W “Dziennikach więziennych” Archer odmalowuje smętny, ale jakże prawdziwy obraz życia codziennego za murami więzienia.


Dzienniki więzienneW 2001 roku Jeffrey Archer został skazany na cztery lata więzienia za krzywoprzysięstwo i utrudnianie pracy wymiaru sprawiedliwości – proces był echem skandalu z roku 1987, kiedy Archer walczył w sądzie z gazetą „The Daily Star”, która oskarżyła go o korzystanie z usług prostytutki.

Pisarz nie byłby sobą, gdyby czasu w więzieniu – ostatecznie dwóch lat z zasądzonych czterech – nie poświęcił na stworzenie nowego dzieła. Już pierwszego dnia zaczął prowadzić dziennik. Opisywał swoje doświadczenia z poznawania zupełnie mu obcego świata, kontakty z innymi więźniami, procedury, zdarzenia, przelewał na papier własne refleksje.

Tak powstały “Dzienniki więzienne” – w trzech częściach, odpowiadających zakładom, w których odsiadywał wyrok: od najcięższego Belmarsh – Piekła, przez łagodniejsze Wayland – Czyściec, po więzienie otwarte North Sea Camp – Niebo.

Zagłębianie się w Dzienniki więzienne Archera to jak wejście w zaklęty krąg na co dzień zamknięty przed naszymi oczami.

Archer odmalowuje smętny, ale jakże prawdziwy obraz życia codziennego za murami więzienia. To bardzo sugestywna, wzbudzająca niepokój książka – lepsza niż wszystkie akademickie i polityczne rozważania o losie uwięzionych”.
Ann Widdecombe, „New Statesman”

Jeffrey Archer to jeden z najpopularniejszych obecnie pisarzy na świecie. W 1992 roku otrzymał tytuł szlachecki, zasiadał też jako poseł w Izbie Gmin i w Izbie Lordów. Debiutował powieścią “Co do grosza”, która zyskała popularność w Wielkiej Brytanii. Kolejna, “Kane i Abel”, stała się wielkim bestsellerem. Obie książki zostały sfilmowane. Jego sławę ugruntowały następne powieści i opowiadania, m.in.: “Ale to nie wszystko…”, “Więzień urodzenia”, “Pierwszy między równymi”, “Sprawa honoru”, “Na kocią łapę”.
Z jego najnowszego cyklu „Kroniki Cliftonów” ukazały się dotychczas: “Czas pokaże”, “Za grzechy ojca”, “Sekret najpilniej strzeżony”, “Ostrożnie z marzeniami”, “Potężniejszy od miecza”, “W godzinie próby” i “To był człowiek”.

Jeffrey Archer
Dzienniki więzienne
Przekład: Danuta Sękalska, Łukasz Praski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 5 grudnia 2017
 
 

Dzienniki więzienne


Tom Pierwszy

Belmarsh: Piekło

INVICTUS
Z piekielnej czerni, która trwa wkoło mnie,
Dziękuję bogom, obcym mi z imienia,
Za duszę moją hardą,
Wyciosaną z niepodatnego toporom kamienia.
Że w zdarzeń złych potrzasku
Ni razu nie zapłakałem,
Że głowa moja, choć obficie krwawi,
Przed niczym się nigdy kornie nie pochyli.
Stając nad tymi pagórami złości
I padołem, jak mówią, łez,
Nie lękam się zmór nieodgadnionych dni
Ani sądnych, mrocznych lat.
Nieważne, jak wąską furtką przeciskać się mam,
Co spotka mnie z litanii kar,
Sternikiem swoich losów jestem sam,
Własnej duszy kapitanem.
William Ernest Henley (1849–1903)
(przekład Czesław Sowa Pawłowski)

