“Budka Suflera – Memu miastu na do widzenia. Muzyka – miasto – ludzie” to pierwsza w historii biografia zespołu. Merytoryczna, dynamiczna, przepełniona anegdotami i tętniąca autentyzmem opowieść o zespole, który zawładnął sercami Polaków.


Budka Suflera - Memu miastu na do widzenia. Muzyka - miasto - ludzieInspiracją dla książki był pożegnalny koncert Budki Suflera w Lublinie 18 września 2014 r. Setlista koncertu stworzyła historię Budki w pigułce. Stała się ona również osią książki i pretekstem do szerszej opowieści o zespole i prywatnym, pełnym przygód życiu jego członków.

Muzyka – to rozdziały, w których jest miejsce nie tylko na analizę konkretnych utworów, ale też na opowieści o wszystkim, co je otaczało: genezie, tekstach, historii płyt, z których pochodzą, ówczesnych trasach koncertowych itd. Jest to próba ukazania fenomenu zespołu, który istniał na scenie przez 45 lat.

Miasto – to fragmenty, które pokazują, że zespół, który osiągnął wielki ogólnopolski sukces, nigdy nie oderwał się od swojej małej ojczyzny, że współtworzył klimat kulturalny Lublina w ostatnim półwieczu.

Ludzie – sfera, w której znajdują się historie dwudziestu najwybitniejszych osób w dziejach zespołu. Intymne portrety żywych ludzi, ukazujące karierę artystyczną bohaterów również z okresów przed-, obok- i po-budkowych, a także ich pasje i życie pozamuzyczne.

Jarosław Sawic – ur. 1976 w Lublinie. Publicysta muzyczny, autor wierszy oraz blisko 100 obszernych tekstów dotyczących rocka, bluesa i jazzu. Analizuje związki muzyki z literaturą (szkice o muzyce w prozie G. G. Marqueza i M. Bułhakowa), opisuje historię muzyki popularnej z odległych kręgów kulturowych (np. Japonii, Izraela i Chile doby Pinocheta), prezentuje zjawiska z pogranicza rocka i muzyki poważnej (artykuły na temat twórczości Johna Zorna i motywów szopenowskich w rocku). Stały współpracownik „Akcentu” i „Lizarda”. Autor esejów zamieszczonych na płytach J. K. Pawluśkiewicza i K. Sadowskiego oraz książki poświęconej życiu i twórczości Bogdana Loebla – “Słucham głosu serca”. Publikował również na łamach „Fragile”, “Jazz Forum”, „Krytyki Politycznej”, „Midrasza”, „Twojego Bluesa”, “Hybrydy” i “Gazety Wyborczej”.

Budka Suflera, Jarosław Sawic
Budka Suflera – Memu miastu na do widzenia. Muzyka – miasto – ludzie
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 24 października 2017
 
 

Budka Suflera – Memu miastu na do widzenia. Muzyka – miasto – ludzie


Po raz pierwszy zobaczyłem ich… w kinie. Był rok 1977. To musiało być kino „Warszawa” na krakowskim Kazimierzu – najbliżej miejsca, w którym się wychowałem. Film Marka Piwowskiego Przepraszam, czy tu biją zapamiętałem z powodu ślicznej bohaterki i bliskiej poetyce Roberta Planta męskości Krzysztofa Cugowskiego na estradzie w warszawskim „Maximie”. Potem były różne studenckie kluby w Krakowie, i wreszcie pierwsze „służbowe” spotkanie. Już w latach 90., w radiu na kopcu Kościuszki. Tomek Zeliszewski do dziś czasem wypomina mi czekanie przez dobre kilkadziesiąt minut na Pana Dyrektora Od Muzyki. I słusznie. Najprawdopodobniej biegając po forcie, gdzie mieściło się radio… zapomniałem, że ktoś na mnie czeka. No i wstyd mi do tej pory, a żarty na ten temat przyjmuję z pokorą. A potem już były tylko stopklatki z nigdy nienakręconego filmu… Pierwsza historyczna Inwazja Mocy, koncert pod Krakowem dla prawie miliona osób, lot pakistańskim samolotem na koncert w Carnegie Hall, Los Angeles, Ozzie Osbourne, Stewart Copeland i studia nagraniowe z kosmosu. Sesję nagraniową w Village Records zaliczam do najważniejszych momentów w życiu. Pamiętam każdy szczegół. Mieliśmy wtedy wszyscy poczucie, że dzieje się historia. Zderzenie z muzycznym rajem i kompletna niemożność przełożenia go potem na krajowe realia. Nocne rozmowy i wątpliwości w „Hotelu California”. A potem z gruntu skazane na niepowodzenie próby dorównania tamtym dniom jakimś nowym pomysłem. Pionierska Antologia, wywracający standardy Leksykon i zrobiony dla fanów audiofilski box Cień wielkiej góry; z koncertem w mojej kochanej radiowej Trójce. No i ostatni trudny koncert w Krakowie. Tam, gdzie ta historia się zaczęła… Z perspektywy czasu jestem pewien, że z nikim z muzycznego świata nie splątałem – choć przelotnie – tak mocno swoich losów. To była męska przyjaźń od euforii na walce Gołoty, po łzy podczas solówki Lukathera. Razem czyniliśmy kilkakrotnie niemożliwe możliwym… I nikt nam już tego nie odbierze.
Piotr Metz

