“Żebro Adama” to druga po „Czarnej trasie” powieść z popularnej włoskiej serii kryminalnej, której akcja rozgrywa się w Dolinie Aosty.


Żebro AdamaZły glina albo oględnie rzecz ujmując – kontrowersyjny oficer policji – Rocco Schiavone staje przed kolejnym zadaniem. Czy i tym razem instynkt starego wygi go nie zawiedzie?

Martwa kobieta zostaje odnaleziona przez gosposię w ciemnym pokoju swojego mieszkania – wisi na sznurze zaczepionym do żyrandola. Całe mieszkanie nosi ślady włamania. Zniknęło też złoto. Czy to nieudana napaść rabunkowa? Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się oczywiste, jednak Rocco ma wątpliwości…

To druga sprawa Rocca Schiavone, który sześć miesięcy wcześniej rozpoczął pracę w Aoście, dokąd został karnie zesłany z Rzymu. Choć wolałby chronić swoje clarksy przed śniegiem i zajmować się romansami, zamiast pakować się w kolejne śledztwo, to przecież jest w swoim żywiole tylko wtedy, gdy rozwiązuje kryminalne zagadki.
Właśnie w tym jest najlepszy.

***

W zaledwie dwóch powieściach Manziniemu udało się stworzyć bohatera, bez którego nie wyobrażamy sobie życia i nie możemy się doczekać, żeby znów zobaczyć go w akcji
„Il Corriere della Sera”

Antonio Manzini
Żebro Adama
„Śledztwa Rocca Schiavone”, część 2
Przekład: Paweł Bravo
Wydawnictwo Muza
Premiera: 8 listopada 2017
 
 

