“Ziemia przeklęta” to kunsztowna, wielowątkowa opowieść o dojrzewaniu, przywodząca na myśl klasyczne utwory Thomasa Wolfe’a i Williama Styrona. Phillip Lewis to wyrazisty nowy głos w amerykańskiej beletrystyce.


Ziemia przeklętaTuż przed narodzinami Henry’ego Astera jego ojciec – człowiek o wyrafinowanych ambicjach literackich – w towarzystwie młodej ciężarnej żony niechętnie powraca do małego miasteczka w Appalachach, gdzie spędził dzieciństwo oraz młodość, i osiedla się wraz z rodziną w ogromnym, złowieszczym domu ze szkła i żelaza, przycupniętym wysoko na zboczu góry.

To tam mały Henry dorasta, godzinami przesiadując w gabinecie swego błyskotliwego ojca. Jednak gdy tragedia wpędza mężczyznę w głęboką depresję i skłania go do odejścia, jego pozbawiony złudzeń syn również ucieka z posępnej rezydencji i latami unika powrotu do rodzinnych stron, zanim zrozumie, że i on musi wrócić do swoich korzeni.

***

“Ziemia przeklęta” to zapierający dech w piersiach debiut, który z epickim rozmachem i urzekającą swadą opowiada o ciemnej stronie poświęcenia, granicach przebaczenia i niosącej zadośćuczynienie potędze wspólnej przeszłości.
“SIBA Okra Pick”

Lewis pięknie opisuje scenerię, w której się wychował, a jego proza jest orzeźwiająco erudycyjna. Ten debiut w pełni wciągnie czytelników.
„Publishers Weekly”

“Ziemia przeklęta” to olśniewająca debiutancka powieść, obfitująca w niezwykłe postaci i miejsca, przesiąknięta literaturą i muzyką oraz najeżona rodzinnymi dramatami… Słychać w niej wyraźne echa prozy Poego i Wolfe’a, nawiązuje też do Richarda Russo, przypominając jego upodobanie do ekscentrycznych postaci.
„Shelf Awareness”

Lewis mistrzowsko odmalowuje świat przedstawiony w swej bogatej i złożonej powieści.
„Kirkus Reviews”

W swojej sugestywnej debiutanckiej powieści na temat tożsamości i rozczarowania, Lewis opisuje tęsknotę mieszkańca Południa odseparowanego od swojego domu, rodziny i ambicji… Podobnie jak jego ziomek z Karoliny Północnej, Thomas Wolfe, Lewis zmaga się z tematem wyboru między akceptacją własnych korzeni, a odrzuceniem przeszłości – i robi to z wdziękiem, humorem oraz darem spostrzegawczości.
„Booklist”

Tak dobra powieść to rzadkość. Elegijna i ponadczasowa “Ziemia przeklęta” to niezapomniana ewokacja mrocznej amerykańskiej sagi. Lektura tej książki przypomina otwarcie wysłużonego pierwszego wydania klasycznego dzieła, które czytelnik jakimś cudem przegapił, ale właśnie zdjął je z półki swego ojca.
David Gilbert

Majestatyczna i kunsztowna “Ziemia przeklęta” Phillipa Lewisa to jedno ze wspaniałych odkryć tego roku. Jest to debiut tak pewnie osadzony w miejscu i historii, że zadziwi was tym, co Lewisowi udało się osiągnąć: stworzył smutną i piękną odę do więzi rodzinnych, duchów, które nas nawiedzają i opowieści, które nas kształtują.
Paul Yoon

Autor “Ziemii przeklętej” wie, że najgorsze duchy straszą nie w starych domach, lecz w udręczonych umysłach. Odmalowując psychologiczny skalisty krajobraz, barwnie nawiązuje do południowego gotyckiego nurtu, a jego książka jest przesiąknięta wspaniałymi regionalizmami i pełna bohaterów tak żywych, jakby mieli zaraz opuścić karty powieści.
Matthew Thomas

“Ziemia przeklęta” to pięknie napisana i głęboko poruszająca powieść, która skupia się na mężczyźnie rozdartym między miłością do rodziny, a oddaniem literaturze. Phillip Lewis to bardzo utalentowany pisarz, a jego debiut zasługuje na szeroką rzeszę pełnych zachwytu czytelników.
Ron Rash

Piękna, sugestywna powieść wspaniale odmalowująca świat przedstawiony i napisana z subtelną, mroczną wrażliwością. Błyskotliwy debiut.
Jenni Fagan

Phillip Lewis urodził się i dorastał w górach Karoliny Północnej. Studiował na Uniwersytecie Karoliny Północnej w Chapel Hill, a następnie kontynuował edukację na wydziale prawa Uniwersytetu Campbella, gdzie pełnił funkcję redaktora naczelnego „Campbell Law Review”. Obecnie mieszka w Charlotte. “Ziemia przeklęta” to jego pierwsza powieść.

