“Exodus” Łukasza Orbitowskiego pozbawia poczucia bezpieczeństwa i ciska w obszary mroku, których istnienie się przeczuwa, ale o których boi się myśleć.


ExodusWyobraź sobie, że w jednej chwili porzucasz wszystko: rodzinę, pracę, hobby, dom i kredyt.

Nic nie potrafisz. Nic nie wiesz. Poza jednym – musisz uciekać przed siebie.

Przed tobą hałaśliwy Berlin, obóz przesiedleńczy u podnóża Alp, półświatek Lublany i grecka wyspa, gdzie zbliżysz się do strasznej tajemnicy.

“Exodus” pozbawia poczucia bezpieczeństwa i ciska w obszary mroku, których istnienie się przeczuwa, ale o których boi się myśleć…

Wędruj samotnie i śpiewaj!

Aleister Crowley

Łukasz Orbitowski (ur. 1977), autor siedmiu powieści, m.in. “Innej duszy”, “Szczęśliwej ziemi” i “Tracę ciepło”, a także wielu opowiadań (zbiór “Wigilijne psy”). Otrzymał „Paszport Polityki” i Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla, dwukrotnie był nominowany do Nagrody Literackiej „Nike”. Na antenie TVP Kultura prowadzi autorski program Dezerterzy. Mieszkał w świecie, niedawno wrócił do Krakowa.

Łukasz Orbitowski
Exodus
Wydawnictwo SQN
Premiera: 22 listopada 2017
 
 

Exodus


Wędruj samotnie i śpiewaj!
Aleister Crowley, Księga Thota, tłum. Krzysztof Azarewicz

CHOLE
1


Trach.