DZIEŃ 1
CZWARTEK, 19 LIPCA 2001

12.07 PO POŁUDNIU
– Skazuję pana na cztery lata więzienia. – Sędzia Potts spogląda na mnie z ławy sędziowskiej z nieskrywanym zadowoleniem. Poleca, aby mnie odprowadzono.
Strażnik z agencji ochrony Securicor, siedzący obok mnie podczas odczytywania werdyktu, wskazuje drzwi po lewej stronie, których w trakcie trwającego siedem tygodni procesu nie otwierano ani razu. Odwracam się i patrzę na moją żonę Mary, która z pochyloną głową i pobladłą twarzą siedzi w głębi sali sądowej, z dwoma naszymi synami po bokach.
Sprowadzają mnie po schodach, staję przed urzędnikiem sądowym i tak zaczyna się niekończący się proces wypełniania formularzy. Nazwisko? Archer. Wiek? Sześćdziesiąt jeden lat. Waga? Sto siedemdziesiąt osiem funtów, mówię.
– Ile to będzie w kamieniach1? – dopytuje się funkcjonariusz więzienny.
– Dwanaście kamieni, dziesięć funtów – odpowiadam. Wiem, bo się ważyłem na sali gimnastycznej dziś rano.
– Dziękuję panu – mówi i prosi, żebym się podpisał u dołu strony.
Inny strażnik Securicoru – więźniowie nazywają ich szczurami wodnymi – prowadzi mnie nie wiadomo dokąd długim, ponurym, pomalowanym na kremowo ceglanym korytarzem.
– Ile panu wlepił? – pyta rzeczowo.
– Cztery lata – odpowiadam.
– Nie tak źle, za dwa lata będzie pan wolny – rzuca lekko, jakby chodziło o dwutygodniowy pobyt na Costa del Sol.
Strażnik przystaje, otwiera kluczem olbrzymie stalowe drzwi i wprowadza mnie do celi. Pomieszczenie ma około dziesięciu stóp na pięć, też kremowe ściany, przy jednej z nich stoi drewniana ławka. Brak zegara, człowiek traci poczucie czasu, nie ma nic do roboty poza rozmyślaniami, nic do czytania oprócz napisów na ścianie:
HARRY TU BYŁ
PIEPRZYĆ WSZYSTKICH SĘDZIÓW
JIM DEXTER JEST NIEWINNY, I JUŻ!
Klucz obraca się w zamku i uchylają się ciężkie drzwi. Strażnik wrócił.
– Ma pan widzenie ze swoimi adwokatami – obwieszcza.
Znowu wędruję długim korytarzem, co kilka kroków otwierają przede mną i zamykają okratowane furty. Zostaję wprowadzony do pomieszczenia tylko trochę większego od tamtej celi, czekają tu na mnie mój obrońca, radca królewski Nicholas Purnell, i jego młodszy wspólnik, Alex Cameron.
Nick tłumaczy, że cztery lata oznaczają dwa i że sędzia Potts orzekł karę pozbawienia wolności, świadom, że nie będę mógł wystąpić do rady penitencjarnej o wcześniejsze zwolnienie. Oczywiście on i Cameron wniosą apelację w moim imieniu, gdyż uważają, że Potts mocno przesadził. Radca królewski Gilly Gray, stary przyjaciel, przestrzegł mnie poprzedniego wieczoru, że ponieważ sędziowie przysięgli byli nieobecni przez pięć dni, a ja nie wystąpiłem w swojej obronie, wniosek o apelację może nie zostać przyjęty życzliwie. Nick dodaje, że tak czy owak nie będzie rozpatrywany przed świętami Bożego Narodzenia, bo tylko wnioski skazanych na niskie wyroki są szybko załatwiane.
Następnie Nick informuje mnie, że najpierw trafię do więzienia Belmarsh w Woolwich.
– Przynajmniej jest to więzienie nowoczesne – zauważa, ale uprzedza mnie, że panuje tam ciągły hałas, i boi się, że przez kilka pierwszych nocy nie będę mógł spać. Jest pewien, że po dwóch tygodniach zostanę przeniesiony do więzienia kategorii D – czyli więzienia otwartego – prawdopodobnie w Ford albo na wyspie Sheppey.
Nick tłumaczy, że musi mnie pożegnać i wrócić na salę sądową numer 7, by złożyć wniosek o zwolnienie okolicznościowe, żebym mógł w sobotę być na pogrzebie mojej matki. Umarła w dniu, kiedy sędziowie przysięgli udali się na naradę, i jestem wdzięczny losowi, że nie dowiedziała się, iż zostałem skazany.
Dziękuję Nickowi i Aleksowi za to, co dla mnie zrobili, i wracam pod eskortą do celi. Zatrzaskują się wielkie żelazne drzwi. Strażnicy więzienni nie muszą ich zamykać na klucz, tylko je otwierają, gdyż w środku nie ma klamki. Siadam na ławce i znów się dowiaduję, że „Jim Dexter jest niewinny, i już!”. Usiłuję zrozumieć, co się stało i co mnie czeka, ale w głowie mam dziwną pustkę.
