Bettina Stangneth w książce “Eichmann sprzed Jerozolimy” kreśli wizerunek nazistowskiego karierowicza, który nie miał zamiaru zniknąć w mroku.


Eichmann sprzed JerozolimyBettina Stangneth opisuje, w jaki sposób Eichmann, zanim stanął przed sądem w Jerozolimie, wykorzystywał lata emigracji, by przygotować swój powrót na scenę międzynarodową, i jak zdołał przywieść tak wielu ludzi do przekonania, że jest kimś banalnym i właśnie dlatego nie może być wcieleniem zła.

Asolf Eichmann, jeden z najsłynniejszych nazistowskich zbrodniarzy wojennych, był nazywany “mordercą zza biurka” lub “spedytorem śmierci”. Jako szef wydziału żydowskiego w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy był głównym architektem i wykonawcą masowych deportacji i mordów dokonanych na milionach Żydów w obozach zagłady.
Po klęsce Niemiec Eichmann ukrywał się i zbiegł do Argentyny, gdzie pod przybranym nazwiskiem pozostawał na wolności do maja 1960 roku, gdy agenci izraelskiego Mosadu porwali go w Buenos Aires i przewieźli do Izraela. W 1961 roku stanął przed sądem w Jerozolimie i został skazany na karę śmierci.

Książka została uznana przez redakcję niemieckiej stacji radiowej NDR Kultur za najlepszą książkę popularnonaukową roku, w 2014 roku znalazła się na liście „100 Notable Books” gazety „New York Times”.

Bettina Stangneth
Eichmann sprzed Jerozolimy
Spokojne życie masowego mordercy
Przekład: Barbara Ostrowska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 22 listopada 2017
 
 

Eichmann sprzed Jerozolimy

Wprowadzenie

Dla mnie jeszcze długo te sprawy nie będą
naprawdę jasne.

