Skąd się wziął nefrytowy różaniec, który pomaga Fandorinowi w skupieniu się? Zbiór opowiadań z cyklu o przygodach słynnego detektywa.


Nefrytowy różaniecWznowienie książki o przygodach Fandorina: cykl opowiadań, w których słynny detektyw rozwiązuje wiele zdumiewających zagadek, przeżywając niezwykłe przygody od Moskwy i Syberii, przez Japonię, po Anglię i… Dziki Zachód.

Skąd się wziął nefrytowy różaniec, który pomaga Fandorinowi w skupieniu się?
O co staje do pojedynku z samym Sherlockiem Holmesem?
Kim jest podstępna „czerwona perła prerii”?

Pasjonująca fabuła, klimat i kapitalne nawiązania do klasycznych mistrzów gatunku.

Książki Akunina przetłumaczono na 35 języków i wydano w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy.

Boris Akunin
Nefrytowy różaniec
Cykl z Erastem Fandorinem
Przekład: Ewa Rojewska-Olejarczuk
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera w tej edycji: 8 listopada 2017
 
 

Nefrytowy różaniec


Jigumo

Opowiadanie “Jigumo” ukazało się po raz pierwszy w zbiorze Kładbiszczenskije istorii. 1999–2004 (Historie cmentarne. 1999–2004) wydawnictwo „Kolibri”, 2004.

