„Dziedzictwo Karny” doskonale zamyka pełną namiętności i zbrodni sagę, łamiącą społeczne tabu. Jest trzecią i ostatnią powieścią w trylogii, na którą składają się dwa wcześniejsze tomy „Księga Diny” i „Syn szczęścia”.


Dziedzictwo Karny„Dziedzictwo Karny” to epickie zwieńczenie sagi, która podbiła serca czytelników na całym świecie. Herbjørg Wassmo, autorka bestsellerowej „Księgi Diny”, na nowo opowiada o targanej namiętnościami rodzinie – o wyborze, zdradzie oraz miłości.

Osierocona przez matkę Karna wyprowadza się wraz z ojcem z Kopenhagi do rodzinnego Reinsnes. W małej społeczności dziewczyna zajmuje szczególne miejsce za sprawą swojej choroby. Karna cierpi na epilepsję. Liczne ataki odciskają piętno na jej osobowości. Jest niezwykle poważnym, nieco dziwnym i bardzo religijnym dzieckiem, które pięknie śpiewa. Wierzy, że żarliwe czytanie Pisma Świętego pewnego dnia uleczy ją w cudowny sposób.

Pozbawiona uwagi – pochłoniętego sobą i poszukiwaniem miłości – ojca, Karna nawiązuje niezwykle silną relację z babką Diną. Dotkliwie doświadczona przez życie dziewczyna potrzebuje wsparcia, by zmierzyć się ze swym dziedzictwem, którego nie jest w stanie udźwignąć.

***

Wassmo po raz kolejny uwodzi czytelnika tym, w czym jest najlepsza – rozbudowaną, wirtuozerską psychologią postaci. W skomplikowanych, wielowymarowych bohaterach namiętności nieustannie walczą z rozsądkiem i poczuciem obowiązku. „

“Dziedzictwo Karny” to zrealizowana z rozmachem opowieść o tym, co się kryje w ludzkim sercu, o wyborze, zdradzie oraz o miłości. W „Księdze Diny” czytelnika porywał sugestywny obraz dzikiej natury głównej bohaterki – Dina kroczyła swoimi ścieżkami, kierowała się własnym kodeksem moralnym, posuwała do okrucieństwa. Nie mniej przepełnione dramatyzmem „Dziedzictwo Karny” wyróżnia bardziej wyciszona, nieco kontemplacyjna narracja – współgrająca z malowniczymi opisami Skandynawii oraz kunsztownym i niezwykle obrazowym językiem.

Klimat dopełniają drobiazgowo oddane realia norweskiego społeczeństwa końca XIX wieku, przeżywającego głębokie przemiany epoki industrializacji.

***

Dziedzictwo Karny dopełnia i doskonale zamyka trylogię.
Aftenposten

Wassmo zawsze z wielkim oddaniem opisuje wybrzeże północnej Norwegii. Jest niczym miejscowy przewodnik – także wtedy, gdy cofa się ze swoją opowieścią w czasie.
Dagbladet

Herbjørg Wassmo – wybitna norweska pisarka urodzona w 1942 roku w Vesterålen. Zadebiutowała w 1976 zbiorem wierszy „Skrzydlaty zespół”, zasłynęła jednak jako autorka znakomitych powieści, w tym trylogii poświęconych dwóm bohaterkom: Torze i Dinie. Wielokrotnie nagradzana, otrzymała między innymi prestiżową nagrodę literacką Rady Nordyckiej, Nagrodę Krytyków, Nagrodę Księgarzy oraz Nagrodę im. Amalie Skram. Najbardziej znanym jej dziełem jest „Księga Diny” zekranizowana w 2002 roku. Norweska autorka ma na koncie także wiele nowel i sztuk teatralnych. Jej książki zostały przetłumaczone na dwadzieścia sześć języków, między innymi angielski, niemiecki, francuski, hiszpański, włoski, rosyjski, japoński i hebrajski.

Herbjørg Wassmo
Dziedzictwo Karny
Przekład: Ewa M. Bilińska
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 24 stycznia 2018
 
 

Dziedzictwo Karny


Ma to swoją najgłębszą podstawę w tym, co jest istotne w ludzkiej egzystencji, w fakcie, że człowiek jest indywiduum i jako taki jest jednocześnie sobą i całym rodzajem ludzkim, w taki sposób, że cały rodzaj ludzki uczestniczy w jednostce, a jednostka w całym rodzaju ludzkim.
Søren Kierkegaard, Pojęcie lęku

Prolog


Nie bójcie się więc ich! Nie ma bowiem nic skrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć.
(Ewangelia według św. Mateusza 10,26)[1]
 

