Endymion to trzecia część cyklu literackiego science-fiction Dana Simmonsa z 1996 r. Tytuł powieści pochodzi od nazwiska głównego bohatera, które to pochodzi od nazwy miasta na Equusie – kontynencie Hyperiona, które to z kolei wywodzi się od poematu Johna Keatsa o tym samym tytule.


EndymionMija prawie trzysta lat od upadku Hegemonii. Większością planet rządzi Kościół katolicki i jego zbrojne ramię – organizacja Pax.

Istnieje jednak śmiertelne zagrożenie dla nowej władzy. Jest nim Enea, jedenastoletnia córka Brawne Lamii i Johny’ego, która ma stać się nowym mesjaszem ludzkości.

Ścigani przez wszechwładny Pax dziewczynka i jej ochroniarz Raul Endymion przemierzają czas i przestrzeń, by w końcu trafić na Ziemię ukrytą poza naszą galaktyką przez tajemniczą siłę…

Poprzednie części cyklu:
Hyperion
Upadek Hyperiona

Dan Simmons
Endymion
Przekład: Grzegorz Komerski
wydanie 3
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 31 stycznia 2018
 
 

Endymion


Nie wolno nam zapominać, iż dusza ludzka,
bez względu na to, jak niezależną
czyni ją nasza filozofia,
w swych narodzinach i rozwoju
pozostaje nierozerwalnie związana
ze wszechświatem, w którym istnieje.

– Teilhard de Chardin

Dajcie nam bogów.
O, bogów nam dajcie!
Mamy już dość ludzi
i koni mechanicznych.