Na pogrzebie człowieka, który zamierzał zostać buddą, ludzi było aż nieprzyzwoicie mało. Z rodaków jedynie wicekonsul Fandorin, były kolega zmarłego. Erast Pietrowicz stał nad wąskim grobem, do którego młody mnich właśnie opuścił niewielką skrzynkę z kośćmi i prochami, i słuchał monotonnego zaśpiewu bonzy, obracając w dłoniach jedwabny cylinder z krepową wstążką. Wszyscy Japończycy byli ubrani na biało i asesor kolegialny w swoim żałobnym surducie wyglądał jak kruk w stadzie gołębi.
Ale i Japończyków przyszła na przyklasztorny cmentarz zaledwie garstka – pogłoski o straszliwej śmierci pustelnika Meidana przejęły grozą całą tubylczą Jokohamę. W ostatniej drodze prochom ascety towarzyszyli jedynie przeor z alumnem, wdowa z małą córeczką i jacyś dwoje, trzymający się z boku – Fandorin starał im się specjalnie nie przyglądać.
Europejski Settlement, którego liczba mieszkańców, zgodnie z informacją w „Japan Gazette” z 15 sierpnia 1881, właśnie przekroczyła dziesięć tysięcy, nie wierzył w pogańskie zabobony i zignorował pogrzeb z innego powodu. Konsul Weber powiedział do swego zastępcy: „To oczywiście twoja prywatna sprawa, Eraście. Jeśli uznasz to za konieczne – idź, ale bardzo cię proszę, żadnych przemówień nad trumną. Nie zapominaj, że ten typ zdradził swoją wiarę, swoją ojczyznę i całą białą rasę”.
Tak zresztą było rzeczywiście. Człowiek, który w ostatnich latach kazał się nazywać Meidan, wyrzekł się dobrowolnie rangi, szlachectwa, rosyjskiego poddaństwa, wiary prawosławnej, nawet własnego imienia. Przyjął nazwisko swej japońskiej żony, zamiast surduta i spodni zaczął nosić kimono, a później przywdział habit buddyjskiego mnicha i zerwał wszelkie kontakty z rodakami, nawet z Fandorinem, z którym się wcześniej przyjaźnił. W ciągu trzech lat nie widzieli się ani razu. Erast Pietrowicz znał przyczynę tej nieugiętości i, w odróżnieniu od konsula Webera, traktował ją ze zrozumieniem i współczuciem.
Przyczyna owa znajdowała się teraz tutaj, na cmentarzu Świątyni Pomnożenia Cnót, gdzie renegat spędził ostatni okres swego życia. Mała dziewczynka, późne dziecko byłego rosyjskiego poddanego i jego japońskiej żony, siedziała obok matki w plecionym wózeczku i sennie kiwała główką, ukołysana śpiewaniem sutr. Dzieci w takim wieku już doskonale chodzą, a nawet biegają, ale to dziecko przyszło na świat z bezwładnymi, sparaliżowanymi nóżkami. Właśnie wtedy nieszczęsny ojciec poszukał odosobnienia w klasztorze sekty singon. Przyjął imię Meidan, co oznacza Poszukiwacz Prawdy, i postanowił za życia zostać buddą.
Wdowa po zmarłym, Satoko, z całkowicie nieruchomą twarzą stała przy wózku. Oczy miała suche, albowiem publiczne okazanie smutku mogłoby rozstroić obecnych.
Tutaj w ogóle nikt nie objawiał emocji.
Przeor Sōgen, jak przystało buddyjskiemu duchownemu, całą swoją postawą podkreślał, że śmierć to wydarzenie radosne i w pewnym sensie wręcz święto. Cóż, taką wielebny miał pracę.
Mizerny służka siąkał nosem i zerkał do mogiły z nieskrywaną obawą, nie odstępując przeora na krok, ale jego blada, lekko spłaszczona fizys nie wyrażała żadnego żalu.
Kiedy zaś Fandorin, wybrawszy odpowiednią chwilę, przyjrzał się uważniej stojącej na uboczu parze, wydało mu się, że kobieta się uśmiecha. Nie, to nie był uśmiech – raczej grymas chciwej, nienasyconej ciekawości.