Jest jasno, są ludzie i samochody, jest Puławska i zieleń parku Morskie Oko, jest przewrócony koziołek po drugiej stronie ulicy i cukiernia w dawnej kamienicy Wedla, jest stal i krew, jest facet na wózku handlujący sznurówkami, ale ja widzę tylko rudego kota w obroży. Kręci się, rozgląda i podchodzi do kałuży, żeby się napić. Spłoszony pryska w chaszcze za wiatą przystankową. Pójdę i ja.
Opromieniony słońcem, z plecakiem na ramieniu idę w stronę placu Unii Lubelskiej. Rowerzyści jadą po chodniku i dzwonią na przechodniów, a jakiś cham w maździe ciśnie klakson, niewiele brakuje, by przejechał mi po stopach. Zaczynam biec. Przeskakuję psie smycze, mijam skamieniałe staruszki, rozrywam splecione dłonie zakochanych i biegłbym tak dalej, gdyby nie światła.
Ulica jest szeroka, świateł bardzo dużo, do tego wszystkie czerwone, więc stoję i patrzę na ławicę samochodów. Nie znam się na tym, ale to chyba tanie i złe auta, dlatego tak ich wiele. Są też autobusy nabite ludźmi i ekologiczne taksówki pompujące w miasto smród, i skutery z zimną pizzą, wszystko to pędzi i tylko piesi czekają, bo o nich zapomniano. Wreszcie robi się zielone, przechodzę parę kroków i znów stoję, na wysepce pośrodku ulicy. Dlaczego nie można po prostu przejść na drugą stronę za jednym zamachem? Światło znów nie chce się zmienić i jest chyba jedynym czerwonym na całym wielkim skrzyżowaniu. Wszyscy wszędzie przechodzą i przejeżdżają, mnie jednemu nie wolno, więc stoję, tupię i gryzę wargę, aż boli.
Przed kawiarniami ludzie drapią łyżeczkami desery lodowe, burgery skwierczą na blasze, a z wystawy księgarni spoglądają kucharze, piłkarze i celebryci bez wyraźnej przynależności. Z witryny banku uśmiecha się do mnie piękny mężczyzna uradowany tabletem, który otrzymał za otwarcie konta walutowego i polecanie tej usługi znajomym. Wewnątrz panuje sztuczny chłód. Zrzucam plecaczek na bordową sofę. Dziewczyna podobna do Marion Cotillard pyta, w czym może mi pomóc. Mnie nie można pomóc. Marion ma złoty wisiorek ze strzelcem i oczy łani z japońskiej kreskówki. Jesteśmy tu tylko my dwoje.
Mówię, że mam u nich dwa konta oszczędnościowe, jedno osobiste i lokatę, a Marion nawet nie czeka, aż wykrztuszę, co chciałbym z tym wszystkim zrobić, i prosi o dowód osobisty. Gdzie on? Grzebię po kieszeniach, znajduję i już mam podać, gdy rozbrzmiewa Imagine. Ciskam Marion dowód pod nos, sprawdzam, kto dzwoni, i czekam, aż piosenka się urwie. Wypada ją przeprosić, tę Marion, za rzucanie dowodem, więc przepraszam, a ona nie przestaje stukać w klawiaturę. Słyszę, że wszystko się zgadza – jestem sobą, moje pieniądze są moimi pieniędzmi. Zdradzam, w czym rzecz. Chciałbym wszystko zlikwidować. Przechodzę trudny okres. Zdarzyło mi się coś nieprzyjemnego, powiedzmy, przejściowy kłopot, któremu szmal pomoże ukręcić łeb.
Beznamiętna Marion uruchamia machinę bankowych procedur, więc stoję jak kołek, mając za towarzystwo Johna Lennona, świat bez granic, wojen i miłosiernego Stwórcy. W bankach zawsze trzeba czekać, co jeszcze rozumiem, ale nie mogę pojąć, czemu nas, oczekujących, pozostawia się bez niczego. Powinni coś zrobić, na przykład puścić film czy piosenkę. Chodzi o to, żeby tak samemu ze sobą nie czekać. Marion wraca z wydrukami. Muszę podpisać całą tę stertę, tylko długopis wypada mi z rąk. Wreszcie jakoś to idzie, kartka za kartką, a Marion obwieszcza, że wszystko źle, bo podpis nie zgadza się ze wzorem w komputerze. Zaczynam od nowa. Pytam, ile tego wyszło. Wydawało mi się, że mam więcej, dopytuję i sprawa staje się jasna. Jest jeszcze fundusz na małoletniego. Również likwidujemy, gotówkę proszę. Marion podnosi na mnie sarnie oczy i mówi, że w oddziale można wypłacić jedynie dwadzieścia pięć tysięcy złotych, ani grosza więcej.
Przypominam, że są to moje pieniądze, że jestem klientem od dziesięciu lat. Płacę za karty i przelewy. Gdzie w umowie napisano, że bank nie wypłaca klientom ich własnych pieniędzy? Tutaj napisano. Marion pokazuje mi odpowiedni paragraf.
Stoję, ona siedzi. Wyobraźmy sobie, że walę pięścią w blat, wyjmuję spluwę, wybucham płaczem, a nawet żądam rozmowy z kierownikiem. Marion dalej tkwiłaby na tym krześle, delikatna i nieczuła, z jedną dłonią na słuchawce telefonu i drugą pod ladą. Proszę o parę minut i wychodzę na zewnątrz. Telefon znów dzwoni. W stronę Mokotowa gnają dwie karetki i samochód policyjny na sygnale.
Wracam do banku. Tym razem siadam, łączę dłonie na blacie i próbuję spojrzeć Marion w oczy. Obniżonym głosem mówię, że zachowałem się jak idiota i bardzo mi przykro. Wiem, jak trudno ocalić spokój przy problemowych kontrahentach, a teraz, niespodziewanie dla siebie, stałem się jednym z nich. Kończę, zapada cisza. Marion ożywia się, dopiero gdy dodaję, że wezmę grzecznie te dwadzieścia pięć kółek i zniknę. Pyta, czy chcę odebrać pieniądze w osobnym pomieszczeniu. Ani mi to w głowie. Bankowa procedura rozkręca się na nowo, drukarka wypluwa kartki, a gdy kończę składać podpisy, na każdej zostaje podłużna plama potu.
Marion informuje, że resztę pieniędzy mogę wypłacić w innym oddziale, byle po notyfikacji i przed piętnastą. Próbowała powiedzieć to wcześniej, lecz nie pozwoliłem. Dziękuję jej bardzo, zapewniam, jak wiele znaczy dla mnie taka informacja, zaś Marion przełyka ślinę i trzepocze rzęsami, jakby nagle sobie przypomniała, że może być zakłopotana, tak zwyczajnie, jak człowiek.

