“Córki latarnika” to opowieść o zawiłościach rodzinnej miłości, poszukiwaniu własnej tożsamości, sztuce i prastarej tajemnicy.


Córki latarnikaPierwsza książka dla dorosłych w dorobku Jean. E. Pendziwol, autorki bestsellerowych tytułów dla dzieci i młodzieży, zachwyca niepowtarzalną atmosferą i emocjonalną potęgą „Języka kwiatów”, „Sierocych pociągów” i „Światła między oceanami”.

Elizabeth straciła wzrok, ale umysł ma wciąż bystry. Mieszka w domu spokojnej starości. Nie mogąc już czytać ulubionych książek ani oglądać obrazów, które jeszcze nie tak dawno ją głęboko poruszały, wypełnia pustkę muzyką i rodzinnymi wspomnieniami, zwłaszcza o ukochanej siostrze bliźniaczce Emily.

Kiedy odnajdują się prywatne dzienniki zmarłego ojca Elizabeth, przeszłość staje się nagle teraźniejszością.

Przy pomocy Morgan, nastoletniej przestępczyni, która odpracowuje karę w domu spokojnej starości, Elizabeth czyta dzienniki, które zabierają ją na wyprawę przez czas i coraz bardziej zbliżają do siebie obie podróżniczki…

***

J. E. Pendziwol podarowała czytelnikom kunsztownie skonstruowaną historię o miłości i oszustwie, niezwykle emocjonującą, pełną melancholii, niepokojącą z wieloma zaskakującymi rozwiązaniami.
„Kirkus Reviews”

Doskonała lektura dla wszystkich tych, którzy lubią siostry Brönte i Jodi Picoult.
„Publishers Weekly”

Klimatyczna historia o zawiłościach rodzinnej miłości i oszukaństwie… Przeszłość Elizabeth i Morgan oraz ich międzypokoleniowe związki pochłaniają bez reszty. Powieść dla fanów Heather Young i Jojo Moyes.
„Library Journal”

Jean E. Pendziwol – pisarka kanadyjska, wielokrotnie nagradzana za książki dla dzieci. Urodziła się i mieszka w Ontario, czerpie inspiracje z kultury, historii i geografii tego regionu. “Córki latarnika” to jej debiut powieściowy dla dorosłych.

Jean E. Pendziwol
Córki latarnika
Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 31 stycznia 2018
 
 