Phillip Lewis
Ziemia przeklęta
Przekład: Ewa Kleszcz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 9 stycznia 2018
 
 

Ziemia przeklęta


My, bracia, jak ojcowie nasi za dni swoich, płoniemy, płoniemy gorączką sławy.
Thomas Wolfe
(Fragment powieści Thomasa Wolfe’a “Nie ma powrotu” w przekładzie Marii Skibniewskiej, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1959.)

Prolog

Biurko stoi nietknięte, tak jak je pozostawił. Kruk, czy co to tam jest, wciąż wisi na ścianie. Wolfe. Poe. Chopin. Pierwsze wydanie Obcego, z ceną wyciętą z obwoluty, wytartymi krawędziami i przekrzywionym grzbietem. Pierwsze wydanie Spójrz ku domowi, aniele, z autografem autora, które cenił bardziej niż jakąkolwiek inną książkę. Pierwsze wydanie Tales of Mystery and Imagination(2) podpisane przez Harry’ego Clarke’a krwistoczerwonym atramentem. Biblia Króla Jakuba, w czarnej skórzanej oprawie. Trzy świece; kaskady stopionego wosku. Butelka absyntu marki Hill’s, pusta. Dwie butelki wódki, puste. Butelka hiszpańskiego wina, również pusta. Zapałki w tekturowej książeczce. Lampa, bez żarówki. Pięćdziesiąt jeden dzienników, gęsto zapisanych. Strona tytułowa nieopublikowanej powieści z adnotacją po łacinie. Dziewięć lat nagromadzonego kurzu i garstka zdjęć, które musiały coś dla niego znaczyć. Otwieram Obcego, żeby przeczytać dedykację, którą sam napisałem. Przewracam stronę i spoglądam na pierwszy wers książki: „Dzisiaj umarła mama”(3). Zaczynam rozumieć.