Nawiasem mówiąc, ową istotę, której widok budził dreszcz, nazwać kobietą można było tylko przy bardzo dobrej woli.
Na grzbiecie potężnego sługi, w worku przypominającym nieco plecak alpinisty siedział dziwaczny stwór: piękna kobieca głowa z wymyślną, starannie ułożoną fryzurą shimada-mage, osadzona na drobniutkim ciałku czteroletniego dziecka. Potworna istota uważnie śledziła ceremonię, szybko poruszając w prawo i w lewo toczonym podbródkiem. Miniaturowa rączka nerwowo postukiwała wachlarzem po ogolonej głowie sługi.
Fandorin pochwycił spojrzenie błyszczących oczu karlicy i odwrócił się zmieszany. Obecność owej nieszczęsnej postaci czyniła tę i tak smutną ceremonię szczególnie makabryczną.
Na cmentarzu nikogo więcej nie było – tak w każdym razie sądził Fandorin, dopóki jego uwagi nie zwrócił nieprzyjemny dźwięk: jakby ktoś soczyście, z głębi trzewi odcharknął.
Wicekonsul obejrzał się i za niewysokim bambusowym płotem, oddzielającym buddyjski cmentarz od sąsiedniego chrześcijańskiego, zobaczył człowieka w brezentowej kurcie i pasiastej marynarskiej koszuli. Mężczyzna stał oparty o parkan i obserwował ceremonię z wyraźną wrogością. Czerwona, porośnięta szpakowatą szczeciną gęba drgała w gniewnym tiku. Jedna noga gapia obuta była w zdeptany but z cholewą, druga, drewniana, wściekle postukiwała o ziemię.
Jakiś zlot inwalidów, pomyślał Fandorin i natychmiast zawstydził się własnego okrucieństwa.
W tym momencie kuternoga zrobił coś, co sprawiło, że wicekonsul aż poczerwieniał ze wstydu – już nie za siebie, ale za całą europejską rasę. Niesympatyczny gaijin (tak nazywano w Japonii cudzoziemców) splunął przez płot brązową od tytoniu śliną, zaśmiał się ochryple i wykrzyknął po angielsku:
– Małpi pogrzeb! Wszystkich was powinno się zakopać, cholerne makaki!
Wielebny Sōgen spojrzał z ukosa na zakłócającego obrzęd intruza, ale nie przerwał modłów. Wdowa natomiast drgnęła jak uderzona i jej blada twarz stała się jeszcze bielsza. Fandorin wiedział, że Satoko rozumie po angielsku, uznał więc, że nie może puścić płazem tego ohydnego wyskoku.
Z szacunkiem cofnął się o kilka kroków, po czym, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi, odwrócił się i szybko ruszył w stronę grubianina.
– Wynoś się – powiedział cichym, wibrującym wściekłością głosem. – Bo inaczej…
– A coś ty za jeden, japoński fagasie? – Inwalida wbił w niego nieustraszone spojrzenie wyblakłych oczu. – Nie szczekaj na starego Sylwestra, bo ten ci przefasonuje tę ładną buźkę.
W potężnym łapsku coś szczęknęło i z zaciśniętej pięści wyskoczyło ostrze hiszpańskiego noża.
– Jestem F-fandorin, wicekonsul Imperium Rosyjskiego – przedstawił się Erast Pietrowicz. – A pan k-kim jesteś?
– A ja jestem wicekonsul naszego Pana na tym cmentarzu. Zrozumiałeś, jąkało? – tym samym tonem odparł Sylwester, splunął jeszcze raz i kuśtykając, odszedł w stronę zwieńczonych krzyżami kamiennych nagrobków.
Dozorca cmentarny albo grabarz, domyślił się Fandorin i obiecał sobie, że po pogrzebie koniecznie musi złożyć wizytę proboszczowi – niech skarci tego chama.
Kiedy asesor kolegialny wrócił nad grób, ceremonia była już skończona. Przeor zaprosił wszystkich do siebie na szklaneczkę za duszę zmarłego.

