“Człowiek tygrys” to powieść z literackim pazurem, magiczna i brutalna zarazem. Traktująca onirycznie o najprzyziemniejszych namiętnościach. Powieść, którą Kurniawan mocno zaznacza swoją obecność na międzynarodowej scenie literackiej.


Człowiek tygrysPo książce “Piękno to bolesna rana” – opowieści o kobietach, ofiarach męskiego pożądania – w ręce polskich czytelników trafia wreszcie najsłynniejsza powieść Eki Kurniawana.

To właśnie “Człowiek tygrys” zapewnił Indonezyjczykowi nominację do Nagrody Bookera oraz zwycięstwo w plebiscycie na książkę roku „Financial Times”.

Wszystko zaczyna się od morderstwa, które wstrząsa życiem małego miasteczka, położonego na indonezyjskim wybrzeżu. Oto Margio, młody mężczyzna o raczej nieposzlakowanej opinii, zabija znacznie starszego lokalnego artystę. Robi to w wyjątkowo niespotykany sposób — zaciskając zęby na szyi ofiary.

Nic nie jest jednak takie, jak mogłoby się wydawać. Margio nosi w sobie bowiem pewną tajemnicę…

***

Pisarstwo Kurniawana stawia go w jednym szeregu z największymi nazwiskami literatury.
„The Guardian”

Eka Kurniawan
Człowiek tygrys
Przekład: Jędrzej Polak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 17 stycznia 2018
 
 