Córki latarnika


CZĘŚĆ PIERWSZA

Końce i początki

Arnie Richardson

Czarny labrador się starzeje. Jego znękane artretyzmem sztywne nogi kroczą wydeptaną ścieżką, ostrożnie przestępując nad korzeniami i przeciskając tęgie ciało między pniami jodeł i topól. Upstrzony siwizną pysk trzyma nisko przy ziemi, by nie stracić śladu swojego pana.
To ich poranny rytuał i przestrzegając go, codziennie zostawiają za sobą chatki osiedla na Srebrnym Ostrowie[1], by przemierzywszy las, dojść do zatoki Middlebrun – zwyczaj, który pielęgnują, odkąd labrador był niezdarnym szczeniakiem. Ale już wtedy, przed tyloma laty, mężczyzna miał siwe włosy, kurze łapki w kącikach oczu i brodę obsypaną srebrzystym pyłem. Teraz obaj poruszają się wolno, człowiek i pies, krzywiąc się z bólu, ilekroć zawiodą ich zesztywniałe stawy, i ostrożnie wybierając drogę. Wyruszają, gdy wstaje pomarańczowy świt, a przedtem witają się z prostą satysfakcją, że oto mają przed sobą jeszcze jeden dzień.
Mężczyzna podpiera się laską – sękatym sosnowym kijem, najpierw wypolerowanym przez fale Jeziora Górnego, a potem polakierowanym na błysk w warsztacie. Nie potrzebuje go, przynajmniej do chwili gdy ścieżka zaczyna się piąć, bo wtedy zaciska na nim palce i kij staje się jego częścią, niezbędną i nieodłączną. Na szczycie wzgórza przystaje. Zbiegają się tu dwie ścieżki, ponieważ ta, którą idą, przechodzi w dużo szerszy i bardziej uczęszczany szlak przecinający Park Śpiącego Olbrzyma. O tej porze panuje tu cisza.
To niesamowite miejsce, ten wrzynający się w jezioro półwysep. Kunsztowne skaliste klify i łagodne granie, tajemniczo wyrzeźbione przez wiatr, deszcz i czas, przybierają tu kształt olbrzyma drzemiącego w objęciach szarej, lodowatej wody. Legenda mówi, że jest to Nanibijou, bóg Odżibwejów, który położył się kiedyś u wejścia do Zatoki Gromów i zamienił w kamień, by po wsze czasy strzec bogatych złóż srebra. Legenda legendą, ale srebro jest prawdziwe. Dowodem na to, że kiedyś je tu wydobywano, są korytarze, chodniki, które podążający za krętymi żyłami rudy górnicy wydrążyli głęboko pod dnem jeziora, nie zważając na ciągłe niebezpieczeństwo zalania. Wokół kopalni powstało miasteczko, a raczej osiedle, ot, małe skupisko drewnianych chat, kuźnia i sklep, które porzucono, gdy woda wygrała bitwę i pogrzebała srebro w lodowatym grobie. Ale po kilku latach ludzie wrócili. Zamietli podłogi, odkurzyli stoły, wymyli okna, przybili nadwątlone gonty i Srebrny Ostrów ożył. Ożywał tak co roku latem i rodzina mężczyzny z labradorem od pokoleń spędzała na wyspie tę porę roku, choć wpadała tu i zimą, na kilka dni, a nawet tygodni, zależnie od pogody. Starzec chadzał tymi ścieżkami od dziecka.
On i pies ruszają w dół, w stronę brzegu, pies – malując ogonem półkola w powietrzu, jego pan – postukując kijem to w miękką ziemię, to w twardą skałę. Jezioro już się budzi, już strząsa z siebie całun nocnej mgły. Buczki mgłowe na Wyspie Mostowej i Porfirowej, teraz milczące, aż do świtu wskazywały drogę niewidocznym statkom, ostrożnie płynącym przez Zatokę Gromów, mijającym przylądek u stóp Śpiącego Olbrzyma i Królewską Wyspę, by dotrzeć w końcu do głównych szlaków wodnych jeziora. Jednak wschodzące słońce i narastający wiatr zdążyły już rozpędzić ostatnie smużki mgły i zamiast złowieszczego zawodzenia buczków starcowi i psu towarzyszy śpiew ptaków.
Choć bardziej stosowne byłoby jednak ostrzegawcze buczenie.