Hannah Arendt

Nikt nie może mówić o systematycznej eksterminacji milionów mężczyzn, kobiet i dzieci, nie wymieniając jego nazwiska, ale już co do imienia nie jesteśmy tacy pewni. Jak Eichmann miał właściwie na imię: Karl Adolf? Czy Otto? Gdy już od dawna się nam zdaje, że wiemy, kim ktoś jest, takie całkiem proste pytania mogą nas zaskakiwać. Czyżby nasza wiedza o człowieku, będącym jednym z głównych tematów zarówno w nauce, jak i w mediach, rzeczywiście wykazywała jeszcze duże luki? Przecież Adolf Eichmann dystansuje nawet takie nazwiska jak Heinrich Himmler czy Reinhard Heydrich. Po co więc jeszcze jedna książka? To bardzo proste pytanie: kto znał Adolfa Eichmanna – a właśnie tego chciałam się dowiedzieć – zanim ten w słynnej akcji Mosadu został uprowadzony w Argentynie i stanął przed sądem w Izraelu?
Co Eichmann powiedział na ten temat w Izraelu, można się domyślić: „Moja prominentność do 1946 roku była równa zeru, dopóki ten dr Höttl […] nie przypiął mi etykietki mordercy 5 czy 6 milionów Żydów”[2]. Trudno się dziwić, gdy tak mówi oskarżony, zwłaszcza taki. Ostatecznie zasłynął stwierdzeniem, że był „tylko drobnym trybikiem w eksterminacyjnej machinie Adolfa Hitlera”. Można się jednak dziwić, że literatura naukowa do dziś to pokornie za Eichmannem powtarza. Mimo skądinąd dużych kontrowersji, jakie narosły wokół tego masowego mordercy, wszyscy są zgodni, że do czasu procesu w Jerozolimie nazwisko „Eichmann” znane było tylko nielicznym[3].
Podejrzenie, że zarówno w opowieści Eichmanna, jak i w nauce coś się nie zgadza, nasunęło mi się podczas lektury starych gazet. Dawid Ben Gurion, premier Izraela, 23 maja 1960 roku zaskoczył świat informacją o ujęciu Adolfa Eichmanna i zapowiedział proces sądowy. Ale reakcją na tę wiadomość nie była lawina znaków zapytania, jak można by się spodziewać, lecz wielostronicowe artykuły pełne szczegółów dotyczących człowieka, którego jakoby mało kto znał. Rzut oka na jeszcze wcześniejsze publikacje w pełni potwierdził moje przypuszczenia. Otóż na długo przed rozpoczęciem procesu ów rzekomo nieznany nikomu podsądny miał już więcej przezwisk niż większość nazistów: „Kaligula”, „car Żydów”, „architekt ludobójstwa”, „wielki inkwizytor”, „technik żydobójstwa”, „likwidator”, „biurokrata” i „masowy morderca”. Wszystkie te etykietki przydano mu już między rokiem 1939 a 1960. I to nie po cichu, widniały bowiem w gazetach, broszurach i książkach – wystarczy je przeczytać, żeby się dowiedzieć, co, kto i kiedy wiedział i myślał o Adolfie Eichmannie. Tylko jedna grupa z tamtych lat zgodnie twierdzi, że było inaczej. To dawni komilitoni i powojenni naziści, za wszelką cenę starający się umniejszyć swoją wiedzę. Od razu rodzi się wobec tego pytanie: dlaczego ta wiedza kiedyś znikła? W jaki sposób człowiek na oczach wszystkich zdołał sam zniknąć? Odpowiedź na te pytania prowadzi w samo sedno problematyki wyjątkowej zbrodni przeciwko ludzkości – zbrodni nazywanej na przemian holokaustem, szoah albo zagładą Żydów.
Zbrodniarzy lubimy sobie wyobrażać jako ciemne typy, dopuszczające się niegodziwych czynów w całkowitej tajemnicy z obawy przed opinią publiczną, natomiast opinię publiczną lubimy sobie wyobrażać jako konsekwentną w potępianiu zdemaskowanych zbrodniarzy i pociąganiu ich do odpowiedzialności. W pierwszych próbach refleksji nad deprywacją, wypędzaniem i mordowaniem europejskich Żydów kierowano się jeszcze wyłącznie wyobrażeniem typa spod ciemnej gwiazdy, uprawiającego swój proceder za plecami wspólnoty narodowej. Ale nauka już dawno ma za sobą pojmowanie zbrodniarzy jako niewielkiej grupy patologicznych, aspołecznych odmieńców w łonie przyzwoitego narodu, który jak jeden mąż przeszedłby do ruchu oporu, gdyby tylko w ogóle cokolwiek wiedział. Dziś wiemy już niejedno o funkcjonowaniu nazistowskiego światopoglądu, o dynamice działania zbiorowego i o następstwach systemów totalitarnych. Zrozumieliśmy, że atmosfera przemocy może oddziaływać także na ludzi nieprzejawiających przesadnej