Człowiek tygrys

Jeden

TEGO WIECZORU, gdy Margio zabił Anwara Sadata, kyai[1] Jahro z lubością zajmował się stawem z rybkami. Między kokosowymi palmami niósł się zapach morskiej wody, ocean zawodził sopranem, a łagodny zefirek rozwiewał glony, koralodrzewy i lantany. Staw leżał pośrodku plantacji kakao, drzewa dziczały z braku nadzoru, rodząc mizerne i pomarszczone jak tajskie chili owoce. Liście nadawały się tylko do przetwórni tempehu i w tym celu zbierano je każdej nocy. Przez plantację płynął rozlewający się na okoliczne bagna strumyk, pełen ryb żmijogłowowatych i węgorzy. Tuż po bankructwie plantacji pojawili się na niej ludzie, którzy wbili graniczne kołki, oczyścili rozlewiska z hiacyntów oraz płożących się pędów wilca i zasadzili na bagnach ryż. Był wśród nich i kyai Jahro, ale uprawiał ryż tylko przez jeden sezon, gdyż wymagało to zbyt wiele uwagi i czasu, a kyai, który nigdy nie słyszał o orionie – szybko rosnącym kultywarze ryżu – zastąpił ryż orzeszkami ziemnymi: bardziej odpornymi i mniej wymagającymi. W porze zbierania plonów pola obrodziły dwoma workami strąków, co kazało mu się zastanowić, czy zdoła ich tyle zjeść. Dlatego zamienił błotną parcelę w staw i od tamtej pory z przyjemnością spędzał czas przed zachodem słońca na karmieniu rybek, mujair i nila, i przyglądaniu się ich stłoczonym na powierzchni wody pyszczkom.
Rzucał na wodę otręby z ryżowej młocarni oraz liście manioku i papai, rybki podskakiwały ożywione, gdy nagle w oddali zaryczał motor. Znał ten warkot tak dobrze, że nawet nie odwrócił głowy. Znał go nawet lepiej od dudniącego pięć razy dziennie bębna w surau[2]. Wyła lśniąca jasnoczerwona honda 70 majora Sadraha, na której ten jeździł do świątyni albo wraz z żoną na rynek, lub też mknął późnym popołudniem bez celu po okolicy i zawracał z poślizgiem na spokojnych rogach ulic, gdy nie miał niczego innego do roboty.
Major Sadrah był już dobrze po osiemdziesiątce, ale wciąż w znakomitej formie. Choć w stan spoczynku przeszedł przed wielu laty, na obchodach Dnia Niepodległości nadal stawał wśród weteranów i towarzyszy broni. Mówiło się, że zarząd miasta przyznał mu w nagrodę za służbę wojskową miejsce na cmentarzu bohaterów, co on sam uznał za życzenie mu nagłej śmierci. Teraz skręcił gwałtownie na motocyklu i przystanął przy grobli. Wyłączył silnik i otarł usta, nad którymi wisiał czarny wąs – bez tego gestu nie czułby się sobą. Jahro spojrzał na niego dopiero wtedy, gdy major stanął u jego boku. Rozpoczęli rozmowę o ulewie z poprzedniej nocy: deszcz na szczęście nie zakłócił seansu filmowego zorganizowanego na boisku piłkarskim przez firmę produkującą balsam ziołowy, niemniej jednak napełnił trwogą serca właścicieli stawów.
Podobna ulewa nawiedziła ich strony przed kilkoma miesiącami i trwała przez cały tydzień. Strumyk, który zazwyczaj niósł raczej błoto niż wodę, wezbrał o półtora metra i pchając przed sobą stada gęsi, zalał okoliczne stawy. Ryby, służące za pokarm wieśniakom i ich potomstwu, zniknęły. Gdy woda opadła, zostawiła po sobie tylko ślimaki i pnie bananowców. Jahro spojrzał na majora Sadraha i pochwalił się, że tym razem przygotował sieci, żeby przykryć stawy i chronić ryby.
W tej samej chwili Jahro usłyszał, że ktoś go woła. Ujrzeli jadącego na rowerze starca, który uchylał się przed gałęziami kakaowców. Nazywał się Ma Soma i w surau uczył dzieci czytać Koran. Trzymał mocno kierownicę, ale rower stanął dęba jak szarpnięty wodzami rumak i wjechał w groblę. Dysząc ciężko, Ma Soma zeskoczył z siodełka i powiadomił kyaia i majora, że Margio zabił Anwara Sadata. Powiedział to tak, jakby Jahro miał natychmiast popędzić na cmentarz i odmówić modlitwę za zmarłych, co należało zresztą do jego obowiązków przez minione lata.
– Na Boga! – zawołał major Sadrah.
Przez chwilę mężczyźni, którzy otrzymali tę wiadomość, patrzyli na siebie zupełnie zbici z tropu, jakby ktoś opowiedział im dowcip, którego nie zrozumieli.
– Nie dalej jak tego popołudnia – dodał major – widziałem Margio ze starym zardzewiałym samurajskim mieczem z czasów wojny. Szalony dzieciak! Mam nadzieję, że nie wykradł przeklętej broni, którą mu wcześniej skonfiskowałem.
– Nie wykradł – odrzekł Ma Soma. – Przegryzł Sadatowi tętnicę szyjną.
Żaden z nich o czymś takim nie słyszał. Przez minioną dekadę w mieście doszło do dwunastu morderstw, a narzędziami zbrodni zawsze były maczety lub miecze. Przez ten czas nikt nikogo nie zabił z broni palnej ani krisem, malajskim puginałem, a już na pewno nikt nikogo nie zagryzł. Owszem, zdarzały się pogryzienia, szczególnie wśród bijących się między sobą kobiet, ale żadna nigdy nie uśmierciła w ten sposób przeciwniczki. Tożsamość mordercy i ofiary sprawiała, że wieść ta była w dwójnasób wstrząsająca. Wszyscy aż za dobrze znali młodego Margio i starzejącego się Anwara Sadata. Lecz nigdy nikomu nie przyszłoby do głowy, że ci dwaj mogą stać się bohaterami takiej tragedii – bez względu na to, jak bardzo zależało młodemu na pozbawieniu kogoś życia oraz jak godny pogardy wydawał się Anwar Sadat.