*

– I oto spełniło się pragnienie Meidana – zamruczał dobrotliwie wielebny, kiedy młody mniszek napełnił czarki podgrzaną sake, którą w klasztorze nazywano hannya, czyli „wrzątkiem wiedźmy”. – Chciał zostać buddą i został, tyle że nie za życia, lecz po śmierci. To nawet jeszcze lepiej.
Chwilę milczeli.
Przez otwarte ściany z ogrodu zawiewał świeży wietrzyk, od czasu do czasu poruszając święty zwój, wiszący nad głową przeora.
– Śmierć bowiem powinna być stopniem w górę, a nie dreptaniem w miejscu. Jeśli już stałeś się buddą, to dokąd miałbyś się wspinać? – ciągnął Sōgen, smakując trunek.
Kobiety – Satoko i ta druga, przypominająca kijankę (Erast Pietrowicz wiedział już, że nazywa się Emi Terada) – modlitewnie złożyły ręce, przy czym Emi ze zrozumieniem pokiwała swoją wymyślną koafiurą. Nie klęczała normalnie, jak wszyscy, ale tkwiła w specjalnym kojcu, w którym sługa usadowił ją przed odejściem.
Przewidując, że to zaledwie początek obszernego kazania, Fandorin postanowił skierować rozmowę na inny temat, interesujący go o wiele bardziej niż bogobojne rozważania.
– Na temat śmierci świętego pustelnika krążą najdziwniejsze pogłoski – powiedział. – S-słyszałem zupełnie niewiarygodne rzeczy…
Oblicze przeora rozpłynęło się w dobrodusznym uśmiechu – tak jak należało się spodziewać, Sōgen potraktował nietakt gaijina wyrozumiale. Uśmiech oznaczał: „Tak, tak, niektórzy cudzoziemcy potrafią opanować język japoński równie dobrze jak ten niebieskooki drągal, ale niepodobna ich nauczyć dobrych manier”.
– Tak, nasz spokojny przybytek został poddany ciężkiej próbie. Niektórzy nawet powiadają, że nad Świątynią Pomnożenia Cnót zawisła klątwa. Obawiamy się, że liczba pątników zmaleje. Chociaż, z drugiej strony, wielu przywabi zapewne aura tajemnicy. Świat Buddy niekiedy podobny jest do zalanej słońcem równiny, niekiedy zaś – do ciemnego lasu. – Odwróciwszy się do wdowy, wielebny powiedział miękko: – Wiem, moja córko, jak trudno ci mówić o tym straszliwym zdarzeniu, które zmieniło całe twoje życie i okryło mrokiem nasze ciche ustronie. Słowa wszakże – to najlepszy środek przeciw rozpaczy, są tak powierzchowne i nieważkie, że oblekając w nie swój smutek, lżejszym czynisz brzemię przytłaczające twą duszę. Im częściej będziesz opowiadać tę straszną historię, tym szybciej twoja dusza odzyska utraconą harmonię. Uwierz mi, wiem, o czym mówię. To nic, że ja i Terada-san znamy wszystkie szczegóły, posłuchamy jeszcze raz.
Ramiona Satoko zadygotały, ale kobieta wzięła się w garść. Pokłoniła się przeorowi, potem Fandorinowi i zaczęła mówić równym głosem, milknąc tylko, kiedy musiała opanować wzruszenie. Słuchacze czekali cierpliwie i po chwili przerwy opowieść zaczynała toczyć się dalej.
Od czasu do czasu wdowa z roztargnieniem gładziła po głowie córeczkę, śpiącą słodko na tatami – zdawało się, że te dotknięcia dodają Satoko sił.
– Zapewne wiadomo panu, Fandorin-san, że mąż od dawna ze mną nie żył. Od czasu narodzin Akiko…
Tu głos opowiadającej załamał się i Erast Pietrowicz skorzystał z tej pauzy, by lepiej przyjrzeć się dziewczynce.
Na ogół dzieci urodzone ze związku Europejczyka z Japonką są bardzo ładne, ale biedna Akiko nie miała tego szczęścia. Złemu losowi jakby mało było tego, że dziecko urodziło się kaleką – buzia dziewczynki stanowiła konglomerat najbrzydszych cech obu ras: krogulczy nos, małe podpuchnięte oczka, żółtawe, podobne do pakuł włosy. Asesor kolegialny westchnął i spojrzał w bok, ale tam siedziała okropna Emi, tak że musiał przenieść wzrok na rumianą twarz przeora, chłodzącego lśniącą nagą czaszkę małym wachlarzem.
– Mówił, że książę Siddhartha Gautama też odszedł od żony i swego pierworodnego, że łaknący oświecenia powinien się wyrzec swojej rodziny – mężnie podjęła swą opowieść Satoko. – Ale ja wiem, że w istocie chciał ukarać się za to, że Akiko urodziła się… urodziła się taka. W młodości przebył brzydką chorobę i uważał, że to są jej skutki. Ach, Fandorin-san – po raz pierwszy podniosła oczy na wicekonsula – pan go dawno nie widział. Bardzo się zmienił. Nie poznałby go pan. Nie pozostało w nim prawie nic ludzkiego.
– Meidan posunął się bardzo daleko na Szlachetnej Ośmiorakiej Ścieżce – podchwycił przeor. – Pokonał pierwszy stopień – Właściwego Poglądu, drugi – Właściwego Postanowienia, trzeci – Właściwego Słowa, czwarty – Właściwego Czynu, piąty – Właściwego Żywota, szósty – Właściwego Wysiłku i siódmy – Właściwej Uważności. Pozostał mu ostatni, ósmy – Właściwej Medytacji. Aby go pokonać, Meidan wzniósł w naszym ogrodzie pawilon i całymi dniami kontemplował Lotos, umieszczony w środku Księżycowej Tarczy, aby połączyć swoje kokoro z kokoro Kwiatu, albowiem jedynie wówczas…