Żebro Adama


Piątek

To były marcowe dni, które w nagłych przebłyskach słońca niosą obietnicę mającej dopiero nadejść wiosny. Ciepłe, chociaż ulotne promienie nasycają kolorami świat i budzą w ludziach nadzieję. Ale nie w mieszkańcach Aosty.
Padało przez całą noc, krople wody zmieszanej ze śniegiem smagały miasto aż do drugiej. Potem temperatura obniżyła się o parę stopni i deszcz ustąpił miejsca śniegowi, który prószył aż do szóstej, pokrywając jezdnie i chodniki. Pierwsze promyki świtu, niemrawe, jakby złożone niemocą, ukazały pobielone miasto, a ostatnie spóźnione płatki tańczyły piruety nad ziemią.
Nad górami wisiały czapy chmur, chwycił lekki mróz. Nagle zerwał się wściekły wiatr, który wtargnął na ulice jak oddział pijanych kozaków, siekąc ludzi i wszystko, co napotkał na swej drodze. Na ulicy Brocherel ludzi nie było. Znak zakazu postoju kiwał się na boki, gałęzie drzew skrzypiały jak kości artretyka. Nieubity jeszcze śnieg unosił się z ziemi, wirując w powietrzu. Jakaś nieumocowana okiennica stukała rytmicznie o ścianę. Z dachów kamienic sfruwały kłęby zmrożonego pyłu.
Kiedy Irina skręciła z ulicy Monte Emilus w ulicę Brocherel, podmuch wiatru uderzył ją prosto w twarz, gwałtownie podrywając jej włosy związane w koński ogon. Lekko zmrużyła niebieskie oczy. Gdyby ktoś zrobił jej z bliska zdjęcie i usunął tło, wyglądałaby na wariatkę pędzącą na motorze, bez kasku, sto dwadzieścia na godzinę.
Ale ten mroźny nagły cios był dla niej niczym muśnięcie. Nawet nie zapięła kołnierza płaszczyka z szarej wełny. Dla osoby urodzonej w Lidzie, nieopodal granicy z Litwą, był to zaledwie wiosenny powiew. Co prawda Aosta w marcu wciąż tkwiła głęboko w zimie, ale w jej rodzinnych stronach na Białorusi panował dziesięciostopniowy mróz.
Irina szła szybko w swoich podróbkach hoganów, które skrzypiały przy każdym jej kroku, i ssała miodowego cukierka kupionego w barze po śniadaniu. Jeśli było coś, co uwielbiała we Włoszech, to właśnie śniadania. Cappuccino i brioszka. Syk maszyny spieniającej mleko, które potem dodaje się do czarnej kawy. I na koniec kakaowa posypka. Rozpływająca się w ustach ciepła bułeczka z chrupiącą skórką. Ciągle jeszcze pamiętała tamte śniadania w Lidzie. Niejadalne papki z owsa i jęczmienia, kawa o posmaku ziemi. A do tego ogórki, z samego rana kiszone ogórki, których nie znosiła. Jej dziadek popijał je bimbrem, a ojciec jadł masło łyżeczką wprost z talerzyka, jakby to był karmelowy deser.
Kiedy opowiedziała o tym Ahmedowi, mało nie udławił się ze śmiechu. „Masło? Łyżką?” – pytał. I śmiał się, odsłaniając bielutkie zęby, których Irina mu zazdrościła. Jej zęby były raczej szare. „To dzięki klimatowi – wyjaśnił jej Ahmed. – W Egipcie jest ciepło i zęby są przez to bielsze. Im zimniej, tym się robią ciemniejsze. Odwrotnie niż skóra. To przez brak słońca. A jeśli do tego jeszcze zajadacie masło łyżką!” I znowu zaczął się śmiać. Irina uwielbiała go. Uwielbiała jego zapach, kiedy wracał z targu. Czuła wtedy jabłka i zioła. Uwielbiała go, kiedy modlił się, zwrócony w stronę Mekki, kiedy przygotowywał ciastka z miodem, kiedy się kochali.
Ahmed był delikatny i troskliwy, nigdy się nie upijał, a jego oddech pachniał miętą. Pił tylko od czasu do czasu piwo, choć mówił, że „Prorok by na to nie pozwolił”. Ale piwo mu smakowało. Irina, patrząc na niego, myślała o mężczyznach w jej kraju, o wódce, którą w siebie wlewali, o ciężkim oddechu i skórze śmierdzącej mieszanką potu, alkoholu i papierosów. Ahmed umiał wyjaśnić także i tę zasadniczą różnicę. „W Egipcie częściej się myjemy, bo żeby modlić się do Allaha, trzeba być czystym. A ponieważ jest ciepło, skóra schnie momentalnie. U was jest zimno, trudniej wyschnąć. To też zależy od słońca – mówił. – Tak czy siak, masła nie jemy łyżkami” – i dalej w śmiech. Ich związek doszedł do kluczowego momentu – momentu wyboru. Ahmed złożył jej propozycję.