– D. H. Lawrence

rozdział 1

Czytasz te słowa z niewłaściwych przyczyn.
Jeżeli chcesz się dowiedzieć, jakie to uczucie kochać się z mesjaszem – naszym wspólnym mesjaszem – nie powinieneś czytać dalej, bo jesteś niewiele lepszy od zwykłego podglądacza.
Jeśli sięgnąłeś po ten tekst wiedziony uwielbieniem dla spisanych przez starego poetę „Pieśni” i zżera Cię ciekawość dalszych losów ludzi, którzy przybyli z pielgrzymką na Hyperiona, czeka Cię zawód. Nie mam pojęcia, co spotkało większość z nich. Wszyscy oni żyli i zmarli niemal trzy stulecia przed moim przyjściem na świat.
Jeżeli moje słowa zainteresowały Cię, ponieważ pragniesz głębiej przeniknąć posłanie Tej, Która Naucza, powinieneś również liczyć się z rozczarowaniem. Tak, przyznaję – znacznie bardziej intrygowała mnie jako kobieta niż nauczycielka czy mesjasz.
Wreszcie, jeśli czytasz moje zapiski, by się przekonać, co ją ostatecznie spotkało – lub nawet, co spotkało mnie – wybrałeś niewłaściwy tekst. Chociaż nasze losy nie toczyły się szczególnie odmiennie od losów wszystkich ludzi w dziejach, to nie byłem świadkiem jej śmierci, a na ostatni akt własnego życia czekam dopiero w tej chwili.
Przede wszystkim jednak będę bardzo zdziwiony, jeżeli w ogóle ktokolwiek te notatki przeczyta. Z drugiej strony nie byłby to pierwszy raz, kiedy rozwój wypadków zdołał natchnąć mnie zdumieniem. W ciągu kilku ostatnich lat nieprawdopodobne sytuacje zaskakiwały mnie jedna po drugiej, a każde z tych wydarzeń było jeszcze wspanialsze i z pozoru bardziej nieuchronne od poprzedniego. Piszę właśnie po to, by się tymi wspomnieniami podzielić. Nie, nie wiem, czy akurat dzielenie się jest moją naczelną motywacją – mam przecież niemal niezbitą pewność, że moje zapiski nigdy nie zostaną odnalezione. Być może zamierzam utrwalić te wydarzenia na piśmie, by nadać im porządek i kształt we własnej głowie.
„Skąd mam wiedzieć, co myślę, póki nie ujrzę tego, co mówię?” – powiedział pewien prozaik z czasów przed hidżrą. Celne spostrzeżenie. Ja również muszę wszystkie te wypadki zobaczyć, by się przekonać, co właściwie dla mnie znaczą. Muszę zdarzenia i uczucia przelać na papier, by móc uwierzyć, że naprawdę miały miejsce, a ja rzeczywiście byłem ich uczestnikiem.
Jeżeli więc czytasz te słowa z identycznego powodu, dla którego je notuję – jeśli chciałbyś wyłowić z chaosu wypadków ubiegłych lat jakikolwiek porządek; narzucić formę kolejnym przypadkom, jakie od kilku standardowych dekad władały naszym życiem – być może Twoje nastawienie istotnie jest właściwe.
Tylko od czego zacząć? Może od wyroku śmierci? Ale którego? Wydanego na mnie czy na nią? Jeśli miałbym się zająć swoim, to którym konkretnie? Parę ich było. Niewykluczone, że najbardziej stosowny będzie tu ostatni. Tak, zacznę zatem od końca.
Spisuję te słowa, tkwiąc, niczym kot Schrödingera, w pudełku obiegającym po wysokiej orbicie objętą kwarantanną planetę Armaghast. Pudełko nie jest tu najszczęśliwszym słowem – jego kadłub ma kształt gładkiego jaja o wymiarach sześć metrów na trzy i na resztę życia pozostanie całym moim światem. Wnętrze tego świata zajmuje spartańska cela, wyposażona w czarną skrzynkę urządzenia przetwarzającego odpady i odnawiającego powietrze, pryczę, syntezator żywności, wąski blat służący jednocześnie za biurko i stół jadalny, a także toaletę, umywalkę i prysznic. Trzy ostatnie sprzęty, z niezrozumiałych dla mnie powodów, zostały przesłonięte plastowłókninowym przepierzeniem. Przecież nikt mnie tutaj nie odwiedzi. W takich warunkach zapewnianie prywatności zakrawa na marny dowcip.
