to, bym dość wcześnie próbował rozkodować pewne istotne elementy historii współczesnej, choćby dlatego, że nie można właściwie odbierać science fiction, jeśli nie jest się w stanie rozpoznać punktu, w którym to, co wyobrażone, oddziela się od tego, co znane.
Historia jednak, jak się przez ten czas nauczyłem, jest w literaturze kwestią ostateczną, przedmiotem ciągłych i nieuniknionych zmian.
Science fiction zachowuje się często jak odmiana historii skierowana w przeciwnym kierunku, raczej naprzód w czasie niż do tyłu. Ale nie da się kreślić wyobrażonych przyszłych historii bez mapy przeszłości, którą czytelnicy przyjmują jako własną. Im mniej się uważa tę swoją mapę za twór wyobraźni (lub przypadku), tym zwykle bardziej konwencjonalnie zmierza się ku swej wyobrażonej przyszłości. Wielu autorów, których czytałem w dzieciństwie, posiadało niezwykle trwałe mapy przeszłości, Wyrzeźbione, zdawało się, z solidnego dębu. Ludzie pewni siebie, dokładnie wiedzieli, skąd przychodzimy, gdzie dokładnie jesteśmy teraz, i dokładnie dokąd zmierzamy. I na ogół mylili się we wszystkich trzech punktach, przynajmniej tak można ocenić to dzisiaj, z punktu położonego o wiele dalej na linii czasu.
Istniał jednak inny, odmienny typ science fiction, nienazwany, ale według mnie różny, który wydawał się startować z nie tak absolutnych założeń historycznych. Piszący często przyjmowali, że możemy wcale nie wiedzieć, skąd przychodzimy ani nawet gdzie jesteśmy – może wręcz w tym, gdzie jesteśmy, nie rozpoznajemy tego, czym ono zasadniczo jest.
Alfred Bester, Fritz Leiber, Robert Sheckley (by wskazać tylko trzy, ale znakomite przykłady) przemawiali do mnie w ten właśnie sposób, podczas gdy Heinlein czy Asimov – nie. Ci twórcy, dzięki którym science fiction dokonywała rzeczy – według mnie – najbardziej magicznej, poruszali się w uniwersum miast, mającym więcej części ruchomych, w którym da się postawić więcej pytań (choć o wiele mniej ma definitywną odpowiedź). Tworzyli wyjątkową relację z tym, co później nauczyłem się nazywać „Nowoczesnym”.
Zanim sam zacząłem pisać opowiadania z tego zbioru, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat – w latach 80. – kulturowe modele współczesności zaczęły tracić wyrazistość.
To niezadowolenie, jakie wniosłem do ich tworzenia, drażniące jak kamyk w bucie mojej młodzieńczej metody, wiązały się z takim właśnie poczuciem – że Nowoczesne zaczyna się częściowo rozpadać – a także z przekonaniem, że science fiction w tej kwestii nie działa najlepiej. Czy może sprawiedliwiej będzie powiedzieć, że duża część science fiction bardzo rzadko robiła to, co osobiście najbardziej lubiłem, mimo że miała – według mnie – mnóstwo całkiem nowych i wspaniałych możliwości.
Gdyby ktoś mnie spytał, co właściwie, tak dokładnie, chciałbym, żeby robiła science fiction, pewnie nie potrafiłbym odpowiedzieć. Będąc zasadniczo tak samo niezdolnym do tworzenia teorii, jak do krytyki, mogłem tylko napisać te opowiadania.
Chociaż wystarczy rzut oka na spis treści, by odkryć, że nie zawsze robiłem to sam. Dla osób wyznających w literaturze teorię auteuryzmu, żadne tłumaczenie tu nie wystarczy, ale dla pozostałych powiem tylko, że najwyraźniej w swym niezadowoleniu nie byłem osamotniony.
Kod źródłowy tych opowiadań został skompilowany w równym stopniu ze wspomnianego wyżej niezadowolenia, z doświadczeń dzieciństwa, które wystawiło mnie na wpływy zarówno science fiction, jak i beatników (głównie Burroughsa i Kerouaca), oraz z osobistej znajomości z autorami klasy Sterlinga, Shirleya i Swanwicka, których także uwierały kamyki w ich własnych butach, całkiem podobne do moich. Bez któregokolwiek z tych trzech czynników prawdopodobnie nie czytalibyście tego wstępu.
Odłamki holograficznej róży to pierwszy tekst literacki, jaki udało mi się skończyć; powstał zamiast pracy zaliczeniowej na kursie science fiction, prowadzonym przez nieżyjącą już dr Susan Wood z University of British Columbia w 1977 r. Kontinuum Gernsbacka powstało jako długa recenzja ilustrowanej historii opływowego modernizmu, który fanzin science fiction odrzucił jako zaskakująco nie na temat. Pasujący gatunek to moja nieproszona próba poprawienia maszynopisu Johna Shirleya, ostateczna próba krytyki – jedyna, do jakiej byłem zdolny. John odbił piłeczkę i sprzedał opowiadanie jako nasze wspólne. Johnny Mnemonic to drugi tekst, do jakiego podszedłem: zacząłem pisać w roku 1977, a skończyłem w 1981 (przerwałem, by obserwować – z racji wieku nie biorąc udziału – fenomen punk rocka, który również ma swoje miejsce w kodzie źródłowym). Starcie zaczęło się od tego, że opowiedziałem komuś o swojej hipnagogicznej wizji miniaturowych dwupłatowców latających kilka cali nad stołem bilardowym. Opowieść dotarła do Swanwicka, który wkrótce potem zadzwonił z Filadelfii, że znalazł techniczną racjonalizację dla tego obrazu (wręcz wyśniony początek współpracy). Czerwona gwiazda, orbita zimowa to – jestem przekonany – pomysł zawsze pełnego energii Sterlinga, który później z równym entuzjazmem zaproponował, byśmy razem napisali bardzo długą powieść o parowych wiktoriańskich komputerach. Doświadczenia z Czerwoną gwiazdą skłoniły mnie, by nie uciekać od razu z krzykiem.
Wypalić Chrom, napisane na początku 1981 r., wydaje mi się teraz końcem mojej kariery autora opowiadań. Nie było nim chronologicznie (zresztą opowiadania to coś, do czego wciąż mam nadzieję kiedyś wrócić), ale w pewnym sensie stanowiło początek mojej kariery powieściopisarza. W tekście grają już silniki Neuromancera, nie tylko przez wprowadzenie „cyberprzestrzeni” – słowo to po raz pierwszy ujrzało światło dzienne, wypisane czerwonym mazakiem na żółtym papierze notatnika. Ale wtedy pierwszy raz miałem coś jeszcze do zrobienia w literaturze, chociaż nadal nie wiem dokładnie, co to właściwie takiego.
Niektórzy twierdzą, że „singiel” (jednostronnie nagrana winylowa płyta w formacie 78 albo 45 rpm) to medium, które wyznaczyło najdoskonalszy wyraz rocka – że jest to w istocie optymalna forma tej muzyki. To samo mówi się często o opowiadaniach w science fiction. Co do rocka, skłonny jestem podejrzewać nostalgię za martwą platformą. W przypadku science fiction wydaje mi się, że jest coś na rzeczy. Bardzo szczególny typ literackiego umięśnienia niezbędny jest dla stworzenia opowiadania, które naprawdę trafia do czytelnika.
Jeśli w ogóle kiedyś mi się to udało, znajdziecie je tutaj.
W każdym razie możecie się rozkoszować patyną.
William Gibson
21 października 2002

 
Wesprzyj nas