Aby za niego wyszła.
Byłyby z tym pewne problemy techniczne. Żeby zawrzeć ślub, Irina musiałaby przejść na islam albo Ahmed na prawosławie. Przeszkoda nie do pokonania. Irina nie mogła stać się muzułmanką. Nie z powodów religijnych, bo wierzyła w istnienie jakiegoś boga równie słabo jak w wygraną w totka, ale ze względu na rodzinę.
Jej rodzina na Białorusi była prawosławna i do tego praktykująca. Tata Aleksiej, mama Rusława, pięcioro rodzeństwa, ciotki, a zwłaszcza kuzyn Fiodor, który ożenił się z córką popa. Jak mogła im powiedzieć: „Hej, od jutra na Boga będę mówić Allah”? Również Ahmed nie mógł zadzwonić do ojca w Fajum i oznajmić: „Wiesz, tato, od jutra będę prawosławny”. Zresztą Ahmed mocno wątpił, czy jego ojciec wiedział, co to prawosławie – pewnie pomyślałby, że syn złapał jakąś chorobę zakaźną. Dlatego Irina i Ahmed myśleli o związku partnerskim. Skłamaliby swoim rodzinom i ciągnęli to dalej. Przynajmniej do kiedy Aosta pozostawałaby ich domem. A potem Bóg – czy Allah – coś by na to poradził.
Dotarła pod numer 22. Wyciągnęła klucze i otworzyła bramę. Piękna ta kamienica! Marmurowe schody, drewniane poręcze. Nie to, co u niej, gdzie na ziemi leżały potłuczone kafelki, a sufit pokrywały plamy wilgoci. Tu była nawet winda. W jej bloku nie. Musiała na swoje czwarte piętro wspinać się po schodach.
A co trzeci stopień był złamany albo krzywy, gdzieniegdzie któregoś brakowało. Nie wspominając już o ogrzewaniu – piec dziwnie świszczał i zaczynał działać, dopiero jak mocno trzasnęło się w obudowę.
Marzyła, żeby zamieszkać w takim miejscu jak to. Z Ahmedem i jego synem Helmim, który miał już osiemnaście lat i nie znał ani słowa po arabsku. Helmi. Irina próbowała go pokochać, ale on miał to gdzieś. „Nie jesteś moją matką! Spieprzaj do swoich spraw!” – krzyczał. Irina nie reagowała, starając się tym nie przejmować. Myślała o matce chłopca. Wróciła do Egiptu, do Aleksandrii, żeby pracować w sklepie należącym do krewnych, i nie chciała mieć już nic wspólnego ani z synem, ani z mężem.
„Helmi” oznacza spokój. Irina uśmiechała się w myślach: trudno o bardziej niedopasowane imię. Helmi był niczym tykająca bomba. Wychodził, nie wracał na noc. W szkole same kłopoty, w domu pluł w talerz. „Nędzarzu jeden – mówił do ojca. – Nie mam zamiaru skończyć tak jak ty, na straganie z owocami”. „Tak? A co zamierzasz? – krzyczał na niego Ahmed. – Nobla pewno dostaniesz – kpił z jego szkolnych wyników. – Będziesz bezrobotny, o, tak skończysz”. „Już lepsze to, niż sprzedawać jabłka na ulicy albo chodzić do ludzi sprzątać, jak ta służąca, którą wziąłeś do domu. – Helmi wskazywał pogardliwie na Irinę. – Zarobię kasę i przyjdę ci pomachać, jak cię będą do szpitala zabierać. Ale nie martw się, trumnę będziesz miał na mój koszt”.
Zwykle takie kłótnie kończyły się tym, że Ahmed walił syna w twarz, ten trzaskał drzwiami, za każdym razem powiększając rysę na ścianie, która sięgała już prawie do sufitu. Irina była pewna, że przy następnej awanturze ściana i sufit zwalą się jak podczas trzęsienia ziemi, które nawiedziło Wilno w 2004 roku.