Mam tabliczkę i rysik. Każdą ukończoną stronę utrwalam na wytwarzanym przez przetwornik odpadów mikropergaminie. Z dnia na dzień w moim więzieniu w widoczny sposób zmienia się tylko jedno – z wolna rosnący stosik cieniutkich kartek.
Nie jest natomiast widoczna fiolka z trującym gazem. Czeka gdzieś wbudowana w statyczno-dynamiczny kadłub pudełka, połączona z systemem wentylacyjnym w taki sposób, by wszelkie próby majsterkowania przy niej doprowadziły do uwolnienia cyjanku. Identycznie skończyłoby się naruszenie samej powłoki. Wykrywacz promieniowania, mechanizm zegarowy i próbkę substancji radioaktywnej również wmontowano bezpośrednio w tworzącą kadłub warstwę zestalonej energii. Nie mam pojęcia, kiedy mechanizm zegarowy uruchomi wykrywacz – moment zostanie wybrany losowo. Nie mam pojęcia, kiedy ten sam mechanizm otworzy ołowianą przegrodę osłaniającą okruch radioaktywnego izotopu. Nie mam pojęcia, kiedy ta substancja wyemituje pierwszą cząstkę.
Z pewnością zauważę za to chwilę uruchomienia detektora i emisji cząstki. Zanim gaz mnie uśmierci, przez sekundę lub dwie powinienem czuć aromat gorzkich migdałów.
Mam wielką nadzieję, że potrwa to tylko sekundę lub dwie.
Teoretycznie, z punktu widzenia enigmatycznych reguł starożytnej fizyki kwantowej, nie jestem w tej chwili ani żywy, ani martwy. Tkwię w zawieszeniu nakładających się fal prawdopodobieństwa, w stanie zarezerwowanym w przeszłości dla kota – bohatera myślowego eksperymentu niejakiego Schrödingera. Ponieważ powłoka pudełka jest w istocie ustabilizowaną energią, gotową eksplodować przy najdelikatniejszej próbie jej naruszenia, nikt nie zajrzy do środka, by się przekonać, czy jeszcze żyję. Teoretycznie również nikt nie będzie za moją śmierć odpowiedzialny, gdyż to jedynie niezmienne prawa teorii kwantów co mikrosekundę odraczają egzekucję i w każdej mikrosekundzie mogą wyrok wykonać. Nie ma zewnętrznych obserwatorów.
Ale ja przecież też jestem obserwatorem. I to ja czekam na ten jeden szczególny kolaps fali probabilistycznej. Czekam z niemałym zresztą zainteresowaniem. W okamgnieniu, w chwili gdy doleci mnie syk gazu, a trucizna nie zdąży jeszcze wypełnić moich płuc, serca i mózgu, dowiem się, w jakim kierunku postanowił potoczyć się wszechświat.
Dowiem się i zaspokoję egoistyczną ciekawość. Aczkolwiek, jeśli się głębiej nad sprawą zastanowić, jest to chyba jedyny aspekt decyzji wszechświata, który interesuje większość z nas.
Tymczasem jednak jem, śpię, oddycham, trawię i wydalam – słowem, odprawiam cały ten codzienny rytuał czynności, o których natychmiast zapominam. Swoją drogą zakrawa to na ironię, ponieważ jeżeli w tej chwili żyję – nie wiem, czy jest to stosowny czasownik – to wyłącznie po to, by pamiętać. I żeby zapisać wszystko, co zdołam sobie przypomnieć.
Niemal na pewno czytasz te słowa ze złym nastawieniem, lecz przecież w wielu dziedzinach życia motywy działań wcale nie są najbardziej istotne. Ostatecznie pozostają tylko uczynki. Niezmienne fakty. W końcu liczyć się będzie tylko to, że ja swoje wspomnienia spisałem, a ty właśnie je czytasz.
Od czego więc zacząć? Od niej? Przecież to ona Cię interesuje i ona też jest osobą, którą chcę utrwalić w pamięci bardziej niż kogokolwiek i cokolwiek innego. Prawdopodobnie lepiej jednak będzie, jeżeli rozpocznę od wypadków, które przywiodły mnie do niej i – gdy przemierzyłem większą część naszej galaktyki i kilka miejsc poza jej rubieżą – ostatecznie doprowadziły mnie tutaj.
Tak. Myślę, że powinienem zacząć od początku – od mojego pierwszego wyroku śmierci.