CZĘŚĆ I

1

Mój ojciec był jednym z zaledwie dwojga dzieci, które przyszły na świat w zbudowanym z pustaków szpitalu w Old Buckram tamtej przejmująco chłodnej jesieni 1939 roku. Drugie dziecko, chłopczyka, który nie żył wystarczająco długo, by otrzymać imię czy duszę nadającą się do zbawienia, matka pochowała na zboczu wzgórza w pobliżu miasteczka, gdy tylko ziemia rozmarzła na tyle, żeby dało się wykopać mu porządny grób. Nie było mszy i nikt nie śpiewał hymnów. Za nagrobek, jeśli można tak to nazwać, posłużył duży gładki kamień ze strumienia. Chłopczyk został złożony na wieczny spoczynek jedynie przy wtórze bezgłośnej modlitwy matki do nieobecnego Boga. Poprosiła, aby wybaczono mu grzech pierworodny i uprzejmie zezwolono na wstąpienie do nieba, by czekał tam na pozostałych, którzy dołączą do niego, gdy – w mądrości Bożej – nadejdzie ich godzina.
Old Buckram, gdzie zaczyna się ta historia, to achromatyczne miasteczko położone wysoko w Appalachach. Ulokowane jest w niedostępnym miejscu, najdalej jak się da na północny zachód, by wciąż jeszcze znajdowało się w granicach Karoliny Północnej. W 1799 roku jego populacja wynosiła 125 osób, a do roku 1939 liczba ta wzrosła do 400 dusz. Jest to miasteczko, gdzie ulice i chodniki są samotne i rzadko uczęszczane. Gdzie nieliczne, liche sklepiki – stary sklep z artykułami żelaznymi, punkt sprzedaży pasz, zakład szewski, sklep bławatny, kawiarnia i zakład kamieniarski – rzadko widują tylu klientów, by ich właściciele mogli zarobić na życie, a w ciemne zimowe dni zamykają się wcześnie, nim spadnie śnieg. Jest to stare miasteczko zbudowane po obu stronach torów kolejowych, jednak pociąg nie przejechał tędy od lat. Jest to miasteczko z salowymi kościółkami z czerwonej cegły położonymi w kotlinach i na zboczach wzgórz; miasteczko, które wierzy w Boga – istniejącego, acz odległego; miasteczko z jednym domem pogrzebowym, który zajmuje się chowaniem niemal wszystkich zmarłych. To miasteczko duchów i zabobonów. Są tu Schody Diabła i Skała Wężowego Jęzora, i Strumień Abbadona, który porwał całą rodzinę podczas potwornej powodzi w 1916 roku. A wyżej, za strumieniem, na skraju miasteczka, rozciąga się obszar zwany Barrowfields, Pola Kurhanów, gdzie z niewyjaśnionych przyczyn nie rośnie nic poza płożącym się mchem pokrywającym skały i skamieniałe pniaki, które bardziej łatwowierni mieszkańcy biorą za nagrobki z zamierzchłych czasów. Inni mówią, że tysiąc lat temu wielki podmuch wiatru przybył znad gór i wyrwał z gleby drzewa i poniósł ze sobą wszelką dobroć, żeby już nic nie mogło tu znowu wyrosnąć. Niemal wszyscy uważają, że to ziemia przeklęta. Nikt nigdy nie urządził pikniku na Barrowfields, tego możecie być pewni.
Jeśli byli tacy, którzy wiedzieli, w jakich okolicznościach rodzina mojego ojca trafiła tam, do Old Buckram, ich opowieści dawno już zostały uciszone przez miarowe obroty wskazówek niewzruszonego zegara i nie pozostał żaden ślad po tej enigmatycznej wędrówce. Mój dziadek, który na imię miał Helton, powiedział mi kiedyś, że rodzina mogła tu przybyć z dalekiej północy gdzieś w XVIII wieku, pokonując słynną Great Wagon Road biegnącą z Pensylwanii do Piedmontu w Karolinie Północnej. Powiedział, że nasi antenaci byli prawdopodobnie jednymi z pierwszych osadników na tej surowej i bezlitosnej ziemi. „Co świadczy o tym”, skwitował, „że przodkowie twojego i mojego tatusia nie byli za bystrzy”.
Nasza rodzina była cholernie biedna, niemożliwie wręcz biedna, jak niemal wszystkie w tych górach, jednak z czasem, dzięki ciężkiej pracy i determinacji, zdołała sobie zapewnić całkiem godziwy byt. O jedzenie i ubrania było trudno, ale o dzieci dbano troskliwie. Helton był pracownikiem fizycznym, brał każdą robotę, jaka wpadła mu w ręce, i wykonywał ją uczciwie i sumiennie, bez narzekania, które zostawiał sobie na czas rozmów z Bogiem w niedzielne poranki w trakcie modlitwy. Przez kilka lat pracował przy budowie drogi widokowej Blue Ridge Parkway jako strzałowy dla WPA4 i po jakimś czasie stracił słuch w jednym uchu. Stał się odporny na większość rozmów prowadzonych w jego obecności i zaczął przypominać starego psa, który leży cicho w kącie pokoju obojętny na toczące się wokół niego sprawy.
Z tego co mi wiadomo, nie dokonał w swoim życiu niczego wyjątkowego. Pracował pięć dni w tygodniu i pozostawał w małżeństwie z moją babką, Madeline, mimo niezliczonych gorzkich zim i bezlitosnej biedy. Nie zgromadził żadnego godnego uwagi majątku. W chwili śmierci nie posiadał niczego, co miałoby prawdziwą wartość, poza skromnym wiejskim domem, który pochylał się w podmuchach wiatru, oraz spłachetkiem jałowej ziemi nabytej na aukcji w cenie pięć dolarów za akr. Jedyną książką, jaką kiedykolwiek posiadał czy przeczytał, było Pismo Święte, które po jego odejściu mnie przypadło w spadku. Na pierwszej pustej pergaminowej karcie widnieją ledwie czytelne słowa nagryzmolone ręką jego ojca, a mojego pradziadka, Williama: „Przeczytaj tę Biblię i sprawuj się odpowiednio”. Kolejna strona zawiera wyblakłą reprodukcję Jezusa w Ogrójcu pędzla Heinricha Hofmanna. Mój dziadek podpisał Biblię, a z czasem zanotował na jej stronach kilka uwag nieznanej proweniencji, z których pierwsza pojawia się na początku Księgi Rodzaju i brzmi po prostu: „4004 lata przed Chrystusem”. Dla Heltona to wtedy zaczął się czas.
Mimo że spędził w Old Buckram całe życie, mój dziadek pojawił się w lokalnej gazecie tylko raz. Wbrew sobie zgodził się ubiegać o urząd, do czego został zachęcony przez pastora, który uważał Heltona za człowieka spokojnego, rozsądnego i przyzwoitego. Po krótkiej kampanii politycznej zdobył zaledwie dwa głosy z dwudziestu pięciu oddanych, co zupełnie zbiło go z tropu. Gazeta skomentowała sytuację jednym zdaniem:

T. VANHOY Z VELLUM’S CASKE POKONAŁ H.L. ASTERA W WYŚCIGU O STANOWISKO KOMISARZA HRABSTWA ZNACZNĄ WIĘKSZOŚCIĄ GŁOSÓW.

Wiedząc, że jeden z tych dwóch głosów oddał na siebie sam, Helton powiedział później tylko, że w rezultacie przestał tak bardzo ufać i pastorowi, i żonie.
Następnego dnia, nim wyszedł z domu, zadał sobie wiele trudu, aby wyczyścić i przyszykować broń – fakt, który cała rodzina obserwowała z milczącą troską. Aby sprowokować Maddy do reakcji, wstał od stołu i z powagą wsadził sobie pistolet za pasek. Wreszcie, po dłuższej chwili, zapytała: „Helton, gdzie ty, do licha, idziesz z tą bronią?”. Na co on odpowiedział: „Mniemam, że człowiek, który ma tylu przyjaciół co ja, winien postępować roztropnie i się chronić”. Po czym zamknął za sobą drzwi i wyruszył w długą drogę do miasta. Już nigdy więcej nie ubiegał się o żadne stanowisko, a i nikt nie sugerował mu, że powinien to robić.
Jako mały chłopiec w niektóre dni po szkole, a czasami w weekendy jeździłem z dziadkiem jego zardzewiałą furgonetką Forda do lokalnej rzeźni położonej na północ od miasta. Na parterze znajdował się sklep, gdzie sprzedawano bekon, kiełbasę, warzywa i rozmaite produkty pierwszej potrzeby. Za sklepem była duża cementowa płyta z czterema z grubsza wyciosanymi kanałami biegnącymi do czarnego odpływu. Na szyldzie od frontu widniał czarno-biały wieprz.
W rzeźni wszyscy się znali. Któregoś piątkowego popołudnia weszliśmy z dziadkiem do środka, żeby kupić mleko, a ogromny mężczyzna w ogrodniczkach podszedł do nas i poklepał go po plecach.
– Helton, co powiesz ciekawego? – zagaił.
Na co mój dziadek odrzekł:
– Co powiem? Do licha, ja tam nic nie wiem.
Nasz rozmówca uśmiechnął się życzliwie i puścił do mnie oko. Mężczyźni, którzy nie mieli nic do roboty, godzinami przesiadywali na ławkach na zewnątrz, opowiadali sobie kawały, dłubali w zębach wykałaczkami i obserwowali, jak ludzie wchodzą i wychodzą. Ci w środku tkwili bezczynnie na krzesłach z prostymi oparciami i siedzeniami z plecionych włókien orzesznika i pochylali się nad szachownicami z rozdziawionymi ustami, od czasu do czasu unosząc głowy, by się rozejrzeć albo splunąć. Wsypywali paczuszki solonych orzeszków ziemnych do butelek z coca-colą i wypijali ten przysmak i rozmawiali o pogodzie i o tym, jak szybko wszystko się zmienia, chociaż oni nie zmieniają się wcale. Rzędy czerwonych i żółtych pomidorów nabrzmiałych naroślami leżały w sklepowej witrynie tuż obok wiklinowych koszy pełnych zielonej fasolki szparagowej i ziemniaków uwalanych brązowym ziemistym pyłem, które spoczywały w papierowych torbach pożyczonych z lokalnego spożywczaka. Staroświecki automat do napojów ze szklanymi butelkami wyciąganymi poziomo szumiał w kącie pomieszczenia. Nierówna drewniana podłoga skrzypiała, gdy ludzie przemierzali sklepowe alejki.