Drzwi otwierają się ponownie – mniej więcej piętnaście minut później, jak mi się zdaje – i zostaję zaprowadzony do pokoju, gdzie wypełniam kolejny zestaw formularzy. Tęgi, przysadzisty funkcjonariusz, który coś burczy pod nosem, odbiera mi klamerkę do banknotów, 120 funtów, kartę kredytową i wieczne pióro. Umieszcza wszystko w plastikowej torbie, która zostaje zapieczętowana, i pyta, dokąd to odesłać. Podaję imię i nazwisko Mary oraz nasz domowy adres. Podpisawszy jeszcze dwa formularze w trzech egzemplarzach każdy, zostaję przykuty kajdankami do otyłej, niewysokiej kobiety z papierosem dyndającym w kąciku ust. Najwyraźniej nie spodziewają się z mojej strony żadnych kłopotów. Kobieta ma na sobie ubiór służb więziennych: białą koszulę, czarny krawat, czarne spodnie, czarne buty i czarne skarpetki.
Wyprowadza mnie z budynku do podługowatej, białej furgonetki przypominającej autobus z zaciemnionymi oknami. Zostaję umieszczony w czymś w rodzaju boksu – recydywiści mówią na to „sauna” – i chociaż ja widzę, co się dzieje na zewnątrz, oczekujący dziennikarze nie mogą mnie zobaczyć i nie mają pojęcia, w którym jestem boksie. Flesze kamer na próżno błyskają przed każdym oknem. Długo czekamy, aż słyszę krzyk jakiegoś więźnia:
– Chyba Archer jest w tym furgonie!
Wreszcie pojazd z szarpnięciem rusza i wyjeżdża wolno z dziedzińca Old Bailey, rozpoczynając długą, okrężną drogę do Więzienia Jej Królewskiej Mości Belmarsh.
Kiedy jedziemy powoli przez ulice City, zauważam billboard „Evening Standard” obwieszczający: „ARCHER SKAZANY NA WIĘZIENIE”. Wygląda na to, że został wydrukowany przed ogłoszeniem wyroku.
Dobrze znam drogę, jaką przemierzamy Londyn, gdyż w każdy piątek wieczorem jedziemy tędy z Mary do domu w Cambridge. Teraz jednak skręcamy nagle z głównej drogi w prawo, w uliczkę, gdzie wita nas kolejna horda dziennikarzy. Podobnie jak tamci na dziedzińcu Old Bailey, mogą sfotografować tylko wielki biały furgon z dziesięcioma ślepymi okienkami. Zbliżamy się do bramy wjazdowej i widzę napis WIĘZIENIE BELMARSH. Jakiś żartowniś przekreślił literę B i wpisał na jej miejsce H, przeistaczając Piękne Błota w Piekielne. Niezbyt zachęcające powitanie.
Przejeżdżamy przez dwie wysokie, sterowane elektronicznie, okratowane bramy, po czym furgon zatrzymuje się na dziedzińcu okolonym wysokim na trzydzieści stóp murem z czerwonej cegły, zwieńczonym drutem kolczastym. Kiedyś czytałem, że jest to jedyne w Anglii więzienie o zaostrzonym rygorze, z którego nikt nigdy nie uciekł. Zadzieram głowę, spoglądając na mur, i uzmysławiam sobie, że rekord świata w skoku o tyczce wynosi 20 stóp i 2 cale.
Drzwi furgonu otwierają się i wychodzimy pojedynczo, a następnie jesteśmy prowadzeni do rejestracji, po czym gromadzą nas w wielkiej oszklonej celi, mieszczącej około dwudziestu osób. Kierownictwo więzienia nie może ryzykować skupienia tak wielu więźniów w jednym miejscu bez możliwości obserwacji. Często jest to dla oskarżonych pierwsza okazja do rozmowy od chwili, gdy zostali skazani. Siadam na ławce przy ścianie w głębi, przysiada się do mnie wysoki, dobrze ubrany, przystojny młody Pakistańczyk, który wyjaśnia, że nie jest więźniem, tylko przebywa tutaj w areszcie śledczym. Pytam, o co jest oskarżony.
– O ciężkie uszkodzenie ciała – odpowiada. – Pobiłem żonę, kiedy ją zastałem z innym mężczyzną w łóżku. Zapudłowali mnie w Belmarsh, bo proces nie może się zacząć, dopóki ona nie wróci z Grecji, gdzie oboje są na wakacjach.
Przypominam sobie słowa, które Nick Purnell rzucił mi na pożegnanie: „Nie wierz w nic, co ci będą mówić w więzieniu, i nigdy nie dyskutuj o swojej sprawie ani o apelacji”.
– Archer! – słyszę krzyk.
Wychodzę z oszklonej celi i udaję się do pokoju przyjęć, gdzie każą mi wypełnić jeszcze jeden formularz.
– Nazwisko, wiek, wzrost, waga? – dopytuje się funkcjonariusz więzienny, który siedzi za biurkiem.
– Archer, sześćdziesiąt jeden lat, pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, sto siedemdziesiąt osiem funtów wagi – odpowiadam, a on pyta, ile to kamieni, i wpisuje te dane w malutki kwadrat.
