“Chłopiec ze śniegu” to powieść z wątkiem wojennym w tle, poruszająca tematy związane z samotnością, brakiem miłości i akceptacji ze strony najbliższych.


Chłopiec ze śnieguRok 1944. Daniel i jego matka, Annabel, pozostają w domu w spokojnej angielskiej wiosce. Tymczasem ojciec chłopca walczy na froncie wojny, która choć tak odległa, wydaje się otaczać bohaterów ze wszystkich stron.

Kiedy matka i syn poznają Hansa, niemieckiego jeńca pracującego w pobliskim gospodarstwie, w ich życiu wreszcie coś zaczyna się dziać, choć dla każdego z nich spotkanie oznaczać będzie coś zupełnie innego.

Annabel pozwoli otrząsnąć się z mroku depresji, w której tkwiła, odkąd urodził się Daniel. Dla chłopca, który radzi sobie z samotnością, uciekając w świat bajek i fantazji, Hans jawi się jako tajemniczy książę w przebraniu.

Jednak Danielowi często trudno odróżnić rzeczywistość od fantazji, a Hans ma plan, by wykorzystać chłopca i jego matkę dla własnych celów…

Chloë Mayer na co dzień mieszka w Londynie. Jest cenioną dziennikarką, a “The Boy Made of Snow” stanowi jej literacki debiut.

Chloë Mayer
Chłopiec ze śniegu
Przekład: Magdalena Słysz
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 22 listopada 2017
 
 

Chłopiec ze śniegu


Z Królowej Śniegu Hansa Christiana Andersena:

„…To był zły czarownik! Jeden z najgorszych, sam diabeł. Pewnego dnia wpadł w świetny humor, zrobił bowiem lustro, które posiadało tę właściwość, że wszystko dobre i ładne, co się w nim odbijało, rozpływało się na nic, a to, co nie miało żadnej wartości i było brzydkie, występowało wyraźnie i stawało się jeszcze brzydsze. Najpiękniejsze krajobrazy wyglądały w tym lustrze jak gotowany szpinak, najlepsi ludzie byli szkaradni albo stali na głowach bez tułowia. Twarze w tym lustrze były tak wykrzywione, że nie można ich było rozpoznać; ten, kto miał piegi, mógł być pewien, że pokryją mu cały nos i policzki. Diabeł zaś uważał, że to było ogromnie zabawne. Skoro tylko przez głowę człowieka przeleciała jakaś zacna, dobra myśl, już twarz w lustrze wykrzywiała się, a diabeł-czarownik śmiał się ze swego sprytnego wynalazku. Wszyscy, którzy chodzili do szkoły diabła, gdyż założył czarcią szkołę, opowiadali na prawo i lewo, że stał się cud; uważali, że dopiero teraz będzie można dowiedzieć się, jak naprawdę wygląda świat i ludzie. Biegali wszędzie z lustrem i w końcu nie było ani jednego człowieka, ani jednego kraju, który by nie został w nim opacznie odbity. Przyszło im do głowy, by polecieć do nieba i zabawić się kosztem aniołów i Pana Boga. Im wyżej lecieli z lustrem, tym bardziej wszystko się wykrzywiało, zaledwie mogli je utrzymać, lecieli wyżej i wyżej, coraz bliżej aniołów i Boga; wtedy lustro zadrżało tak strasznie, że wypadło im z rąk na ziemię, gdzie rozprysło się na tysiące milionów, bilionów i jeszcze więcej okruchów. Teraz dopiero wyrządzili o wiele większą krzywdę niż przedtem, gdyż niektóre kawałki były mniejsze od ziarnka piasku i pofrunęły daleko w świat; gdy wpadły komuś do oka, tkwiły w nim, i wtedy człowiek ten widział wszystko na odwrót albo spostrzegał tylko to, co było w danym przedmiocie złe, gdyż każdy odłamek lustra miał tę właściwość co całe lustro; byli ludzie, którym taki odłamek wpadł do serca, i wtedy działo się coś okropnego: serce stawało się jak kawałek lodu”1.