Pies wyczuwa bliskość jeziora i przyspiesza kroku. Ma zmęczone kości i słaby wzrok, ale jest labradorem i wzywa go woda. Wyprzedza swojego pana, wybiega na plażę i porywa patyk z długiej warstwy śmieci, które fale wyrzuciły na brzeg podczas ostatniego sztormu. Z patykiem w pysku biegnie przed siebie, a jezioro szybko zmywa ślady jego łap.
Starzec idzie za nim, lecz jest na tyle daleko, że pies dostrzega ją, zanim na piasku pojawia się pierwszy odcisk buta jego pana. Labrador niedowidzi, jednak wyczuwa jej obecność i rozpoznaje kształt, ponieważ łódź wyróżnia się na tle skał, drzew, plaży i fal. Pies przystaje w wodzie i szczeka, zapominając o porzuconym patyku.
Łódź ma dwadzieścia sześć stóp długości. Jej drewniany kadłub jest rozłupany, w bakburcie zieje wielka dziura, a bom kołysze się do rytmu fal. Wraz z każdym oddechem jezioro dźwiga ją ze skalistego dna i z mokrym stęknięciem opuszcza. Grot wciąż stoi, lecz rozdarty, głośno trzepocze. Łódź ma pękniętą zęzę, jest niebezpiecznie przechylona, przelewa się przez nią woda. Mężczyzna nie musi nawet patrzeć na wymalowaną na rufie nazwę. Wie, że pochylone litery układają się w napis: Tańcząca na Wietrze.
Rusza spiesznie w tamtą stronę. Nogi grzęzną w piasku, a ponieważ podpiera się kijem, ślady, jakie za sobą zostawia, wyglądają jak wiadomość napisana alfabetem Morse’a. Zatoka jest płytka, lecz na jej końcu sterczą skały, a łódź leży właśnie tam. Nie zważając na ujadanie psa, starzec woła do tych, którzy mogą być na pokładzie. Dociera na miejsce, potyka się i wchodzi do lodowatej wody. Drętwieją mu nogi, zimno paraliżuje go, obezwładnia, lecz on nie zwraca na to uwagi i brnie dalej, po kamieniach, omijając zdradziecką szparę między kadłubem a skałami. W końcu wdrapuje się do kokpitu i dygocząc na całym ciele, z trudem wstaje.
Nigdy dotąd nie był na pokładzie Tańczącej na Wietrze, lecz patrzy na połamany ster, widzi pęknięty fał i zalewają go wspomnienia. Przypomina mu się fort, który jako mali chłopcy zbudowali z wyrzuconego na brzeg drewna, czuje opór rumpla, gdy po raz pierwszy, tylko we dwóch, popłynęli Groszkiem, małą łódką z żaglem gaflowym, na ryby do Kanału Walkera, czuje smak piwa, które wykradli z koszyka piknikowego i zanieśli na czarną wulkaniczną plażę po drugiej stronie wyspy, by tam je razem wypić. Słyszy cicho szeptane imiona – Elizabeth i Emily.
– Cholera jasna, Charlie! – Patrzy na maszt i porwany żagiel, widzi sylwetki krążącej na niebie pary mew. – Coś ty znowu zrobił?
Minęło sześćdziesiąt lat, odkąd rozmawiali ostatni raz, sześćdziesiąt lat, odkąd wyspa stanęła w ogniu. Widział tę łódź wiele razy, słyszał opowieści o jej kapitanie, o Elizabeth. O Emily. Ale on i Charlie już ze sobą nie rozmawiali. Gdyby zaczęli, musieliby przyznać się do współsprawstwa, pełnego najlepszych intencji, lecz współsprawstwa, co wzmogłoby jedynie ból i żal. Prześladuje go to. Przez te wszystkie lata nie było dnia, żeby o nich nie myślał. Ani jednego.
Przytrzymuje się knagi i przez zejściówkę zagląda do kabiny na dole. W stojącej tam wodzie pływa poduszka i czapka baseballowa. Na stole nawigacyjnym leży kilka zeszytów oprawionych w wypłowiałe, rozlatujące się płótno żeglarskie. Tuż obok splątany rzemień.
Mężczyzna siada na miejscu sternika. Pies milczy. Jego pan pogrąża się w zamyśleniu zakłócanym jedynie cichym szeptem wiatru, szumem fal i potrzaskiwaniem kadłuba skarżącej się łodzi. Charliego Livingstone’a nie ma na pokładzie.
Nie ma na nim żadnych oznak życia, nie licząc migotliwego płomyka lampy naftowej na bomie, która pali się słabo, lecz uparcie, jak mała latarnia morska.