skłonności do sadyzmu, sprawdziliśmy też, jak zgubny wpływ wywiera podział pracy na ludzkie poczucie odpowiedzialności. Ale co do tego, jak i gdzie dokładnie należy zaklasyfikować takiego sprawcę jak Adolf Eichmann, w dalszym ciągu panuje wielka niezgoda. W zależności od autora raz jest przedstawiany jako zupełnie normalny człowiek, z którego totalitaryzm zrobił bezmyślnego mordercę, raz jako skrajny antysemita zmierzający do wytępienia Żydów, to znów jako chory psychicznie, któremu reżim dostarczył jedynie przykrywki w folgowaniu sadystycznym skłonnościom. Roi się więc od sprzecznych wizerunków Eichmanna, które w sporze wywołanym przez Rzecz o banalności zła Hanny Arendt jeszcze się uskrajniły. Ale jedna perspektywa była do tej pory w dużej mierze pomijana: perspektywa opinii publicznej. Brakuje spojrzenia na „fenomen Eichmanna” sprzed Jerozolimy, czyli wizerunku Eichmanna w różnych okresach życia.
Od Jeana-Jacques’a Rousseau wiemy, że do uzurpacji i niesprawiedliwości, która za nią idzie, zawsze potrzeba dwojga: uzurpatora i tego, kto mu uwierzy[4]. Badając publiczne oddziaływanie Eichmanna, możemy się sporo dowiedzieć o tym, co w owej szczególnej współpracy jest tak niebezpieczne, zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z kimś, kto tak jak osławiony „referent do spraw żydowskich” przejrzał tę interakcję na wylot. Nie opowiadam więc w swojej książce historii Eichmanna jako chronologii jego zbrodni czy ewolucji jego czynów, lecz rekonstruuję jego oddziaływanie jako osoby: kto i kiedy znał Eichmanna, co i kiedy o nim myślał i jak postępował w reakcji na to, co wiedział i myślał? Ile autokreacji tkwiło w wizerunku Eichmanna i jakie znaczenie dla jego zbrodniczej kariery i naszego obrazu historii miały odgrywane przezeń role?
To, że w ogóle możemy dzisiaj odtworzyć tę perspektywę, zawdzięczamy wyjątkowej sytuacji źródłowej: do badań nad Eichmannem istnieje bowiem więcej dokumentów, jego własnych świadectw i relacji świadków tamtych czasów niż w odniesieniu do wszystkich innych czołowych nazistów, nawet Hitlera czy Goebbelsa. Wynika to nie tylko z faktu, że Eichmann o siedemnaście lat przeżył koniec wojny, i nie tylko z imponującego dokonania policji, która w trakcie procesu gromadziła materiały, lecz przede wszystkim z niepohamowanej namiętności Eichmanna do mówienia i pisania. Na każdym etapie swojego życia i w zależności od publiczności i zamierzonych działań Eichmann wymyślał siebie na nowo. Czy to jako podwładny, przełożony, sprawca, zbieg, emigrant czy jako oskarżony – za każdym razem dokładnie obserwował, jakie robi wrażenie, i próbował daną konstelację optymalnie wykorzystać do swoich celów. W tym wzorcu działania była metoda, jak się niebawem okaże, gdy porównamy jego rozliczne pomysły na samego siebie.
Naprawdę znane i opisane jest jednak tylko wrażenie, jakie wywarł w Jerozolimie. Co zamierzał w ten sposób osiągnąć, trudno nie zauważyć: chciał zostać przy życiu i chciał usprawiedliwienia. Jeśli chcemy się dowiedzieć, co ta autokreacja Eichmanna w Jerozolimie ma wspólnego z Eichmannem zbrodniarzem i jego sukcesami w mordowaniu, nie możemy się nie przyjrzeć Eichmannowi sprzed Jerozolimy, a jednocześnie musimy pójść krok dalej i zajrzeć pod podszewkę interpretacjom opartym wyłącznie na późniejszym wizerunku.
Jeśli dać wiarę izraelskim opowieściom Eichmanna, prawdziwe życie, takie, o jakim zawsze marzył, zaczęło się dla niego dopiero w 1945 roku, kiedy obłąkańcza wizja tysiącletniej Rzeszy legła w gruzach. „Referent do spraw żydowskich” został nikomu niewadzącym hodowcą królików, jakim w głębi duszy był już zawsze, bo przecież zły był zawsze tylko reżim, źli byli przede wszystkim inni, a w ogóle to jego kariera za Adolfa Hitlera była jednym wielkim przypadkiem. Zdając sobie jednak sprawę, że wiele osób może się na to zapatrywać inaczej, Adolf Eichmann przezornie wyrzekł się nazwiska i nawet żonie pozwalał zwracać się do siebie tylko pierwszym imieniem otrzymanym po dziadku: Otto[5]. Gdy inni kapitulowali, on znikł w tłumie jeńców wojennych jako „Adolf Karl Barth”, przed ucieczką z obozu był przesłuchiwany jako „Otto Eckmann”, a jako „Otto Heninger” wespół z innymi mężczyznami, którzy także mieli nowe nazwiska, rąbał drzewa w Pustaci Lüneburskiej, potem hodował kury, a wieczorami grał na skrzypcach, wprawiając w zachwyt zwłaszcza damską część wiejskiej społeczności. Życie Ottona Heningera, bardzo już przypominające to, jakie będzie prowadził hodowca królików w Argentynie, miało tylko dwa zasadnicze minusy: nie mógł się kontaktować z rodziną i był ścigany jako „zbrodniarz wojenny”. „W ciągu tych pięciu lat, które jako «kret» spędziłem pod powierzchnią, stało się moją drugą naturą, że na widok każdej nowo napotkanej twarzy zadawałem sobie kilka pytań, na przykład: Znasz tę twarz? Czy ten ktoś wygląda tak, jakby cię już kiedyś widział? Czy usiłuje sobie przypomnieć, że kiedyś cię spotkał? I nie opuszczała mnie przez te lata obawa, że ktoś może za mną stanąć i nagle zawołać: «Eichmann!»”[6]. Nadzieja, że jak trawa z czasem porasta wszystkie groby, tak i nazistowski masowy mord pójdzie w niepamięć, w przypadku Eichmanna się nie spełniła. W końcu nie widział już innego wyjścia, jak tylko ucieczkę. Tak w 1950 roku znikł również Otto Heninger. Zamiast niego Europę opuścił w Genui Ricardo Klement, który potem otrzymał w Argentynie nową tożsamość i nowe prawdziwe dokumenty i rozpoczął życie, jakie zawsze chciał prowadzić: znalazł pracę przy projekcie budowy elektrowni wodnej, woził zespół geometrów wzdłuż i wszerz Tucumánu, podzwrotnikowego obszaru na północy Argentyny, górami i dolinami bardzo przypominającego Alpy, i miał dość czasu, by na końskim grzbiecie odbywać dalekie wycieczki, chodzić po górach, przemierzać rozległe obszary pampasów, a nawet dwukrotnie się zmierzyć z Aconcaguą, najwyższym szczytem Ameryki. A gdy dwa lata później dołączyła do niego żona z trzema synami, zabierał chłopców na wyprawy, uczył ich jeździć konno i łowić ryby, wpoił im też miłość do przyrody. Co prawda, upadek firmy projektowej zmącił na jakiś czas nastrój rodzinnej sielanki, bo Ricardo Klement musiał szukać nowej pracy, a nie zawsze miał do tego dobrą rękę, lecz od 1955 roku musiał już żyć w poczuciu pełni szczęścia: nie dość, że otrzymał posadę zarządcy na króliczej fermie, to jeszcze urodził mu się czwarty syn, choć żona przekroczyła już czterdziestkę. Ojciec w każdym razie był dumny z małego „Hasi”. Cóż dziwnego, że chciał zbudować własny dom dla swej wspaniałej żony, czterech synów, jamniczki Fifi i suczki owczarka niemieckiego imieniem Rex, zegara z kukułką i alpejskich landszaftów[7]. I gdyby nie został porwany przez Mosad, dalej wiódłby poczciwe życie Ricarda Klementa…
W tej rzewnej historii jest jednak jedno zasadnicze ale: Ricardo Klement mógł się legitymować paszportem wystawionym na takie nazwisko, lecz nazista nawrócony na całkowicie apolitycznego miłośnika przyrody nigdy się w Argentynie nie odnalazł. Eichmann nie był stworzony do sielanki. Dla niego wojna – jego wojna – nigdy się nie skończyła. W stan spoczynku mógł przejść SS-Obersturmbannführer, ale nie fanatyczny narodowy socjalista. Chociaż nie miał już za sobą totalitarnego państwa, w którym można było mordować miliony, nie podnosząc ręki nawet na jednego człowieka, wcale nie czuł się bezbronny. Ale gdy w wieku około pięćdziesięciu lat po skończonej pracy zasiadał wieczorami przy lampce czerwonego wina na werandzie króliczej fermy 50 kilometrów od domu, nawet gra na skrzypcach najwyraźniej nie mogła go przekonać, że jego życie jest taką idyllą, na jaką wygląda. Nie tylko dlatego, że na 35 stopniu szerokości geograficznej nie ma ani zmierzchu, ani długiego zachodu słońca, że ciemno może się zrobić nagle, a noc zapada szybciej i mroczniejsza niż na północy Europy. Otóż w godzinach wieczornych Eichmann zaczynał czytać i pisać. A nie należało to do zajęć cichych i kontemplacyjnych. Nie był zadowolonym starszym panem, który się rozkoszuje lekturą – spokojny hodowca królików zamieniał się w kogoś, kto drze książki i miota nimi o ścianę, każdą opatruje na marginesach napastliwymi inwektywami i obelgami, jak szalony zapisuje tony papieru komentarzami i wywodami. Pisał z taką furią, że łamały mu się ołówki, ale jego wola walki pozostała niezłomna. Bojownik o światopogląd nie poddawał się i wcale nie był sam.