Kent, 1944

Rozdział pierwszy

„Posłuchajcie! Zaczynamy. Kiedy bajka się skończy, będziemy wiedzieli więcej, niż wiemy teraz…
Pośród wielkiego miasta, gdzie jest tyle domów i tyle ludzi, że nie ma dość miejsca, aby każdy miał swój mały ogródek, i dlatego większości ludzi musi wystarczyć doniczka
z kwiatami, mieszkało dwoje biednych dzieci”.
– z Królowej Śniegu

„Kiedy miała dwanaście lat, czarownica zamknęła ją w wysokiej wieży znajdującej się w głębi lasu.
Do wieży tej nie było ani drzwi, ani schodów,
miała ona tylko maleńkie okienko…”
– z Roszpunki

Annabel zbierała płatki magnolii z trawnika od frontu, kiedy dostrzegła na ulicy dziwną procesję.
Nie mogła znieść widoku przekwitłych kwiatów; leżały na trawie w wilgotnym blasku wiosennego słońca jak wyrzucone na brzeg morza martwe białe ryby. Wyszła więc z domu – jak codziennie podczas krótkiego kwitnienia drzewa w maju – żeby je pozbierać.
I właśnie wtedy, stojąc przed swoim domkiem, z garściami płatków mięsistych niczym z materiału, uniosła głowę, by ujrzeć grupę idącą ulicą w jej kierunku.
Patrzyła na nią przez chwilę, ale szybko odzyskała panowanie nad sobą i pospieszyła do domu, żeby – sama będąc niewidoczna – przyjrzeć się jej lepiej przez okno wykuszowe.
Przecinając trawnik, wciąż spoglądała na zbliżających się mężczyzn. Było ich siedmiu i mieli na sobie mundury. Niemieccy żołnierze, i tak po prostu szli ulicą.
Eskortowało ich dwóch brytyjskich oficerów, więc nie musiała się obawiać, że to jakaś inwazja. Wiedziała z radia, że w większości miast, na obrzeżach, znajdują się obozy jenieckie, i słyszała, że we wsi, a konkretnie na farmie starego pana Dawsona, też taki powstał. Dziwiło ją jednak, dlaczego pierwsza partia Niemców przybywa na piechotę.
Wpadła przez otwarte drzwi frontowe do środka, a potem do salonu, gdzie stanęła przy oknie, oparta płasko o ścianę. Potem wychyliła się lekko, częściowo zasłonięta przez mur, a częściowo przez firanki, i wyjrzała na ulicę.
Żołnierze znajdowali się jeszcze trochę za daleko, żeby można było zobaczyć ich twarze, ale Annabel zmrużyła oczy przed słońcem, licząc, że coś dojrzy. Ze strachu i podniecenia, które stanowiły odurzające połączenie, serce boleśnie zabiło jej w piersi. Czuła się nie w porządku, jakby robiła coś złego, ale pragnęła choćby zerknąć na jeńców, gdy będą przechodzić.
Można by odnieść wrażenie, że urzędnicy państwowi dowiedzieli się o istnieniu wsi dzięki wojnie. Najpierw do Bambury nieprzerwanym strumieniem wysyłano ewakuowane dzieci, a teraz ekspediowano tu szkopów. Czy powinna się ich bać? Teraz, gdy Reggie walczył na froncie, była w domu sama z dziewięcioletnim synem. A farma Dawsona leżała nie tak daleko. Zastanawiała się, czy staruszek się nie martwi, że ma tylu fryców w pobliżu domu na farmie, w którym mieszkał, odkąd jego żona zmarła na raka.