rozdział 2

Nazywam się Raul Endymion. W tym wypadku Raul rymuje się z imieniem Paul. Urodziłem się na planecie Hyperion, w roku 693 wedle tamtejszej rachuby, czyli w roku 3099 kalendarza sprzed hidżry, albo też – jak w epoce Paxu nauczyła się obliczać czas większość ludzi – 247 lat po Upadku.
W czasach naszych wspólnych wędrówek z Tą, Która Naucza powiadano, że byłem w przeszłości pasterzem. To prawda. Poniekąd. Moi rodzice byli wędrownymi pasterzami przemierzającymi mokradła i łąki zagubione w najdalszych rejonach kontynentu Aquila. Tam właśnie się wychowałem i jako dziecko istotnie pomagałem niekiedy doglądać owiec. Wciąż pamiętam owe spokojne noce spędzane pod rozgwieżdżonym niebem Hyperiona, zachowałem z nich bardzo przyjemne wspomnienia. Mając szesnaście lat (miejscowego kalendarza), uciekłem z domu i wstąpiłem na ochotnika do kontrolowanej przez Pax Straży Planetarnej. Trzy następne lata wryły mi się w pamięć jako pasmo nudnej rutyny, z jednym nieprzyjemnym wyjątkiem czterech miesięcy, kiedy na Ursusie wybuchło powstanie i wysłano nas na Pazur do walki z tubylcami.
Po zwolnieniu ze Straży zatrudniłem się jako bramkarz i krupier przy stoliku gry w oczko w jednym z najbardziej szemranych kasyn na Dziewięciu Ogonach. Następnie na dwie pory deszczowe zostałem kapitanem barki pływającej w górnym biegu Kansu, a wreszcie uczyłem się na Dziobie na ogrodnika, pod kierunkiem prawdziwego artysty w dziedzinie architektury krajobrazu, Avrola Hume’a. Niemniej, gdy kronikarze spisujący dzieje życia Tej, Która Naucza zostali zmuszeni określić profesję jej najbliższego ucznia, okazało się, że to właśnie zawód pasterza najbardziej przypadł im do gustu. Owszem, słowo „pasterz” wywołuje miłe, biblijne skojarzenia.
„Pasterz”. Niech będzie, zupełnie mi to nie przeszkadza. W tej opowieści ujrzycie jednak pasterza, którego trzódka składała się z jednej tylko, nieskończenie ważnej owcy. W dodatku była to owca, którą częściej gubiłem, niż odnajdowałem.
W pewnym momencie moje życie odmieniło się na zawsze i wtedy też historia ma swój prawdziwy początek. Miałem dwadzieścia siedem lat, jak na mieszkańca Hyperiona byłem wysoki, a spośród tłumu wyróżniały mnie co najwyżej zgrubienia na spracowanych dłoniach i upodobanie do ekscentrycznych pomysłów. Zarabiałem wówczas jako przewodnik oprowadzający myśliwych po mokradłach rozciągających się nad zatoką Toschahi, sto kilometrów na północ od Port Romance. W tamtym okresie wiedziałem już co nieco o seksie i znacznie więcej o broni. Zdążyłem również osobiście przekonać się o przemożnym wpływie, jaki na ludzkie sprawy ma chciwość, nauczyłem się walczyć o swoje za pomocą pięści i skromnej dawki rozumu, interesowałem się wieloma rozmaitymi rzeczami i czerpałem niekłamaną satysfakcję ze świadomości, że aż po grób nie spotkają mnie żadne większe niespodzianki.
Byłem idiotą.
Tamtej jesieni dwudziestego ósmego roku mojego życia najtrafniej byłoby opisać mnie za pomocą zaprzeczeń. Nigdy nie opuściłem Hyperiona i nigdy nie przyszło mi to do głowy. Katedry Kościoła, naturalnie, nie były mi obce – cywilizacyjny wpływ Paxu docierał nawet do odległych rejonów, w jakie moja rodzina umknęła sto lat wcześniej po splądrowaniu Endymiona – nie przyjąłem jednak nauk katechizmu ani krzyża. Z kobietami sypiałem, lecz nigdy żadnej nie pokochałem. Nie licząc lekcji udzielanych mi przez babcię, byłem samoukiem i całą wiedzę czerpałem z książek. A pochłaniałem je jedna za drugą. W wieku dwudziestu siedmiu lat sądziłem, że wiem już wszystko.
A nie wiedziałem niczego.
Tak więc to wtedy, wczesną jesienią dwudziestego ósmego roku życia, zadowolony ze stanu swej ignorancji, niezmiennie przeświadczony, że nie spotkają mnie żadne poważniejsze zmiany, dopuściłem się uczynku, którym zasłużyłem na wyrok śmierci. Właśnie wtedy narodziłem się naprawdę.
Okalające zatokę Toschahi mokradła są okolicą niebezpieczną, o bardzo niezdrowym klimacie. Od dawna, jeszcze od czasów sprzed Upadku nie zmieniało się na tych bagnach zupełnie nic, lecz rok do roku zjeżdżają się tam setki zamożnych myśliwych – w tym liczni spoza planety – skuszonych perspektywą polowania na kaczki.