(1) W celu lepszego oddania klimatu powieści większość nazw geograficznych w przekładzie spolszczono. Ich odpowiedniki zostały zamieszczone na końcu książki (przyp. tłum.).

Morgan

Pieprzona strata czasu. Banda cholernych uszczęśliwiaczy, którzy siedzą na dupie, wymyślając głupie teorie. „Rozważamy różne warianty…”. Jak oni to nazwali? „Różne warianty procesu resocjalizacyjno-readaptacyjnego”. Jasne, tylko po to, by powiedzieć, że próbowali, że pełni współczucia wyciągnęli rękę do biednej duszyczki z nizin społecznych: „Patrzcie tylko, jacy jesteśmy genialni, jak przyszłościowo myślimy!”. Oni, ludzie zamknięci w swoim malutkim światku wraz ze swoimi idealnymi, idealnie grzecznymi dziećmi, które nigdy nie wagarują i zawsze odrabiają pracę domową, które piszą petycje w sprawie zakazu sprzedaży śmieciowego jedzenia i ukrócenia głodu w Afryce, które grają w koszykówkę i nigdy nie wracają do domu na haju, a już na pewno nie w sobotę. Tacy ludzie poklepują się po plecach i mówią: „Patrzcie tylko, jacy dobrzy z nas rodzice. Jacy dobrzy obywatele”. Gdyby tylko wiedzieli.
Kij im w oko. Niech zaszyją tę ziejącą ranę pojedynczym szwem, niech sprowadzą mnie na dobrą drogę. Wszystkich przeproszę, kupię ich współczucie i zrobię, co zechcą. Ale to nie moja wina. To system mi dokopał.
Pieprzona strata czasu.
Przeszukali mój plecak. Szkoda, że nie wyrzuciłam go przed wejściem do McDonalda. Plecaka, a przynajmniej farb. Z tego się nie wywinę, nie da rady. „Nie, panie władzo, nie było mnie w pobliżu Północnego Domu Spokojnej Starości. Nie, nie mam nic wspólnego z tymi malunkami. To nie są moje farby, to farby znajomego. Prosił, żebym je przechowała. Który znajomy? Hm… nie ma go tu”.
Co za dupki. Nikt się za mną nie ujął. Dosłownie nikt. Wszyscy pospuszczali wzrok i z przyklejoną do gęby protekcjonalną miną, przejętą od swoich rodziców, popijali colę bez cukru. Biedactwo. Czy można się jej dziwić?
Widocznie można, i to na tyle, by ją ukarać.
Kiedy przyprowadzili mnie do domu, od razu wyczułam, że Laurie jest wkurzona. Wygłosiła mi kazanie z cyklu „bardzo mnie zawiodłaś”, jedno z tych, podczas których zawsze przewracam oczami. Przydzielili mnie do nich niewiele ponad rok temu i chociaż zarówno ona, jak i Bill zachowują się tak, jakby im naprawdę zależało, mam to gdzieś. Nie są moimi rodzicami i nie zamierzam udawać, że nimi są. Zresztą długo u nich nie zostanę. Jestem tylko kolejną wychowanką w strumieniu wychowanek i wychowanków przewijającym się przez ich dom.
Autobus zatrzymuje się gwałtownie, wysadza mnie przed wielkim domiszczem, ciężko sapie i odjeżdża. Zostaję sama na cichej, zadrzewionej ulicy i obmacuje mnie zimny wiatr. Rynsztokiem toczą się kupki liści. Podążając ich śladem, wchodzę na chodnik i idę do drzwi.
Boże, jak ja nie znoszę jesieni.