Po wsi oczywiście krążyły plotki. Ludzie się bali, że Niemcy będą uciekać, a potem zaszyją się gdzieś, aby ciemną nocą, gdy miejscowi zasną, podrzynać im gardła. Kiedy jednak przed paroma tygodniami zaczęto wznosić pierwsze baraki z blachy falistej, sprzeciw był słaby. Może ludzie byli patriotami i widzieli w tym jeszcze jedną ofiarę, którą trzeba ponieść.
Annabel nie zwracała wielkiej uwagi na tę gadaninę, ale teraz patrzyła jak urzeczona.
Zbliżali się… tak… jeszcze moment…
Uświadomiła sobie, że wstrzymuje oddech; mieli przejść tuż przed jej oknem od frontu!
Wytężała wzrok, aż ze smugi, jaką stanowiły twarze, powoli wyłoniły się ich rysy.
Właśnie mijali jej dom, w odległości zaledwie kilku stóp od miejsca, w którym się kryła. Dwaj Brytyjczycy sprawiali wrażenie odprężonych; idąc, machali rękami przy bokach. Annabel nie była pewna, co spodziewała się wyczytać z twarzy Niemców, ale ich twarze nie zdradzały emocji, a kilku nawet nonszalancko ze sobą gawędziło. Żaden nie miał skutych rąk.
Wyobraziła sobie, że nawet gdyby nie byli w mundurach, określiłaby ich jako mieszkańców kontynentu. Coś w zarysie ich szczęk, oczach, zachowaniu wydawało się obce, w jakiś sposób egzotyczne. Ludzie o dziwnych nazwiskach, z odległych miejsc. Gdyby nie butelkowozielone epolety, ich szare bluzy mogłyby niemal uchodzić za zwykle blezery; nosili je rozpięte, jakby wybrali się na przyjemny spacer.
Kiedy jeden z jeńców – wyższy od pozostałych, o ciemnoblond włosach – przypadkiem spojrzał w jej stronę, Annabel gwałtownie cofnęła się za ścianę i odwróciła twarz w stronę pokoju. Odczekała chwilę, zanim wznowiła obserwację. Czy inne kobiety też patrzyły, ukryte za firankami?
Wciąż mocno biło jej serce. Czuła się dziwnie niezakotwiczona i próbowała się odnaleźć, patrząc na swoje zwykłe otoczenie, jak gdyby ten ładny salon – kanapy, biurko, barek – stanowił bezpieczny port.
Nie mogąc dłużej się powstrzymywać, ponownie odwróciła się do okna. Niemcy już przeszli. Patrzyła z rodzajem niechętnej fascynacji, jak idą dalej drogą, skręcają i znikają z pola widzenia.
W pewnej chwili do pokoju musiał wejść Daniel i kiedy się odezwał, aż podskoczyła.
– Co robisz?
Zerknęła na niego, a potem znowu wyjrzała na ulicę. Ten chłopak wciąż się do niej podkradał.
– Nic. Przyjechali jacyś jeńcy i właśnie przechodzili. Już ich nie ma.
Z okrzykiem podbiegł do okna i odsłonił firankę. Ale widział tyle co ona; ulica była pusta, nic nie świadczyło, że w Bambury dzieje się coś niezwykłego. Tylko niewinne domki w wiejskiej scenerii, ładne i nijakie, jak rysunek na pudełku krówek.
– Nikogo nie ma – odparł zawiedziony, puszczając firankę.
Annabel spojrzała na dziecko, jego bladą buzię pod ciemną czupryną i duże niebieskie oczy patrzące na nią z wyrzutem.
Oparła się o ścianę – tak roztrzęsiona, jakby biegła. Zdała sobie sprawę, że nadal ściska w dłoniach płatki magnolii, zmięte już i zawilgocone od potu.