INTRO
MEMU MIASTU NA DO WIDZENIA

Jeszcze raz ruszy ta zniszczona płyta
Stary, sprawdzony, dobry blues (…)

(muz. R. Lipko, sł. A. Sikorski)

18 września 2014 roku Budka Suflera zagrała swój pożegnalny koncert w Lublinie. Otwierał go utwór Memu miastu na do widzenia. Ten porywający, hardrockowy kawałek z riffami ciężkimi „jak wieko trumny”, żywiołową partią wokalną i tekstem – pożegnalną odą na cześć Lublina – powstał przed równo czterdziestu laty. Trudno o lepszą klamrę spinającą cztery dekady ogólnopolskiej kariery zespołu: 1974–2014. Ale lubelskie korzenie Budki sięgają znacznie głębiej w przeszłość. Dlatego jej „nowożytną” historię należy poprzedzić tym, co stanowi wstęp do wielu klasycznych rockowych albumów: krótką Introdukcją, kiedy trawa była zieleńsza, a smak słodszy…

STARY, DOBRY BLUES
Był koniec sierpnia 1969 roku. Po zachodniej stronie „żelaznej kurtyny” pulsowało – rozedrganym, elektryzującym żarem – hipisowskie lato miłości. Nie dalej jak przed dwoma tygodniami na łąkach Woodstock Jimi Hendrix – w intensywnie różowej przepasce na afro, ubrany w ponczo z tysiącem frędzli – hipnotyzował, niczym kapłan voodoo, wielotysięczny tłum dźwiękami swego białego fendera stratocastera. Grupa Ten Years After przekraczała barierę dźwięku orgiastycznym rock and rollem I’m going home, a gitara Santany na tle dudniących kong i szeleszczących marakasów zniewalała miriadami skąpanych w latynoskim słońcu nutek.
Do pogrążonego w gomułkowskiej szarudze Lublina docierały jedynie przybladłe refleksy tego magicznego świata. Miejscowe kina wyświetlały Rzeczpospolitą babską i Polowanie na muchy. Gazety komentowały przebieg akcji żniwnej w okolicznych pegeerach i zdawały relacje z zawodów strzeleckich ORMO. W sobotnie wieczory w co elegantszych lokalach dansingowe kapele odgrywały z przaśną galanterią Żółte kalendarze Piotra Szczepanika i przeboje Czerwonych Gitar. Na ulicach miasta pustawo, bo młodzież akademicka wyjechała na wakacje. Jednym słowem: nudy…
W tym czasie Krzysztofowi Cugowskiemu – oficjalnie świeżo upieczonemu maturzyście, a prywatnie wielkiemu miłośnikowi brytyjskiego blues-rocka – zepsuł się magnetofon. W tamtej przedpotopowej epoce, gdy muzykę przegrywało się ze zdobywanych cudem zachodnich płyt winylowych lub nielicznych audycji radiowych, był to problem, który należało rozwiązać szybko i zdecydowanie.