***

W warszawskich tramwajach gęsto, nawet gdy w środku jest niewielu ludzi, bo wszyscy sadowią się na bogato – torby kładą na miejscu obok i wyciągają nogi, tak, by nikt nie usiadł naprzeciwko. Ja trzymam plecak na kolanach, stopy razem i patrzę przez okno.
Na Marszałkowskiej sprzedają risotto po czterdzieści pięć złotych, restauracja gruzińska zmienia się we włoską, księgarnia w kawiarnię, ludzie zdejmują płaszcze i kurtki, a smutna dziewczyna tkwi przy stoisku z okularami przeciwsłonecznymi. Nogi kwiaciarek przy Zbawicielu są jak belki z tysiącletnich sosen. Na stolikach w Charlotte, w Karmie, w Funky i Tuk Tuku leżą papierzyska i pootwierane laptopy, a w nich plany kwartalne, scenariusze, wywiady i książki, cały świat niedokonany. Piętnastka jedzie na Politechnikę. Z dwóch stron kadłuba podnosi się dwoje kanarów.
Mężczyzna ma gruby kark i czerwone podgardle, ale do mnie podchodzi kobieta o przerzedzonych włosach, uzbrojona w terminal i legitymację bez nazwiska. Nosi polar i dżinsy, dba o siebie co trzeci dzień i ogarnia dzieci – z pewnością ma dzieci, przynajmniej dwójkę. Musi być bardzo odważna w tym męskim zawodzie. Co jej dzieci mówią, gdy koledzy pytają, czym zajmuje się ich mama? Ci koledzy spotkają tę mamę w tramwaju, nie będą mieli biletu i sprawa się wyda. Będzie przemoc, dzieci się zemszczą na dzieciach. Biletu nie mam też ja.
Podaję dowód i zaraz cofam rękę. Przecież nigdy nie uiszczę tej kary. Pytam, ile to wyniesie, jednocześnie grzebiąc w plecaku. Kontrolerka wymienia kwotę i zaznacza, że jeśli zapłacę od razu, to będzie mniej. Przecież mam tego od cholery, podaję dwieście złotych, a ona zaczyna wypisywać kwitek i wydaje resztę. Nad moją głową zawisa dłoń pełna drobnych.
Biorę te pieniądze, już dojeżdżamy do dworca. Powinienem coś powiedzieć tej kobiecie, bo na pewno czuje się źle ze swoją pracą. Wstaję, wyciągam rękę i mówię niskim głosem:
– Dziękuję pani bardzo. Mógłbym panią zabić. Bardzo pani dziękuję.
Kontrolerka zastyga, po czym zaczyna się wycofywać. Wpada na swojego towarzysza, coś tłumaczy. Wysiadamy razem, jak najdalej od siebie. Oni natychmiast znikają w przejściu podziemnym, ja wyciągam szyję – po drugiej stronie Jerozolimskich dostrzegam oddział mojego banku.