Schody były strome i wąskie. Najniższe stopnie miały głęboką szramę. Zupełnie jakby ktoś wbił w nie topór.
Pewnego dnia właz prowadzący do wielkiej czarnej dziury był otwarty.
Wiedziała przez cały czas, że istnieje, bo mówili, że się tam wybierają. Ale ona nigdy tam nawet nie zajrzała.
Najpierw weszła tylko na kilka pierwszych schodków, bo nie było żadnej poręczy, której mogłaby się przytrzymać. Ale zanim zdążyła się zastanowić, czy ma na to odwagę, była już tak wysoko, że zajrzała w mrok.
I kiedy tak stała z głową ponad krawędzią, mrok się przemienił. Szeptał do niej i chciał nią zawładnąć.
Schwyciła się kawałka podłogi i sprawdziła, czy nic się nie rusza. Coś mogło być tutaj niebezpieczne. Ale nie wiedziała co.
Postępując krok za krokiem, zawarła pakt z ciemnością, która pozwoliła jej dostrzec kontury kufrów, skrzyń, pudeł, walizek, połamanych krzeseł i płóciennych worków. Powiązanych sznurkiem stosów starych gazet. Tuż przy włazie stał osłonięty budką koszyk na kółkach.
Wiedziała, że jeśli się odwróci i spojrzy w światło, nie będzie w stanie wejść na samą górę. Pokonała więc szybko kilka ostatnich schodków, aż poczuła pod nagimi stopami deski podłogi.
Nie było tu lodowato, jak kiedyś sądziła, tylko o wiele cieplej niż w izbie. Jakby deski na podłodze promieniowały jakimś wewnętrznym ciepłem.
Kiedy tak szła przed siebie, wchodząc coraz głębiej w mrok, robiło się coraz cieplej. Powietrze było ciężkie od czegoś, czego nie umiała nazwać.
Belki podtrzymujące dach były ogromne niczym ramiona trolla. W ciemności widziała jedynie ich zarysy ponad swoją głową. Tworzyły głębokie rozpadliny i wykusze, w których mogło kryć się wszystko to, czego ludzkie oko nie potrafiło zobaczyć.
Nie było tu żadnego światła prócz tego, które wpadało przez klapę otwartą nad schodami. Ciało stało się zbyt lekkie, aby pomieścić serce tak wielkie jak jej. A ono biło szaleńczo, usiłując wydostać się przez gardło za każdym razem, gdy tylko dostrzegła własny cień.
Przy najbliższej ścianie kominowej stał kufer z żelaznymi okuciami. Był pierwszym darem, jaki dała jej ciemność. Kiedy otworzyła wieko, rozległ się cichy grzechot. To nie ona była źródłem tego dźwięku.
Najpierw zacisnęła mocno powieki, licząc do trzech, a potem je otworzyła i zobaczyła jeszcze wyraźniej jakieś poruszenie. Jednocześnie coś przemknęło obok jej stóp. Niczym wiatr.
Serce waliło szaleńczo, rozsadzając ją całą. Przez chwilę stała tam tylko. Zupełnie nieruchomo. Potem szybko wetknęła dłoń do kufra i natrafiła na coś delikatnie szeleszczącego. Przypominało w dotyku bibułkę, z której Sara robiła na Boże Narodzenie girlandy aniołów.
Miękkość pod spodem była jak aksamit albo skóra. Napełniła nią obie dłonie i uniosła. Była o wiele większa niż ona. Pociągnęła ją za sobą po podłodze, nie mając odwagi na nią popatrzeć ani przycisnąć jej do ciała.
Rozłożyła tkaninę w promieniu światła wpadającym przez otwartą klapę, a jej głowę wypełnił zapach lata. Obcy i znajomy zarazem.
Najpierw sądziła, że to tylko suknia z czerwonego aksamitu, z długimi rękawami i czarną koronką okalającą dekolt.
Wtedy suknia rozłożyła się i usiadła.
W środku siedziała pani z długimi włosami i wyciągała do niej ręce. Jej bransoletki pobrzękiwały. Całkiem cicho i tylko dla niej. Kółka, których nie potrafiła policzyć, połyskiwały w półmroku.
Wtedy nadeszły mdłości. Stopy i ramiona zwisły jej bezwładnie, a przez jej głowę przetoczył się przenikliwy dźwięk. Pojęła, że zaraz upadnie.
Zdążyła jeszcze poczuć pod sobą szorstkie deski podłogi.