*

Drzwi są zamknięte i zanim zauważam domofon, kilka razy szarpię za klamkę. Oczywiście, że są zamknięte. Mieszka tu zgraja bogatych staruchów, których stać na prywatne pielęgniarki, zatrudnionych na pełen etat prywatnych kucharzy i widok na rzekę. Jakby im na tym zależało. I tak nie pamiętają pewnie, co jedli dziś na śniadanie. Naciskam guzik i ktoś skrzeczy przez głośnik. Nie rozumiem ani słowa, lecz zakładam, że pyta mnie, kim jestem.
– Morgan – odpowiadam. – Morgan Fletcher.
Długa pauza, coś buczy, klika zamek.
Znajduję biuro administracji, przystaję i pukam do otwartych drzwi. Siedząca przy biurku kobieta w średnim wieku przekłada jakieś papiery.
– Siadaj, Morgan – mówi, nie podnosząc nawet wzroku.
Przysiadam na brzegu krzesła i czekam. Napis na tonącej w papierach tabliczce głosi, że jest to „Pielęgniarka dyplomowana Anne Campbell, dyrektorka administracyjna”. Czyli kierowniczka. Domyślam się, że będzie nadzorowała przebieg mojego „procesu resocjalizacyjno-readaptacyjnego”.
– No dobrze. – Kobieta wzdycha i bierze do ręki kartonową teczkę. – Morgan Fletcher. – Zdejmuje okulary i kładzie je na biurku. – Rozumiem.
Wiem, co rozumie i widzi. Widzi to, co chce zobaczyć. Widzi moje proste, czarne włosy, pofarbowane tak, że błyszczą jak kruk o północy. Podkreślone kohlem szare oczy, obcisłe dżinsy, wysokie czarne buty i rząd srebrnych ćwieków w uszach. Bladą twarz, którą jeszcze bardziej wybieliłam, jaskrawoczerwone usta. Nie widzi, że trochę się boję. I nie zobaczy, po moim trupie.
Rozwalam się na krześle i zakładam nogę na nogę. A więc tak to będzie. Świetnie.
Kierowniczka otwiera teczkę.
– Prace społeczne, prawda? Piszą tu, że zgodziłaś się usunąć graffiti i pomagać dozorcy w pracach fizycznych w naszym domu. – Patrzy na mnie. – Będziesz tu przychodziła przez miesiąc zaraz po szkole, we wtorki i w czwartki.
– Jasne, spoko. – Postukuję w biurko czubkiem buta i oglądam paznokcie. Są czerwone jak moje usta. Jak krew.
– Rozumiem – powtarza kierowniczka. Milknie i czuję, że mi się przygląda. Wiem, co jest w teczce. Mam gdzieś, co o mnie myśli. Gwiżdżę na jej współczucie. Przenoszę wzrok na jakieś zielsko w doniczce na szafce. Kobieta znowu wzdycha. – Cóż, w takim razie przedstawię cię Marty’emu. – Teczka z moją przeszłością zostaje na biurku i nie mam już wyboru. Wychodzimy na korytarz.
Marty jest stary, ale nie tak, jak ci, którzy tu mieszkają. Przypomina bezbrodego Świętego Mikołaja, takiego z okrągłym brzuchem, w czerwonych szelkach. Jego brwi, białe jak śnieg i krzaczaste, żyją własnym życiem, stercząc na wszystkie strony i zakrzywiając się do dołu. Rekompensują brak włosów na głowie, która jest zupełnie łysa, gładka i błyszcząca, jeśli nie liczyć niechlujnej grzywki biegnącej od ucha do ucha. Ale ja natychmiast dostrzegam oczy pod nieposłusznymi brwiami: przeszywająco niebieskie, mają kolor nieba w mroźny zimowy dzień.
Siedzi przy biurku – starym stole pod ścianą w nieźle zaopatrzonym magazynie, a może pakamerze. Na stole leży sterta gazet i książka z tancerkami na okładce. Poznaję malarza: to Degas. Jeden z moich ulubionych. W naszej zaczytanej książce były obrazy wszystkich impresjonistów, ale najbardziej podobały mi się właśnie jego. A Marty? Pewnie wyciera tą książką pędzle.
– To jest Morgan – przedstawia mnie kierowniczka.
Marty wstaje, poprawia szelki i przeszywa mnie spojrzeniem tych zimnych niebieskich oczu, aż nie wytrzymuję, spuszczam wzrok i patrzę na poplamioną podłogę.
– Morgan – powtarza, kiwając głową. – Czekałem na ciebie. Lepiej włóż kombinezon.
Kierowniczka odwraca się i bez słowa wychodzi.
Mam wrażenie, że Marty przyczynił się do mojej tu obecności bardziej niż ona.

 
Wesprzyj nas