***

Na najwyższym piętrze Złotych Tarasów trwa spieszny żer. Ludzie siorbią colę, kruszą panierkę i spoglądają w kolorową otchłań.
W Adidasie pytam o klasyczne czarne dresy bez ściągaczy na dole i słyszę, że nie ma. Żalę się, bo to bardzo dziwne – w końcu czarny dres bez ściągaczy jest symbolem tej firmy. Sprzedawca przyznaje mi rację, tylko nic z tym nie może zrobić. Taki dres czasem jest, czasem go nie ma: to rzadkie dobro, które trzeba schwytać.
W zamian wybieram czarną bluzę z kapturem, szarą bluzę bez kaptura i niebieską kurtkę z trzema paskami na brzuchu i mankietach. Dochodzą do tego koszulki, trzy pary spodni dresowych, buty i czapka z daszkiem. Proszę, by spakowano do torby wszystko poza czarną bluzą, czapką i butami. Płacę, znikam w przebieralni i już jestem w Levi’sie, gdzie kupuję dwie pary dżinsów – pięćsetjedynki i jakieś nowe. Te nowe są bardzo specjalne, przynajmniej tak twierdzi sprzedawca. Nie pierze się ich, lecz czyści szczotką i trzyma w zamrażarce, dzięki czemu dopasują się do ciała, będą drugą, niebieską skórą, jak w Avatarze.
Jest tyle rzeczy, które można mieć. Kupuję skórzaną kurtkę z orłem na plecach, ciemne okulary, trzy koszule, kilka krawatów i dwie marynarki z Wólczanki. To dzbany, w których zamierzam się skryć, rdzawe lampy zdolne zmylić współczesnych Aladynów. Krążę po Tarasach, zmieniam piętra, staję dopiero przed sklepem z zabawkami dla dorosłych chłopców.
Dorośli chłopcy mają czerwone policzki, koszule w drobną kratę i dżinsy z fabrycznymi przetarciami. Tłoczą się w tym sklepie. Mają tutaj magnetyczne sznurówki, czołgi szpiegowskie, drony, łuki i całą ścianę wiatrówek. Wszystko to razem stanowi obietnicę życia zabawnego i pełnego niespodzianek, jakby drony zmieniały się w gołębie, a lufy wiatrówek skrywały proporczyki.
Proszę o scyzoryk bez dowcipu, a ponury sprzedawca nie bardzo rozumie, w czym rzecz. Tłumaczę, że mają tutaj rzeczy z żartem zaszytym w środku – bombowe kubki i akwaria na USB – tymczasem mnie interesuje solidny scyzoryk o wielu ostrzach bez żadnych niespodzianek. Dalsza część rozmowy przebiega standardowo. Dostaję kilka nożyków, z których jeden mi się podoba. Wychodzę. Ludzie biegną za mną, podając zgubione ubrania.
Dziewczyna pracująca w Puccinim ma krótkie włosy i osobliwe tatuaże na przedramionach: jedno skuwa lód, drugie trawi ogień. Próbuję ich dotknąć, ona rozgląda się za ochroną, przepraszam więc grzecznie i pytam o walizki. Wybieram największą, pomarańczową, i od razu ładuję do niej ubrania.

***

Przyglądam się godzinom odjazdów. Rodzice przegrywają wyścig z dziećmi po schodach do McDonalda, zagubieni Brytyjczycy szukają pociągu na Modlin, na białych sofach pośrodku przysypiają żule, niezmienni jak bryła dworca, a ja nie mogę zapamiętać żadnego połączenia. Głośnik szczeka, że ekspres z Wrocławia jest opóźniony o dwadzieścia pięć minut. Zastanawiam się, co zrobiliby ludzie, gdyby ta sama szczekaczka obwieściła, że ów ekspres zniknął, zdezintegrował się razem z pasażerami i załogą, był, lecz już go nie ma? Biliby na alarm czy prosili o zwrot biletów? Staję w kolejce do kasy.
Kolejka jest długa, lecz idzie błyskawicznie – pasażerowie rozpraszają się płynnie do kolejnych okienek. Moja kasjerka wygląda, jakby przyszła tu prosto od kosmetyczki; nie może oderwać oczu od własnych piekielnie zadbanych dłoni. Proszę o pierwszy pociąg na Zachód, dokądkolwiek, koniecznie pusty przedział. Wychodzi na to, że wybieram się do Berlina, jest tylko mały klops – w drugiej klasie brakuje pustych przedziałów. Po prawdzie nie ma tam żadnych przedziałów, bo wagony są bezprzedziałowe. Chcąc nie chcąc, wybieram pierwszą klasę, a kasjerka muska klawiaturę opuszkami, jakby w obawie o los drogocennych paznokci.
Proszę, aby sprzedała mi przedział. Nie miejsce w przedziale, tylko cały, a ona dziwi się trochę, dziwi się uroczo, jak przystało na biedną dziewczynę, która zetknęła się z kimś, kto szasta pieniędzmi.
Dostaję bilet w kopercie ozdobionej zdjęciem młodych, zakochanych na zabój i namiętnych, którzy do tego podróżują z trójką dzieci. Odchodzę od kasy i natychmiast wracam, odtrącając zakonnicę z papierowym rozkładem jazdy. Gdy uprzytamniam kasjerce jej pomyłkę, ta chyba mnie nie poznaje, choć widzieliśmy się kilka sekund temu. Chciałem cały przedział, nie jedno miejsce. Przedział w pierwszej klasie, tak trudno to pojąć? Kasjerka odbiera bilet i drukuje nowy. Minę ma, jakby myślała tylko o tym, by zrobić sobie selfie.