Rozdział drugi

„Była piękna… cała z lodu… oczy patrzyły jak dwie jasne gwiazdy, ale nie było w nich spokoju ani wytchnienia”.
– z Królowej Śniegu

Ruszyłem za nią, kiedy wyszła z salonu, żeby wyrzucić śmieci do kubła za domem. W głowie, niczym gumowe piłki w pudełku, tłukły mi się pytania:
Co to znaczy „jeniec”? Czy to naprawdę byli Niemcy? Jak ich złapano? Czy kogoś zabili? Jak długo zostaną? Czy znają Hitlera? Czy mówią po angielsku? Co będą tu robić? Czy są niebezpieczni? Gdzie będą mieszkać? Kiedy zostaną odesłani?
– Mamo…?
Ale ona, zeskrobując do kubła białą maź z palców, burknęła tylko:
– Nie teraz, Danielu!
Potem poszła do kuchni, żeby opłukać ręce w zlewie. Stałem więc i patrzyłem na jej plecy w ładnej kwiecistej sukience i brązowe loki na ramionach, gdy powiedziała, że albo pójdę do ogrodu, albo na górę, żeby poczytać, bylebym tylko nie pętał jej się pod nogami.
W normalnych okolicznościach poszedłbym poczytać, ale tego dnia powędrowałem na tyły ogrodu i wspiąłem się na wielkie drzewo, licząc, że jeszcze zobaczę z niego tych jeńców idących Bóg wie dokąd. Ale nie zobaczyłem. Prawdę mówiąc, nie było aż takie wysokie.
Po chwili wyszła, spojrzała na mnie i powiedziała:
– Nie musisz bać się tych ludzi. Bo nie ma czego. W porządku? Więc nie mówmy o tym więcej.
Już miałem się odciąć, że mam dziewięć lat, więc na pewno się nie boję, gdy odwróciła się na pięcie i zniknęła z powrotem w domu, zamykając za sobą drzwi.
Przez dłuższy czas tkwiłem więc na dworze i próbowałem wymyślić jakiś plan, aż w końcu wstąpiłem do domu, aby ją zawiadomić, że idę się pobawić. Siedziała na kanapie ze szklistym wzrokiem. Słuchała lecącej z radia piosenki Tommy’ego Dorseya, a na kolanach miała rozłożone czasopismo. W dłoni trzymała papierosa. Na bocznym stoliku stała szklanka z wodą sodową, która robiła się oleista od jednego ze specjalnych drinków mamy. Musiało upłynąć wystarczająco dużo czasu – albo zupełnie zapomniała o tych jeńcach – bo nawet nie odpowiedziała.
To dobrze, bo chociaż było już po szkole, do wieczora i do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin. A u nas nie przestrzegało się już pór posiłków.
Poszedłem w kierunku, w który wcześniej patrzyła; tam musieli pójść. Ale ponieważ na ulicy nie było żywej duszy, zatoczyłem kółko i wspiąłem się na wzgórze, skąd mogłem zobaczyć więcej.
Po drodze nie zauważyłem nic ciekawego z wyjątkiem żołnierza, który naprawiał zepsutego wojskowego dżipa. To pewnie nim przywieziono do wsi tych jeńców. Myślałem, żeby się zatrzymać i zapytać, gdzie są, ale uznałem, że będzie większa zabawa, jeśli sam ich wytropię.
Zachmurzyło się, przeszedł krótki deszcz i trochę mnie zmoczył, ale nie było zimno. Na niebieskiej bluzie od szkolnego mundurka miałem tylko kilka kropli wielkości główki od szpilki, które zostawiły granatowe ślady.
Kiedy dotarłem na szczyt wzgórza, pomyślałem, że tropiąc jeńców, mógłbym zapolować na smoki. Znalazłem w trawie gałąź, która świetnie nadawała się na miecz. Wziąłem ją i patrzyłem, jak drewno zamienia się w ostrą srebrną głownię i złotą, wysadzaną rubinami rękojeść. Tego dnia jednak nie było w pobliżu żadnych smoków i niedługo potem mój miecz znowu zamienił się w patyk. Chłosnąłem nim wysoką trawę rosnącą po obu stronach ścieżki, która prowadziła na pagórek nad torami kolejowymi.
To naprawdę był pech, że przeoczyłem tych jeńców.
Zszedłem po stoku w stronę torów, bo uznałem, że fajnie będzie położyć patyk na szynach i zobaczyć, co się z nim stanie, kiedy przejedzie pociąg. Koła go zmiażdżą, czy tylko złamią na pół? A może powloką za sobą, tak że wkręci się w jakieś tryby i spowoduje awarię?
Pociągi nie kursowały już normalnie, słyszałem jednak, jak nasz wychowawca, pan Finlay, mówił, że obowiązuje szkieletowy rozkład jazdy. Miałem nadzieję, że gdy taki pociąg będzie przejeżdżał, dojrzę przez okna szkieletowego maszynistę i szkieletowego konduktora.