To, że dziś tak dużo o tym wiemy, zawdzięczamy szczęśliwemu trafowi. W ostatnich latach kilka archiwów odtajniło dokumenty, do których badacze nie mieli do tej pory dostępu. Po raz pierwszy można było odtworzyć i powiązać ze sobą materiały argentyńskie, czyli własne zapiski Eichmanna na emigracji oraz transkrypty i taśmy z nagraniami rozmów znane dotychczas pod nie do końca trafną nazwą wywiadów Sassena. Tych ponad 1300 stron nie przypadkiem wyjawia życie i myśli Eichmanna z czasów przed jego aresztowaniem. Pierwsza próba dokonania przeglądu i interpretacji powinna też dać impuls do podjęcia badań nad tym najważniejszym z powojennych źródeł dotyczących nazistowskich zbrodni przeciwko ludzkości. Powiązania, dotychczas nierozpoznawalne, nagle stają się widoczne. Ale aż nadto wyraźnie widać przede wszystkim jedno: że Eichmann nawet jako zbieg nie chciał działać w cieniu i po cichu. Że również w Argentynie chciał być widziany i oddziaływać tak jak dawniej: jako symbol nowych czasów.
Kto szuka światła, ten sam znajdzie się na widoku. Stosunki z Eichmannem po 1945 roku utrzymywało znacznie więcej osób, niż dotychczas przypuszczano. Śledząc schodzenie Eichmanna do podziemia, a potem drogę na obczyznę, widzimy nie tylko tropicieli i szwadrony śmierci, lecz przede wszystkim pomocników, sympatyków, a niebawem znowu admiratorów i przyjaciół, długo ukrywających się za parawanem kłamstwa, jakoby nie znali Eichmanna albo zetknęli się z nim tylko przelotnie. Większość z nich wypierała się stosunków ze ściganym, tak jak Willem Sassen, holenderski ochotnik w Waffen-SS i propagandysta wojenny, który przez kilkadziesiąt lat stanowczo twierdził, że był tylko „ghostwriterem” Eichmanna. Dziś już takich twierdzeń podtrzymać się nie da. Dzięki materiałom argentyńskim można nawet wykazać, kto szukał kontaktu z Eichmannem, aby z nim dyskutować o minionych czasach, a zwłaszcza o politycznych planach na przyszłość. Bo Eichmann w Argentynie tak samo nie był pariasem i rozbitkiem życiowym, jak Willem Sassen nie był jedynie ciekawym dziennikarzem, a I adiutant Himmlera Ludolf von Alvensleben nawróconym nazistą. Na przekór wszelkim próbom, aby ich nie dostrzegać, oni istnieli: naziści w Argentynie, którzy uciekli przed alianckimi sądami i teraz organizowali się znowu, bo chcieli czegoś więcej, niż tylko w spokoju rozpocząć nowe życie. Z dystansu i na wolności zbiegli naziści wokół Eichmanna komentują rozwój wydarzeń w Niemczech i na świecie. Snują ambitne plany politycznego przewrotu, pracowicie budują sieć podobnie myślących, zabierają się nawet do fałszowania dokumentów, aby wbrew rzeczywistości bronić swojego poglądu na chwalebny narodowy socjalizm – i Adolf Eichmann jest wśród nich. Pewny siebie, zaangażowany i mile widziany jako specjalista z doświadczeniem w mordowaniu milionów – dokładnie tak, jak przywykł do tego referent w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy.
„Eichmann w Argentynie” nie jest więc monodramą, lecz kroniką zdumiewającej drugiej kariery SS-Obersturmbannführera w stanie spoczynku – jako fachowca od historii i po raz kolejny od „kwestii żydowskiej”. Choć później tak bardzo będzie się starał przekonać wszystkich, że koniec wojny nawrócił go i zmienił, jednak z badań nad jego sposobem myślenia i życiem towarzyskim wśród kamratów w Argentynie wynika zupełnie coś innego. Jeśli Eichmann kiedykolwiek chciał być spokojnym, poczciwym Ricardem Klementem, to dopiero w celi więziennej w Izraelu. Jeszcze w Argentynie dedykacje na swoich fotografiach dla Kameraden podpisywał z dumą: „Adolf Eichmann – SS-Obersturmbannführer w st. spocz.”.