***

Podziemia dworca splatają się w labirynt, gdzie kawa z Costy i książki z Matrasa sąsiadują z odzieżą patriotyczną i używanymi telefonami komórkowymi. Klozet czai się gdzieś w bocznej alejce, jakby komuś zależało, żeby każdy doczłapał tutaj na podkurczonych nogach z wilgotnym już kroczem. Wstępu broni bramka na monety, strzeżona przez wysłużoną babcię klozetową. Ta nie chce mi rozmienić stówki, więc przetrząsam kieszenie. Czemu akurat dwa pięćdziesiąt? Muszę znaleźć nie jedną, lecz dwie monety, w tym upatruję rozwiązania zagadki. Chodzi o systemowe upokarzanie ludzi. Chodzi o to, by każdy czuł się śmieciem, nim wsiądzie do przepysznego pendolino.
Zamykam się w kabinie, ściągam przepoconą bluzę, przekopuję rzeczy, przebieram się w skórę i dresowe spodnie. Walizkę i torby upycham wokół muszli. Opuszczam ciężką deskę, kładę na niej telefon, z portfela wyjmuję kartę płatniczą, dwie kredytowe, dowód osobisty i sięgam po scyzoryk.
Wysuwam wszystkie ostrza naraz, jakbym znowu był dzieckiem: nożyk długi i krótki, piłka, pilnik, śrubokręt, korkociąg oraz nożyczki, które najbardziej mnie interesują. Karty, twarde jak warunki kredytu, tnę na trzy–cztery paski, lecz dowód osobisty wymaga większej pracy. Pilniczkiem zacieram zdjęcie, adres zameldowania, imię i nazwisko, całość tnę najdrobniej, jak się da, i spuszczam w toalecie.
Mam kilkadziesiąt nieodebranych połączeń. Od patrzenia w ekran zalewają mnie fale zimna i gorąca, pieśń lodu i ognia, nie ma co. Kiedyś telefony były inne, jak mój stary alcatel. Nikt nie słyszał o żadnych wirusach, bateria trzymała tydzień i wyjmowało się ją jednym ruchem. Tu muszę znaleźć sposób albo rozpieprzyć system. Więc dziabię scyzorykiem. Pęknięty ekran gaśnie jak oko Terminatora. Kartę SIM rozkrawam i miażdżę. Adios, znajomi! Nie będzie już lajków, wydarzeń takich jak weekend kalamburowy w ArtCafe i grup o wydziaranych dresach, nie będzie też zdjęć kotów i z imprez rodzinnych, demotywatorów z Kwachem i dziesiątków ekranów GIF-ów z Tumblra, nie będzie was, nie będzie ciebie, nie będzie więc mnie.
Telefon wiruje w odpływie dworcowego klopa, razem z resztkami kart i dowodem osobistym. Nie będzie mnie, a więc: żegnaj, Janku.

 
Wesprzyj nas