– Wiem, co to jest m-medytacja przed wizerunkiem Kwiatu – przerwał mu Fandorin w obawie, że rozmowa zabrnie w ostępy ezoterycznego buddyzmu.
Sōgen znów się uśmiechnął, dobrotliwie skinął dyplomacie głową i tylko rozłożył pulchne rączki. Stojący za jego plecami mniszek wytrzeszczył oczy na wicekonsula.
Erast Pietrowicz skromnie opuścił wzrok. Przebywał w Kraju Wschodzącego Słońca już czwarty rok i w odróżnieniu od większości cudzoziemców z fascynacją zgłębiał tajemnice japońskiego świata, również te o wiele staranniej skrywane niż zwykła medytacja.
– Bardzo proszę, Satoko-san, niech pani kontynuuje – powiedział wicekonsul.
– Żyliśmy osobno. Mąż pozwalał mi się odwiedzać tylko raz w tygodniu. Zamienialiśmy kilka słów, potem przygotowywałam mu furo i podgrzewałam dzbanuszek sake – była to jedyna doczesna przyjemność, na jaką pozwalał sobie w niedzielne wieczory. Kiedy Meidan siedział w beczce z gorącą wodą, ja czekałam w ogrodzie – małżonek nie pozwalał mi przebywać w pobliżu siebie. Potem, dokładnie po godzinie, podawałam mu ręcznik, wylewałam wodę i rozstawaliśmy się do następnej niedzieli…
Satoko umilkła z nisko opuszczoną głową, a Fandorin pomyślał, że chyba tylko japońska żona zdolna jest do takiego poświęcenia, przy czym oczywiście ani razu się nie poskarżyła, nie pozwoliła sobie choćby spojrzeć z wyrzutem.
– Tak było również w ostatnią niedzielę. Napełniłam furo wodą, którą wcześniej przyniosłam ze studni, a potem podgrzałam. Pomogłam Meidanowi wejść, postawiłam obok dzbanuszek i wyszłam pospacerować po ogrodzie – tam, gdzie chowają mnichów i pustelników. To tuż obok miejsca spoczynku mojego męża… – Głos wdowy znów zadrżał, ale opowieść się nie urwała. – Na niebie świecił księżyc w pełni, tak że było zupełnie jasno. Nagle przy ogrodzeniu gaijińskiego cmentarza zobaczyłam wysoką postać w długiej czarnej szacie.
– Przy ogrodzeniu? – zapytał szybko Erast Pietrowicz. – Z tej strony czy z tamtej?
– Najpierw wydawało mi się, że człowiek stoi po stronie cmentarza gaijinów, ale potem postać wykonała dziwny ruch, jakby się wzdrygnęła, i od razu znalazła się bliżej, w klasztornym ogrodzie. Zobaczyłam, że to wędrowny mnich komuso – był w habicie, a na głowie miał tengai.
Tak nazywał się słomkowy kapelusz szczególnego kształtu, zasłaniający twarz aż po podbródek, z otworami na oczy. Fandorin często widywał na ulicach Jokohamy tych pozbawionych twarzy pątników, zbierających jałmużnę dla swych przybytków.
– Było w nim coś dziwnego, nie od razu się zorientowałam, co właściwie – dopiero kiedy się zbliżył. Po pierwsze, był strasznie wysoki, nawet wyższy niż pan. Po drugie, szedł jakoś zbyt płynnie – jakby nie stąpał po ziemi, ale płynął nad nią lub się ślizgał. Nie mogłam się dokładnie przyjrzeć, bo nad trawą słała się nocna mgła, a zresztą nie uchodzi gapić się na nogi świętego człowieka. Wzięłam go za gościa świątyni. Pośpieszyłam mu naprzeciw, pokłoniłam się i spytałam, czy mogę mu w czymś usłużyć. Może zabłądził w ogrodzie albo nie może znaleźć wygódki, albo pragnie odpocząć na ławce nad Karpiowym Stawem. Mnich nie odpowiedział. Wyprostowałam się, powoli ogarnęłam wzrokiem jego postać i wtedy zobaczyłam… zobaczyłam, że on nie ma głowy. Przez rzadką słomkową plecionkę przezierała pustka. Bezpośrednio nad ramionami komuso migotała żółta tarcza księżyca. I wtedy wyciągnął do mnie rękę, i ujrzałam, że rękaw habitu też jest pusty – była w nim tylko czerń. A potem już nic nie widziałam, bowiem miłosierny Budda zesłał na mnie omdlenie. Ach, dlaczego demon nie wyssał mojej krwi? I tak byłam nieprzytomna, i niczego bym nie czuła!
Było to jedyne zdanie, które wdowa wymówiła z przejęciem. Erast Pietrowicz wiedział, że Satoko jest kobietą rozsądną, bynajmniej nieskłonną do histerycznych halucynacji, i nie miał pojęcia, co powiedzieć – tak go oszołomiła ta niezwykła historia.
A potworna Emi Terada wykrzyknęła:
– I ona jeszcze pyta! Nie wyssał pani krwi właśnie dlatego, że pani straciła przytomność. Jigumo musi patrzeć ofierze w oczy, inaczej mu nie smakuje. Kto jak kto, ale ja znam jego obyczaje!
– Kto, kto? Jigumo? – powtórzył wicekonsul nieznane słowo.
– Opowiedz o Pająku Śmierci, moja córko – rzekł przeor, pochylając się do karlicy. – Pana urzędnika ósmej rangi to zainteresuje. W świecie Buddy wiele jest rzeczy dziwnych i my, żałośni głupcy, często nie potrafimy pojąć owych przerażających zjawisk. Proszę mówić, Terada-san.

 
Wesprzyj nas