*

Eichmann po 1945 roku to jednak znacznie więcej niż jakaś argentyńska afera. W Republice Federalnej Niemiec jego nazwisko też nie zostało zapomniane. Nawet jeśli później nikt jakoby niczego nie wiedział – istnieje mnóstwo zeznań świadków, nie brak artykułów prasowych i publikacji na temat Eichmanna, które dowodzą, jak bardzo jego nazwisko i to, czego było symbolem, interesowało Niemców jeszcze przed 1960 rokiem. Ale ten, kto udaje się na poszukiwanie „fenomenu Eichmanna”, ma do dyspozycji jeszcze jedno pośrednie źródło, którego nie sposób przecenić: świadectwa ofiar i tropicieli, a przede wszystkim świadectwa byłych kolegów i współwiedzących. Oni nie mogli zapomnieć Eichmanna już choćby ze strachu, że on ich jeszcze tak samo dobrze pamięta, jak oni jego. Kto go znał albo tylko wiedział, kim on był, ten nie chciał dać się przyłapać na tym, że go pamięta. Materiały amerykańskich służb wywiadowczych, rejestry ściganych i nieliczne udostępnione akta prokuratury, Federalnego Urzędu Ochrony Konstytucji i Urzędu Spraw Zagranicznych pozwalają na sporządzenie pierwszego szkicu unaoczniającego znaczenie Adolfa Eichmanna w czasach tużpowojennych, zwłaszcza w młodej Republice Federalnej, a także w Austrii. Eichmann, czy też może jednak jego wizerunek, coraz bardziej się stawał czynnikiem politycznym. Już samo to, że kluczowy świadek zbrodni przeciwko ludzkości przeżył, groziło zniweczeniem starań, by uporać się z przeszłością, jak najgruntowniej wypierając ją z pamięci. Eichmann także w Argentynie nie chciał prowadzić życia spokojnego, nie zwracać na siebie uwagi, a nawet napisał list otwarty do kanclerza Konrada Adenauera, przez co stał się w końcu czynnikiem ryzyka. Bo czy mogliśmy rzeczywiście chcieć, żeby ktoś, kto tyle wiedział, jeszcze w Republice Federalnej zabierał głos?
Wszystko to zamienia poszukiwanie Eichmanna w historię o wiele bardziej złożoną, niż pozwalają podejrzewać przyjemne opowiadania o miłości, zdradzie i śmierci. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z ofiarami i łowcami nazistów, pragnącymi bezwzględnie odnaleźć mordercę milionów, czy też z tym lub innym rządem, który zachowywał się mniej lub bardziej zręcznie. Mamy także do czynienia z ludźmi, którzy równie bezwzględnie nie chcieli dopuścić, by razem z tym człowiekiem powróciła z wychodźstwa przeszłość. Aby przełamać niepowściągliwe pragnienie milczenia, trzeba było znacznie więcej niż tylko czujnego niewidomego człowieka w Argentynie, który w przyjacielu swojej córki rozpoznał syna zbrodniarza przeciwko ludzkości. Historia Eichmanna sprzed Jerozolimy to także łańcuch zaprzepaszczonych szans na rzeczywiście nowy start, na który należało się odważyć, odprawiając sąd w Niemczech. Musimy zajmować się tą historią, jeśli chcemy zrozumieć, do jakiego stopnia po zakończeniu wojny przetrwały struktury tej niewyobrażalnej epoki, które nowe państwo chciało i musiało przezwyciężyć, a nie miało do tego nowych ludzi. To, że w niemieckich urzędach jeszcze dziś istnieją nieodtajnione akta Eichmanna, bo ich zawartość uchodzi za zagrożenie dla dobra państwa, jest skandalem. Pogodzenie się z faktem, że Adolf Eichmann, SS-Obersturmbannführer w stanie spoczynku, stanowi rozdział w historii Republiki Federalnej, to krok, który już dawno należało zrobić.

 
Wesprzyj nas