Nikomu nieznany czarnoskóry mężczyzna wszedł do środka, by zapłacić za galon benzyny. Wraz z nim do sklepu wkroczyła cisza i razem z nim odeszła. Gdy już znalazł się za drzwiami i ruszył dalej ulicą, jeden czy dwaj starsi mężczyźni o obwisłych policzkach pokręcili głowami z niedowierzaniem. W Old Buckram mieszkało kilka czarnych rodzin i z rzadkimi wyjątkami wszystkie osiadły w jednym miejscu, w dobrze utrzymanej dzielnicy położonej za placem giełdy samochodowej. Wśród mieszkańców krążył popularny i niestosowny żart, wedle którego w całym hrabstwie żyło dokładnie stu czarnych, ni mniej, ni więcej. Ludzie patrzyli na nich nieufnie i mówili z krzywym uśmiechem, że jeśli jakiś nowy przybędzie do miasta, inny zostanie grzecznie poproszony o jego opuszczenie. Wygłoszeniu tego żartu zazwyczaj towarzyszyły rechot, klepanie się po udach i kropelki śluzu odrywające się od starych gardeł pokrytych ciemnymi plamami papierosowej smoły.
W latach, które tam spędziłem, w granicach miasteczka rezydowało mniej niż tysiąc osób, białych i czarnych. Niemal wszyscy pozostali żyli na wzgórzach za miastem, przy gruntowych i żwirowych drogach, które wiły się w nieskończoność, aż w końcu zanikały w głębi gór. Mieszkali w pordzewiałych przyczepach kempingowych, z gładkimi oponami położonymi na dachach dla ochrony przed wiatrem, albo w małych drewnianych chałupach ogrzewanych żelaznymi piecykami na drewno, z dachami krytymi azbestowym gontem, który ledwie chronił domowników przed deszczem. Wiele rodzin osiadło w kotlinach żłobiących zbocze wzgórza przy drodze publicznej. W takich kotlinach był zazwyczaj strumyk, stary dom, kilka pochyłych rozpadających się szop, gdzie trzymano rzeczy bez wartości, oraz sterty śmieci.
Po załatwieniu zakupów w rzeźni ruszyliśmy z dziadkiem z powrotem do miasteczka, po czym znowu opuściliśmy jego granice i jechaliśmy dalej Larvatis Road, aż dotarliśmy do domu jego i Maddy. Maddy stała na podwórzu i rozwieszała pranie na sznurze w nasilającym się wietrze.
– Jesteście w samą porę na obiad – oznajmiła. – Już miałam jeść bez was.
– Nie zrobiłabyś nam tego – powiedział dziadek. Ciężkie drzwi furgonetki, zardzewiałe w zawiasach, zajęczały głośno, gdy otworzył je i zatrzasnął za sobą.
– A i owszem – zapewniła Maddy. Uściskała mnie, dusząc w fałdach fartucha. – Och, mam dla ciebie niespodziankę!
– Naprawdę?
– Pewnie, że tak. Chodźmy do środka. Robi się coraz zimniej, a ty nie masz kurtki.
– Wcześniej było ciepło – wyjaśniłem.
Wyjątkowo łagodny październik szybko zmierzał ku zimie. Wysoką żółknącą trawę, która porastała podwórze, pokrywał już kalejdoskop liści.
– Synu, w górach zawsze robi się zimno, gdy słońce zachodzi. Nieważne, czy jest wiosna, lato czy jesień. Wiem, że twój tatuś też o tym wie. – Maddy zawsze miała na podorędziu jakąś mądrość dotyczącą pogody i pór roku. Potrafiła przepowiedzieć opady deszczu i śniegu lepiej niż jakikolwiek meteorolog i zawsze pierwsza wiedziała, kiedy zima będzie szczególnie ciężka. Nie mam pojęcia, skąd czerpała tę wiedzę, ale zawsze miała rację.

Przypisy:

(2) Popularne pośmiertne wydanie opowiadań Edgara Allana Poego z ilustracjami Harry’ego Clarke’a (Wszystkie przypisy w tekście pochodzą od tłumaczki).
(3) Fragment “Obcego” Alberta Camusa w przekładzie Marii Zenowicz, PIW, Warszawa 1985.

 
Wesprzyj nas