Drzwi windy otworzyły się i Irina poszła od razu na lewo, w stronę mieszkania numer 11. Drzwi ustąpiły już przy pierwszym obrocie klucza. Dziwne, bardzo dziwne, pomyślała. Zwykle musiała przekręcić klucz trzykrotnie. U państwa Baudów sprzątała trzy razy w tygodniu i przez rok nigdy nie spotkała ich w domu o tej porze. Pan Baudo o dziesiątej rano już od dawna był w pracy, a w piątki wychodził o świcie, bo jeździł na rowerze. Pani zaś wracała z zakupów punktualnie o jedenastej, Irina mogłaby według jej powrotów nastawiać zegarek. Może pani Ester dostała grypy żołądkowej, która kosiła mieszkańców Aosty gorzej niż średniowieczna epidemia dżumy. Irina weszła do mieszkania, niosąc ze sobą powiew chłodu.
– Pani Ester, to ja, Irina. Zimno na dworze… została pani w domu? – zawołała, chowając klucze do torebki. – Nie poszła pani na zakupy? – Jej głos, zachrypnięty od palenia dwudziestu dwóch papierosów dziennie, odbijał się od przydymionej szyby w drzwiach holu. – Proszę pani!
Otworzyła jedno skrzydło przesuwnych drzwi i weszła do salonu. Na stoliku przed telewizorem stała jeszcze taca z resztkami kolacji. Kości kurczaka, wyciśnięta cytryna, jakaś zielenina, może szpinak. Na kanapie skotłowany koc w kolorze szmaragdowym, kilkanaście niedopałków w popielniczce. Irina pomyślała, że pani pewnie leży z gorączką w sypialni, a jej mąż, Patrizio, sam oglądał wczoraj wieczorem mecz w telewizji. W przeciwnym razie tace byłyby dwie. Na dywanie leżała rozłożona gazeta „Corriere dello Sport”. Na antycznym stoliku widać było dwa wyraźne ślady po szklance. Potrząsając głową, Irina podeszła, by ją sprzątnąć, i nogą potrąciła pustą butelkę po winie, która zaczęła wirować w miejscu. Podniosła ją i postawiła na tacy. Wysypała niedopałki na talerz z resztkami.
– Proszę pani, leży pani w łóżku?
Żadnej odpowiedzi. Trzymając w rękach tacę z chyboczącą się butelką po merlocie, pchnęła biodrem drzwi do kuchni. Ale nie weszła. Zastygła w progu.
– Co to…? – zaczęła zduszonym głosem.
Drzwiczki kredensów były pootwierane. Na podłodze walały się rozbite talerze i szkło, paczki makaronu, ścierki, sztućce i serwetki. Kilka pomarańczy poturlało się pod otwartą lodówkę. Krzesła leżały wywrócone, stół był przesunięty prawie pod ścianę, strzaskany robot kuchenny wypluwał ze swojego wnętrza przewody elektryczne.
– Co tu się stało? – krzyknęła. Postawiła tacę i odwróciła się w stronę korytarza.
– Pani Ester! – zawołała znowu. Żadnej odpowiedzi. – Pani Ester, co tu się stało?
Weszła do sypialni w nadziei, że zastanie tam panią. Łóżko było niezasłane. Prześcieradło i kołdra leżały zwinięte w kącie. Drzwi szafy stały otworem. Cofnęła się w stronę kuchni.
– Ale co…? – Zawadziła o coś stopą. Spojrzała w dół. Zmiażdżona komórka.
– Złodzieje! – krzyknęła i zesztywniała na moment, jakby ktoś przystawił jej nóż do pleców, po czym zaczęła uciekać.
Potknęła się o podwinięty brzeg starego afgańskiego dywanu. Upadła, uderzając kolanem o podłogę. Chrup!
Rzepka wydała głuchy dźwięk. Uczucie przeszywającego bólu dotarło do mózgu. „Auaaaa” – jęknęła przez zaciśnięte zęby, wstała, trzymając się za kolano. Skierowała się do drzwi wejściowych, pewna, że za plecami ma kilku groźnych facetów w czarnych kominiarkach, z ostrymi zębami dzikich zwierząt. Zahaczyła ramieniem o framugę drzwi, aż zatrzęsła się szyba, i ostry ból wniknął tym razem w obojczyk. Ale go prawie nie zarejestrowała. Zbierając resztki swojej energii, wykuśtykała z mieszkania państwa Baudów. Zamknęła za sobą drzwi. Dyszała ciężko. Na klatce schodowej poczuła się bezpieczna. Popatrzyła na kolano.