*

Kiedy jej myśli powróciły, wszystko było czerwone i czarne. Tępy ból uświadomił jej, że przygryzła sobie język. Szyja i twarz były całkowicie mokre i lepkie.
Z ust jej ciekło. Spróbowała się wytrzeć. Ale nie poszło to najlepiej. Drżąc, usiłowała się sama objąć, bo zdała sobie sprawę, że marznie.
Wtedy rozpoznała ten miękki aksamit. Leżała na czyichś kolanach. W chwilę potem poczuła głaszczące ją ręce. Ciepłe i delikatne, z rozśpiewanymi bransoletkami.
W pierwszej chwili zacisnęła mocno powieki. Zaraz potem je otworzyła i spojrzała prosto w twarz spoglądającą na nią z obrazu nad pianinem. Suknia też była ta sama. Tylko że ta tutaj była prawdziwa.
To babcia Dina siedziała i trzymała ją w ramionach, czekając, aż dojdzie do siebie.
A więc nie ma się czego bać, pomyślała, zamykając ponownie oczy. Wtedy usłyszała:
– Wiedziałam, że pewnego dnia przyjdziesz.
– Czekałaś?
– Oczywiście, że czekałam.
– Gdybym wiedziała, że tu jesteś, przyszłabym wcześniej – rzekła drżącym głosem.
– Przecież nie dałabyś rady sama otworzyć włazu.
– Dzisiaj był otwarty. Czy to ty…?
– Albo ktoś inny.
– Jak mam sobie z nim poradzić, kiedy będę chciała tu przyjść?
– Poproś Beniamina, żeby ci otworzył.
– A jeśli nie będzie chciał?
– Musi.
– Dlaczego?
– Bo już wypuściłaś mnie z walizki.

*

Bergljot z hałasem gramoliła się na schody, wołając Karnę przestraszonym głosem.
Dziewczynka leżała nieporuszenie w objęciach aksamitu.
Znieśli ją do izby. Przez otwarte drzwi słyszała, jak Bergljot otrzymuje reprymendę za zostawienie otwartej klapy do włazu na strych.
Stine siedziała przy łóżku, odmawiając nad nią Ojcze nasz, tak jak to miała w zwyczaju, pojąc ją jednocześnie wywarem z przywrotnika.
– Powinniście sprowadzić babkę Dinę ze strychu – rzekła Karna pomiędzy kolejnymi łykami.
Popatrzyli na siebie w przerażeniu, nic nie rozumiejąc.
Wtedy zaczęła wzbraniać się przed dalszym piciem.
– Boże, zmiłuj się, zdaje się, że dzieciak zobaczył upiora – stwierdziła Bergljot.
Wtedy Karna pojęła, że musi im wybaczyć. O niczym nie mieli pojęcia. Przypomniała sobie, jak Oline powiedziała pewnego razu:
– Pani Dina miała tyle pięknych sukien. Była próżna, choć taka nieporządna. Na pewno leżą ciągle gdzieś na strychu.
– Przynieście suknię po babci – powiedziała surowo Karna.
I stało się tak, jak chciała.

*

Chodziła tam często. Nie tylko w lecie, kiedy podłoga była ciepła i grzała ją w stopy. I nie tylko wówczas, gdy padał deszcz. Nie, bywała na strychu zawsze wtedy, kiedy tego potrzebowała.
Tam na górze najwyraźniej można było znaleźć wszystkie rzeczy i ubrania posiadane przez ludzi w dawnych czasach.
Stine i Oline uważały, że samotne chodzenie po ciemnym strychu jest dla Karny niebezpieczne.
Mogła dostać napadu świętej choroby i zrobić sobie niechcący krzywdę.
Ale tata był zdania, że musi nauczyć się rozpoznawać, kiedy powinna się położyć, żeby zapobiec upadkowi. Nie należało jej ciągle niańczyć.

*

Kiedy tatuś otwierał jej właz, Oline krzyczała z kuchni:
– Z doktora to nie jest żaden ojciec, tylko zwykły głuptak! Zamierza pozwolić, żeby dzieciak wykończył się gdzieś tam w ciemności!
Jednak wcale nie czuła, żeby upadek groził jej w czasie, kiedy była na górze. Panowała tam ciemność i cisza. Czasami słychać było jakąś mysz czy inne stworzenie.
Tata pomagał jej przysuwać skrzynie oraz kufry bliżej włazu i światła, żeby mogła więcej zobaczyć. Lampy nie pozwalano jej zabierać.
Godzinami wspólnie z babką przeszukiwały stare, nikomu już niepotrzebne rzeczy. Tyle obrazów przelatywało jej przez głowę. Ludzi, których nigdy nie widziała. Nie każdy się przedstawiał. Ale to nic nie szkodziło.
Babcia mawiała, że szukają czasu.
Niekiedy wspólnie przymierzały suknie. Babcia nigdy się nie śmiała, nawet jeśli Karna dziwnie w nich wyglądała. Pomagała jej tylko zapinać guziki i paski.
Buty były zabawne. O wiele za duże dla Karny. Kiedy szła, szurały po podłodze.
Pewnego dnia znalazły długie boa z piór. Wiło się w ślad za nią jak wąż i pachniało trochę jak doktorska torba taty. Mimo wszystko owinęła je sobie wokół szyi, czując wyraźnie, że ma do czynienia z czymś żywym.
Zanim zeszła z powrotem do domu, babcia zdjęła czerwoną suknię. Żeby schodząc, mogła zabrać ze sobą zapach lata. Karna wzięła ją i powiesiła na oparciu wysokiego krzesła w izbie.
Miała teraz wrażenie, jakby na krześle siedziała babcia. Mogła leżeć w łóżku i mieć ją na wyciągnięcie ręki.