Większość protokrzyżówek wymarła siedemset lat wcześniej, wkrótce po odtworzeniu gatunku i uwolnieniu ich ze statku kolonizacyjnego. Albo nie zdołały się przystosować do panujących warunków pogodowych, albo zostały przetrzebione przez miejscowych drapieżców. Garść tych ptaków przetrwała jednak na podmokłych terenach w północnej i środkowej części Aquili. To właśnie dla kaczek przybywali tam myśliwi. A ja zostałem ich przewodnikiem.
Pracowaliśmy we czwórkę. Za siedzibę obraliśmy sobie opuszczoną plantację plastowłókników, która rozsiadła się na wąskim skrawku kamienistego terenu otoczonym z jednej strony przez bagna, a z drugiej przez dopływ Kansu. Pozostali trzej przewodnicy zajmowali się przede wszystkim organizacją wypadów wędkarskich i łowów na grubego zwierza. W związku z tym w sezonie polowań na kaczki plantację i niemal całe mokradła miałem wyłącznie dla siebie. Półtropikalne bagno było porośnięte głównie gąszczami chalmy i lasami jazodrzewów. Na wyżej położonych, chłodniejszych i bardziej skalistych fragmentach terenu strzelały pod niebo olbrzymie prometeusze. Z początkiem jesieni, gdy nadchodziły zimniejsze dni i okolicę skuwały pierwsze przymrozki, zatrzymywały się tam krzyżówki migrujące z południowych wysp ku jeziorom zagubionym na dalekim Płaskowyżu Pinion.
Swoich „myśliwych” zbudziłem półtorej godziny przed świtem. Przyrządziłem śniadanie – tosty z szynką i kawę – które cała czwórka biznesmenów z wyraźną nadwagą pożarła do wtóru głuchych pomruków i przekleństw. O konieczności przejrzenia i wyczyszczenia broni musiałem im przypomnieć osobiście. Trzech przyjechało ze strzelbami, lecz czwarty był na tyle głupi, że zabrał ze sobą wiekowy karabin energetyczny. Zostawiłem zrzędzących klientów przy posiłku i wyszedłem za chatę do Izzy, suki retrievera, która towarzyszyła mi od szczenięcia. Wyczuła już, że wybieramy się na polowanie, i musiałem ją uspokoić głaskaniem łba i karku.
Kiedy opuściliśmy zarośnięte okolice plantacji, płynąc łodzią o płaskim dnie, niebo rozjaśniały już pierwsze, nieśmiałe promienie słońca. Ciemne jeszcze tunele splecionych nad naszymi głowami gałęzi i pnie drzew połyskiwały skrzącymi się nitkami babiego lata. Myśliwi – M. Rolman, M. Herrig, M. Rushomin i M. Poneascu – rozsiedli się z przodu na ławeczkach, a ja, stojąc na rufie, napędzałem łódkę pchnięciami tyczki. Izzy czuwała przy mojej nodze odgrodzona od naszych pasażerów stertą pływosłon. Na wygiętych denkach dysków wciąż było znać szorstką plastowłókninową powłokę.
Rolman i Herrig ubrali się w drogie poncha z maskującej tkaniny, której polimery uaktywnili jednak dopiero, gdy zapuściliśmy się już głęboko na bagna. Kiedy zbliżyliśmy się do słodkowodnych mokradeł, gdzie spodziewałem się zastać krzyżówki, poprosiłem, by mówili ciszej. Obrzucili mnie pełnymi oburzenia spojrzeniami, lecz rzeczywiście nieco przycichli, po czym umilkli na dobre.
Gdy zatrzymałem łódź na skraju upatrzonego łowiska, dzień był już tak jasny, że dałoby się czytać. Zrzuciłem na wodę pływosłony, wciągnąłem połatany, nieprzemakalny kombinezon i zsunąłem się z pokładu, zanurzając się po pierś.
Izzy natychmiast wysunęła łeb nad burtę i łypnęła na mnie rozognionymi ślepiami. Gestem przykazałem jej zostać w łodzi. Zadygotała na całym ciele, lecz usłuchała i usiadła.
– Poproszę o pańską broń – zwróciłem się do pierwszego z podopiecznych, M. Poneascu.
Tej klasy myśliwi, ludzie wypuszczający się na łowy raz do roku, mają zwykle spore problemy z przesiadaniem się do niewielkich pływosłon. Obawiałem się, że stracą równowagę i utopią strzelby. Przed wyruszeniem prosiłem, by nie ładowali broni i dokładnie sprawdzili bezpieczniki, ale kiedy Poneascu wręczył mi swoją, wskaźnik świecił czerwienią, co oznaczało, że broń jest w pełni gotowa do strzału. Usunąłem ładunek, przerzuciłem bezpiecznik, wsunąłem strzelbę do wodoszczelnego pokrowca na ramieniu i przytrzymałem rozchybotaną pływosłonę, pozwalając opasłemu mężczyźnie zająć w niej miejsce.
– Zaraz wracam – rzuciłem półgłosem pozostałym trzem i brodząc wśród pierzastych liści chalmy, ruszyłem naprzód, holując pływosłonę za sobą.

 
Wesprzyj nas