Rajstopy były podarte, krople krwi poplamiły jej białą skórę. Pośliniła dwa palce i potarła ranę. Ból z ostrego zmienił się w tępy i uporczywy, ale dawał się znieść. Zrozumiała, że tu na podeście schodów wcale nie jest bezpieczna. Jeśli złodzieje są w środku, to zaraz mogą otworzyć drzwi i zaatakować ją nożem albo łomem. Zaczęła schodzić, krzycząc: „Na pomoc! Złodzieje! Złodzieje!”. Zapukała do drzwi na drugim piętrze, ale nikt nie otwierał. „Na pomoc! Złodzieje! Otwórzcie!”
Schodziła dalej. Najchętniej zbiegałaby po dwa stopnie naraz, ale nie pozwalało jej na to kolano. Trzymała się kurczowo drewnianej poręczy, dziękując Bogu, że włożyła sportowe buty z gumową podeszwą, kupione na straganie koło domu. Gdyby miała buty na skórze, z pewnością zjechałaby po tych marmurowych schodach na tyłku. Pukała po kolei do drzwi na pierwszym piętrze. Waliła pięściami, wciskała dzwonki, kopała, ale nigdzie nikogo nie było. Nikt nie otwierał. Tylko z jednego mieszkania odpowiedziało jej histeryczne szczekanie psa. Dom umarłych, pomyślała.
Wreszcie dotarła na parter. Otworzyła bramę i wyskoczyła na zewnątrz. Wokół ani żywej duszy. Żadnego baru ani sklepu, gdzie można by biec po pomoc. Spojrzała na kamienice przy ulicy Brocherel. Nikt nie stał w oknie, nikt nie wchodził ani nie wychodził. Niebo było ołowianoszare. Żadnych samochodów w pobliżu. O dziesiątej rano wydawało się, że świat – przynajmniej tutaj – zastygł w bezruchu i że poza nią w całej dzielnicy nie ma ani jednej żywej istoty. „Na pomoc!” – krzyknęła znowu. Nagle, jakby cudownym zrządzeniem losu, na rogu pojawił się starszy pan okutany grubym szalikiem, z małym kundelkiem na smyczy. Irina pobiegła w jego stronę.
Emerytowany chorąży Paolo Rastelli, rocznik 1939, stanął jak wryty pośrodku chodnika. Kobieta bez płaszcza, z rozwianymi włosami i z zakrwawionym kolanem szybko kuśtykała w jego kierunku, łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Wrzeszczała coś. Ale chorąży jej nie słyszał. Widział tylko otwarte usta, które jakby przeżuwały powietrze. Postanowił włączyć aparat słuchowy w prawym uchu, który zawsze wyłączał, kiedy szedł na spacer z Flipperem. Ta krzyżówka yorkshire’a z trzydziestoma dwiema innymi rasami była bowiem gorsza od butelki z nitrogliceryną.
Liść poruszony wiatrem, bulgotanie w rurze czy po prostu wyobraźnia czternastoletniego kundelka wystarczyły, żeby zaczął ujadać ostrym, przenikliwym głosem, który przyprawiał chorążego o dreszcz gorszy, niż uczyniłby to dźwięk skrobania paznokciem po tablicy.
Tuż po włączeniu aparat strzelił mu w mózg serią wyładowań elektrostatycznych. Potem, jak należało się spodziewać, szum przeszedł w szczekanie rozdrażnionego Flippera i wreszcie chorąży mógł uchwycić sens słów wypływających z otwartych ust kobiety: „Na pomoc! Proszę mi pomóc! Złodzieje!”.
Flipper, który stracił wzrok w prawym oku, a lewe zgasło mu już wiele lat wcześniej, szczekał nie na kobietę, lecz na kołyszący się w podmuchach wiatru billboard po drugiej stronie ulicy. Paolo Rastelli miał tylko parę sekund na decyzję. Rozejrzał się – nigdzie żywego ducha. Czasu, by złapać komórkę i zadzwonić na policję, nie było, bo kobieta zbliżała się, krzycząc jak opętana: „Niech mi pan pomoże!”. Mógłby umknąć przed tą jasnowłosą zjawą podobną do erynii, ale musiałby najpierw przekonać do tego gwóźdź w swojej piszczeli oraz płuca na granicy rozedmy. Tak więc, podobnie jak w wojsku, kiedy obejmował wartę przed magazynem materiałów wybuchowych, stanął na baczność w oczekiwaniu, aż wydarzy się to, co ma się wydarzyć, nieuniknione jak zły los. Przeklinał Flippera i jego poranne sikanie, które oderwało go od krzyżówek.
Był piątek 16 marca, godzina 10.10.

* * *

 
Wesprzyj nas