To naprawdę będzie zabawa patrzeć, jak mój patyk pęka pod kołami. Mógłbym prowadzić eksperymenty, umieszczając na szynach także inne przedmioty. Pensa, kamyk, robaka. Robaka! Tak, robaka!
Te pomysły poprawiły mi humor.
Trawiasty stok był tu i tam stromy, więc musiałem po nim zjechać. Wetknąłem patyk w zęby i próbowałem trochę unieść się na rękach, żeby chronić szorty na tyłku. Chociaż posiłki o ustalonych porach się skończyły, podobnie jak regularne sprzątanie, mama wciąż robiła pranie – inni by zauważyli, gdybyśmy chodzili w brudnych ubraniach – i na pewno natarłaby mi uszu, jeśliby zobaczyła na materiale zielone smugi.
Mój patyk posłużył teraz do wykrywania robaków; obracałem nim kamienie i liście, rozchylałem trawę. Liczyłem, że znajdę dziesiątki rozmaitych żyjątek – deszcz równa się dżdżownice – a tymczasem nie mogłem znaleźć ani jednego. Przeskoczyłem nad szyną i poszedłem środkiem torów, szukając dalej.
Przed sobą widziałem tunel z czerwonej cegły, wcinający się we wzgórze. Pełniło ono jednocześnie funkcję wiaduktu, bo przebiegała po nim droga. Ale była to jedna ze spokojniejszych dróg, jakie wychodziły ze wsi, i nie prowadziła do Londynu ani żadnego innego ekscytującego miejsca. Czasami lubiłem patrzeć z niej w dół jak król spoglądający na swoje królestwo.
Może znajdę robaki po drugiej stronie? Musiałbym przebiec przez tunel; nigdy wcześniej tego nie robiłem.
Ziemia pod moimi stopami była wysypana żwirem z niewielkimi jasnymi kamieniami, więc patrzyłem pod nogi, bo byłoby niedobrze, gdybym zamiast na podkład stąpnął na kamień. Jeden podkład, jeden krok, taka była zasada.
Krok, podkład.
Krok, podkład.
Kiedy podniosłem głowę, nagle wyrósł przede mną wlot tunelu i zobaczyłem, że w środku jest bardzo ciemno. Może żeby nie iść przez tunel, powinienem wdrapać się na wzgórze, przeciąć drogę na wiadukcie i zejść po drugiej stronie? W stok wbudowano drewniane stopnie, żeby pracownicy kolei mogli dostać się na drogę, więc bez trudu wszedłbym na górę.
Byłem już jednak u wlotu do tunelu i nie chciałem wyjść na tchórza.
– Nie jestem maminsynkiem! – (Jednak powiedziałem to szeptem, żeby moich słów nie porwało echo i nie rzuciło mi ich z powrotem w twarz, jakby przedrzeźniał mnie duch).
Kolejny krok, kolejny podkład.
I znalazłem się w środku.
Myślałem, że w tunelu nagle zrobi się ciemno choć oko wykol. Ale nie, nie od razu. Słońce za moimi plecami wciąż świeciło pełnym blaskiem. Przed sobą, po drugiej stronie, u wylotu tunelu, też widziałem światło słoneczne.
Stawiając jednak pierwszy krok, wiedziałem, że wkraczam do zupełnie innego świata. W miarę jak zagłębiałem się w tunel, robiło się coraz chłodniej i nawet dźwięk jakoś się zmieniał.
Ale powiedziałem na głos, że nie jestem maminsynkiem, więc czy miałem wybór? Szedłem dalej; zapomniałem, żeby stąpać tylko na podkłady, zapomniałem o pechu.
Nie podobał mi się odgłos moich kroków i mroczna wilgoć na skórze. Przyspieszyłem, żeby prędzej dotrzeć do wyjścia. Dziwne, ale byłem za bardzo zdenerwowany, żeby biec. Czułem, że przyznanie się do strachu byłoby dużym błędem. Gdybym rzucił się do biegu, coś zaczęłoby mnie gonić. Był to też powód, dla którego nie mogłem zawrócić, bo gdybym się obrócił, zobaczyłbym, co czeka na mnie w ciemności. Tymczasem zbliżałem się już do połowy tunelu; byłem najdalej, jak można, od obu wyjść.
I wtedy ujrzałem to legowisko.
Tak mnie to zaskoczyło, że przystanąłem. Znajdowało się obok torów, pod półkolistą ceglaną ścianą. Panował mrok, ale widziałem je całkiem wyraźnie.
To legowisko było jak najstraszniejszy koszmar z najstraszniejszych koszmarów. Częściowo zostało zrobione z ludzkich rzeczy – brudnej zniszczonej kołdry, koców i kawałków drewna, pustych butelek, strzępów ubrań, zatłuszczonych gazet cuchnących przegniłym jedzeniem. Ale reszta była całkiem zwierzęca. Brud, smród. Fetor z toalety. Odór rzygów, zgnilizny.
Legowisko. Na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce. Pod wiaduktem.
Och! Domyśliłem się, kto tu mieszka.
Znalazłem kryjówkę trolla.

 
Wesprzyj nas