*

Pieśń morza. Jej pierwsze wspomnienie. Uczucie opuszczania własnego ciała. Bo musiała. A może chciała?
Odpłynęła, jeszcze leżąc w łóżku. Kiedy otworzyła oczy, porwała ją wielka siła. Światło. Uniosło ją, wsysało w siebie. Przymuszało. Żeby słuchała pieśni.
Kiedy sen ciągle trwał, ujrzała samą siebie unoszącą się nad morzem. Wiatr miał takie mocarne ramiona.
Dźwięk. Daleko przy szkierach brzmiał jak głuchy łoskot. Potem bliżej, tony stawały się wyraźne, a jednocześnie wkradał się w nie nowy odgłos, podobny do skargi pełnej groźby. Potem od nowa. I tak przez cały czas. Wznosił się jak pieśń wielkiego chóru, który zarazem szeptał i śpiewał, napominał, dziękował i prosił.
Morze wydobywało z siebie chyba najpotężniejszą pieśń na świecie.
Od czasu do czasu słyszała, jak grzywacze rzucają się na wzgórze z flagą. Nie musiała tego widzieć. Wiedziała, jak to wygląda. Fale wznosiły się i rozbijały na wszystkim, czego były w stanie dosięgnąć.
W końcu, pobielałe ze złości, usiłowały sięgnąć nieba. Zawsze jednak kończyły, opadając.
A wzgórze flagowe trwało. Najwyraźniej było wieczne. Tylko maszt niekiedy się łamał.

*

Gdy przebudziła się w izbie, wszystko wydawało się szare i czarne. Gałązki róży skrobały o szybę. Nie mocno. Tylko jak cień niepokoju gdzieś w głowie.
Była spocona, a mimo to marzła. Minęła dłuższa chwila, nim zdołała postawić stopy na podłodze.
Jej żołądek pełen był mdlącego przestrachu i nie była już w stanie latać.
Dywanik był w paski. Ale nie widziała kolorów. Czuła tylko jego lodowatą, szorstką powierzchnię. Zdawała sobie z niej sprawę, jeszcze zanim stopy dosięgły podłogi. Najbardziej chropowate były paski ciemnoniebieskie. Resztki starego zimowego płaszcza Hanny.
Przeszła przez izbę i jadalnię, gdzie ogień strzelał już w piecu. Podreptała do kuchni. Ciepło powitało najpierw palce jej stóp. Potem ją całą. A w środku tego ciepła była Oline. Zawsze.
Dawno temu sądziła, że Oline i stołeczek na kółkach stanowią jedną całość. Ale kiedy pewnego razu Oline dostała gorączki i leżała w łóżku, stołek stał samotnie przy piecu. Leżała na nim poduszka w biało-niebieską kratkę, której nie widziała nigdy wcześniej.
Zdarzało się, że budziła się z okropnym smakiem w ustach, przypominającym jej o nieobecności tatusia w chwili, gdy zasypiała.
Wdrapywała się wtedy na kolana Oline i pytała: – Czy tatuś Karny wrócił już do domu?

*

Kiedy słońce powróciło, światło zamieszkało również w śniegu. Powodowało drżenie powiek, tak jakby oczy chciały się ukryć.
Ale nie było na to rady. Najpierw nieznośnie bolało. Jakby przez głowę przepływała ławica drobnych płotek z ostrymi płetwami.
A jednak musiała je posiąść. Światło.
Jeśli dostatecznie długo wpatrywała się w oko słońca, porywała ją pieśń morza. Musiała później znosić mdlące przebudzenie.
Pociechę stanowiły ramiona tatusia. Jego głos.
Dłonie na czole.
Najgorzej było wtedy, gdy wpatrywały się w nią obce oczy albo kiedy bezwiednie zsikała się pod siebie.
Tatuś miał zwyczaj nakrywać ją pledem albo wnosić wtedy do izby. Ale nie zawsze był przy niej.

 
Wesprzyj nas