– Dobra, Archer. Idź pan dalej, tam czeka mój kolega.
Tym razem mam do czynienia z dwoma funkcjonariuszami. Jeden stoi, drugi siedzi za biurkiem. Ten za biurkiem każe mi stanąć pod lampą łukową i się rozebrać. Obydwaj mężczyźni starają się przeprowadzić całą operację w tak ludzki sposób, jak to tylko możliwe. Najpierw zdejmuję marynarkę, potem krawat i koszulę.
– Aquascutum, Hilditch and Key i Yves Saint Laurent – recytuje stojący funkcjonariusz, a drugi wpisuje te informacje w stosowne rubryki.
Następnie pierwszy każe mi podnieść ręce nad głowę i obrócić się wkoło przy akompaniamencie szumu kamery wideo umocowanej na ścianie. Zwracają mi koszulę, ale zatrzymują spinki z Izby Gmin. Oddają mi marynarkę, ale krawata nie. Potem proszą, żebym zdjął buty, skarpetki, spodnie i bokserki.
– Church, Aquascutum i Calvin Klein – obwieszcza funkcjonariusz.
Znów obracam się wkoło i teraz muszę pokazać podeszwy stóp. Mężczyzna objaśnia, że czasem ukrywa się tam pod przylepcem narkotyki. Mówię, że nigdy w życiu nie brałem narkotyków. Nie okazuje zainteresowania. Zwracają mi bokserki, spodnie, skarpetki i buty, ale skórzanego paska nie.
– Czy to jest pańskie? – pyta funkcjonariusz, wskazując żółty plecaczek, który leży obok mnie na stole.
– Nie. Nigdy tego nie widziałem – odpowiadam.
– William Archer – mówi, spojrzawszy na nalepkę.
– O, wobec tego to jest od mojego syna.
Funkcjonariusz odsuwa zamek i ukazują się dwie koszule, dwie pary bokserek, sweter, buty sportowe i kosmetyczka z przyborami toaletowymi, w której znajduje się wszystko, czego mi potrzeba. Kosmetyczkę natychmiast mi konfiskują, reszta rzeczy natomiast, jedna obok drugiej, zostaje ułożona na blacie biurka. Funkcjonariusz wręcza mi wielką plastikową torbę z wydrukowanym granatowymi literami napisem Więzienie Jej Królewskiej Mości Belmarsh, osadzonym na koronie. Widać w obecnych czasach wszystko musi mieć swój znak firmowy. Kiedy przekładam do torby rzeczy, które pozwolono mi zatrzymać, funkcjonariusz informuje mnie, że żółty plecak zostanie zwrócony mojemu synowi na koszt państwa. Dziękuję mu. Wygląda na zdziwionego. Inny funkcjonariusz odprowadza mnie z powrotem do oszklonej celi. Idę, przyciskając do piersi plastikową torbę.
Teraz siadam koło innego więźnia, który oznajmia, że ma na imię Aszmil; pochodzi z Kosowa, jest w trakcie procesu.
– O co jest pan oskarżony? – pytam.
– Nielegalne sprowadzanie imigrantów – mówi i zanim zdążę coś powiedzieć, ciągnie: – Oni wszyscy są więźniami politycznymi, którzy trafiliby do więzień albo i gorzej, gdyby zostali w swoim kraju. – To brzmi jak dobrze przećwiczona kwestia. – A za co pan oberwał?
– Archer – rozbrzmiewa ten sam służbisty głos.
Zostawiam mojego sąsiada i wracam do punktu przyjęć.
– Teraz obejrzy pana lekarz – oznajmia funkcjonariusz zza biurka, wskazując zielone drzwi za swoimi plecami.
Nie wiem, dlaczego zaskakuje mnie widok młodziutkiego internisty, który wstaje, gdy wchodzę.
– David Haskins – przedstawia się i dodaje: – Przykro mi, że spotykamy się w takich okolicznościach.
Siadam po drugiej stronie biurka, tymczasem on otwiera szufladę i wyciąga kolejny formularz.
– Czy pan pali?
– Nie.
– Pije?
– Nie, jeśli nie liczyć czasem kieliszka czerwonego wina do kolacji.
– Czy zażywa pan narkotyki?
– Nie.
– Czy próbował pan kiedyś zrobić sobie coś złego?
– Nie.
Zadaje kolejne pytania, jakby zbierał dane do polisy ubezpieczeniowej, a ja odpowiadam: nie, nie, nie. Odznacza ptaszkiem każdy kwadracik.
– Chociaż nie uważam, że to konieczne – powiada, spoglądając na formularz – umieszczę pana na noc na oddziale medycznym, zanim naczelnik zdecyduje, do którego bloku pana skierować.
Uśmiecham się, gdyż wydaje mi się, że oddział medyczny to lepszy wybór. Lekarz nie odwzajemnia mojego uśmiechu. Wymieniamy uścisk rąk, po czym wracam do szklanej celi. Czekam tylko chwilę, bo wkrótce zjawia się młoda kobieta w mundurze więziennym i prosi, żebym udał się z nią na oddział medyczny. Chwytam w garść moją plastikową torbę i idę za kobietą.

 
Wesprzyj nas