Rozważali to wszystko przez długą chwilę, gubiąc się w domysłach i fantazjach o zwarzonej krwi tryskającej z przegryzionej szyi, o słaniającym się na nogach w panice, osłupiałym z powodu własnego okrucieństwa nastolatku z czerwonymi od posoki – zupełnie jak pysk dzikiego psa ajaka po porannym polowaniu – ustami i zębami. Te wyimaginowane obrazy były tak nieprawdopodobne, że żaden z nich nie mógł w nie uwierzyć. Nawet pobożny kyai zapomniał wyszeptać innalillahi[3], a Sadrah bełkotał coś niezrozumiale, nie ocierając otwartych ust. Ma Somie znudziło się stanie przy grobli, więc odwrócił rower w drugą stronę i gestem nakazał im, żeby się pośpieszyli. Wyruszyli spanikowani w drogę, jakby morderstwo jeszcze się nie dokonało, a ich zadaniem było mu zapobiec.
To prawda: gdy Sadrah, jeszcze w sarongu, wracał po południu z modlitwy w surau, zauważył chłopaka wynoszącego samurajski miecz z chaty nocnego stróża. Teraz wszyscy mówili o tym mieczu jako jawnym dowodzie, że Margio dawno temu postanowił kogoś zabić. Chata nocnego stróża stała na środku przedmieścia naprzeciw rozległej nieczynnej cegielni. Miecz wisiał w ręce włóczącego się chłopaka, a on ciągnął go sztychem po ziemi, by w następnej chwili usiąść na ławce i wymachiwać nim, uderzając przy tym w drewniany tam-tam, używany kiedyś do bicia na alarm. Widziało go kilka osób, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Miecz był tak pordzewiały i zniszczony, że nie dałoby się nim obciąć głowy najlichszemu kurczakowi.
Przez dziesiątki lat od zakończenia wojny samurajskie miecze zostawione przez Japończyków stawały się ściennymi dekoracjami albo talizmanami. Większość popadła w zaniedbanie, zżerało je, jak słyszał Sadrah, słone morskie powietrze. Niewykluczone, że Margio znalazł miecz gdzieś na śmietnisku albo w jakimś schowku w cegielni. Sadrah zauważył chłopca i nie mógł udawać, że nic się nie stało, gdyż nawet bardzo zniszczony, miecz nadal pozostawał mieczem, choć po południu major nie mógł przypuszczać, że Margio ma zamiar pozbawić życia nieszczęsnego Anwara Sadata. Z tego, co mówili sąsiedzi, nic nie świadczyło o tym, by doszło między nimi do jakiegokolwiek zatargu.
Zapytał Margio o miecz głównie z obawy, że chłopiec upił się arakiem z białego kleistego ryżu i w upojeniu szuka zwady. Chłopaki takie jak Margio lubią doprowadzać się do podobnego stanu, co jest powodem niezliczonych burd. Margio nie zdołałby nikogo zabić przeżartym rdzą mieczem, najwyżej zdzieliłby nim na płask psa sąsiada, za co sąsiad mógłby całkiem słusznie rzucić w niego kamieniem i chryja gotowa. W dodatku na wczorajszym seansie filmowym, zorganizowanym na boisku piłkarskim przez firmę produkującą balsam ziołowy, zebrał się spory tłumek, a to zawsze sprzyjało uwolnieniu czyhającego wśród chłopców demona walki. Bójki kontynuowano czasem do następnego dnia, a zdarzało się, że trwały jeszcze dłużej. Dlatego, obojętnie z jakiej przyczyny, Sadrah miał prawo zaniepokoić się widokiem obnażonego samurajskiego miecza, z którym chłopak obnosił się przy drodze, choć sama broń wydawała się nieszkodliwa.
– Czemu? – zapytał Margio, nie chcąc oddać zabawki. – Niech pan spojrzy, majorze, to stary, nikomu niepotrzebny kawałek żelaza.
– Ale mógłbyś nim kogoś zabić, gdyby przyszła ci na to ochota – odrzekł Sadrah.
– Taki mam zamiar.
Choć chłopak jasno i wyraźnie oznajmił, że chce popełnić morderstwo, Sadrah zbagatelizował to. Namawiał Margio do oddania miecza, a w końcu zagroził, że zaprowadzi go do dowództwa okręgu, po czym zdołał odebrać mu broń, zaniósł ją do domu i rzucił na klatkę z psami, stojącą na tyłach podwórka.
Szybko zapomniał o tym incydencie i nic nie zapowiadało nadciągającej tragedii. Może z wiekiem major Sadrah popadł w zbyt duże zadowolenie z siebie? Teraz trochę żałował, że skonfiskował nieprzydatny do niczego miecz. Niewykluczone, że gdyby sfatygowana broń pozostała w rękach Margio, Anwar Sadat żyłby jeszcze. Nieważne, ile odebrałby razów czy pchnięć, miałby najwyżej parę siniaków albo połamane kości. Major zadrżał, wyobraziwszy sobie, jak Margio ściska Anwara Sadata, wbijając mu zęby w szyję.
Tego popołudnia powiedział chłopcom, żeby wzięli sobie wolne i rozejrzeli się za jakimiś kobietami, jeśli akurat muszą, albo zabawili się z kimkolwiek podczas weekendu. Bo w niedzielę zabierze ich jak zwykle na polowanie na dziki. W sezonie łowieckim nie wolno im się było upijać w sobotnie wieczory, gdyż nie mogliby mu towarzyszyć albo – co gorsza – jeśliby poszli polować pijani, dziki rozniosłyby ich na kłach. Mieli pozwolenie na spacer grupkami nad morze, gdzie zaciągali prostytutki lub umizgiwali się do panien z dobrych domów, częstując je pomarańczami z torby i obdarzając nieśmiałymi uśmiechami. Przed dziesiątą wracali do domów mili i posłuszni ze względu na wspólną wyprawę na dziki, po czym spali jak dzieci aż do świtu i wezwania na poranną modlitwę.
– Cholerne chłopaczysko – zaklął major Sadrah na myśl o Margio, który zamiast wypoczywać i przygotowywać się do zbliżającego się polowania na dziki, wpadł do domu przeklętego wieprza Anwara Sadata i zagryzł go na śmierć!

Przypisy

[1] Jawajski teolog i uczony [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza].
[2] Mały meczet lub sala modlitewna.
[3] Arab. Inna Lillahi wa inna ilaihi raji’un – Zaprawdę należymy do Boga i zaprawdę do Niego powrócimy.

 
Wesprzyj nas