Cugowski: To był porządny, szpulowy magnetofon Sony, który rodzice kupili mi okazyjnie w jednym z warszawskich komisów. Poszedłem więc do znajomego z osiedla – Janka Wilka. Jasiu bawił się trochę w elektronikę i naprawiał po przyjacielsku różne muzyczne ustrojstwa. Był akurat u niego jakiś chłopak, na oko dwa–trzy lata ode mnie młodszy. Twarz wydawała mi się znajoma, ale nie mogłem skojarzyć skąd. Miał fryzurę na „beatlesa”, a w rękach trzymał gitarę.
– Cześć – przywitałem się z Jasiem. – Magnetofon ci do naprawy przyniosłem.
– Zrobi się – powiedział Jasio. – A ty się nie martw – zwrócił się do „beat­lesa”. – Wstawi się – rozumiesz, tutaj na progach – te pudełeczka i będzie brzmiała, jak trzeba.
– Mam nadzieję – odpowiedział. – Bo ta samba w ogóle nie stroi. Zupełnie jest do niczego…
Okazało się, że Jasio montował do samby – beznadziejnej lutniczo gitary, która była postrachem polskich gitarzystów z lat 60. – przystawki z pudełek po pastylkach na ból gardła (wycofany już dawno z produkcji akron). Ja się temu przyglądałem z niemałym zainteresowaniem. I jak skończyli, zagadnąłem posiadacza samby:
– Dużo grasz na gitarze?
– Coś tam próbuję – odpowiedział skromnie.
– A co konkretnie? – dopytywałem.
– Różnie: trochę Hendriksa, trochę Creamów i Ten Years After. A najwięcej Mayalla… Znasz?
– Jezu! – krzyknąłem. – No, pewnie, że znam. Jego Hard Road z Gree­nem to potęga.
– A ja wolę Blues Breakers z Claptonem – powiedział i wyciągnął rękę. – Krzysiek.
– Ja też Krzysiek…
– A ty nie chodzisz przypadkiem do Staszica?
– Chodziłem. W tym roku zdałem maturę.
– A ja skończyłem trzecią klasę.
I tak od słowa do słowa dowiedziałem się, że Krzysio Brozi (bo tak miał na nazwisko) gra z kolegą basistą, takie rzeczy… To znaczy rasowego, anglosaskiego blues-rocka, który mnie wtedy niesamowicie rajcował, a nie jakieś tam nikczemne, przaśne bigbity.
– Tylko wiesz – powiedział mi Krzysio. – Mamy kłopot. Sąsiedzi się skarżą, że za dużo robimy hałasu. I boję się, że niedługo stracimy lokum na próby.
– No to chodźcie do mnie – zaproponowałem. – Moi są zahartowani. Zimny wychów im stosuję i słucham muzyki na cały regulator. A jak Jasiu zrobi „szpulowca”, to będziecie mogli nagrywać u mnie.
 
Krzysztof Brozi – siedemnastoletni uczeń liceum im. Staszica i jego o dwa lata starszy kolega z klatki schodowej Janusz Pędzisz (absolwent technikum chemicznego) toczyli „wojnę domową” z sąsiadami już od ładnych paru lat, muzykując w zespole Sfinksy. I choć estradowa aktywność Sfinksów wyglądała skromniej niż u Kocmołuchów z serialu Jerzego Gruzy – tzn. zespół nigdy nie opuścił progów mieszkania przy ul. Junoszy – to repertuar Sfinksów nie miał nic wspólnego z piosenkami w stylu Tak mi źle, a życie wcale, ale to wcale nie ciągnęło im się jak makaron… Gdy Brozi i Pędzisz zjawili się w mieszkaniu państwa Cugowskich przy ulicy Grażyny, cała trójka postanowiła zmienić pokój Krzysztofa w prawdziwy rockowy „garaż”.

– Jasio Wilk zrobił nam kolumnę, w której były dwie eliptyczne „piątki” w kształcie trumienek – opowiada Cugowski. – Do tego pożyczył nam wzmacniacz marki Luna. I poradził, żeby Brozi podłączył się z sambą do mikrofonowego wejścia tonetki, i nacisnął klawisz do nagrywania, to wtedy mu wyjdzie efekt gitarowego przesteru. Faktycznie, Krzysio tym sposobem „rzęził” jak zdezelowany trabant, a Janusz podpinał się z basówką marki Jolana do drugiego wejścia wzmacniacza. I szyli na dwa „wiosła”. Muszę powiedzieć, że Brozi fantastycznie grał na gitarze. Taki smarkacz, a był pierwszym improwizującym, rockowym gitarzystą w Lublinie i jednym z pierwszych w Polsce (bo w tamtych czasach nawet Nalepa grał jeszcze akordami). Janusz aż tak błyskotliwy nie był, ale rytm trzymał nad wyraz porządnie.

Po paru próbach chłopcy stwierdzili, że „wiosła” warto by uzupełnić „sterem”. Czyli wokalem.
– Krzysiek, spróbuj coś zaśpiewać – namawiali Cugowskiego.
– Dajcie mi spokój – wymigiwał się. – Ja śpiewałem tylko w chórze szkolnym.
W końcu Brozi zaczął grać ultraszybki gitarowy wstęp do swojego ulubionego numeru: I’m Going Home Ten Years After – zabójczej mieszanki bluesa i klasycznego rock and rolla.
– Dawaj – rzucił Cugowskiemu. – To nie jest trudne.

– Krzysiek ryknął tak, że nam kapcie pospadały – wspomina Pędzisz. – Oczywiście technicznie był jeszcze surowy, ale potęga głosu porażała. Odtąd zaczęliśmy nagrywać z wokalem. Krzysiek śpiewał do mikrofonu wieszanego na… żyrandolu.

Zespołowi brakowało jeszcze dwóch elementów. Pierwszym była konkretna nazwa. O etymologii nazw rozmaitych formacji rockowych długo by można pisać. Wspomnijmy choćby zespoły mistrzów Broziego i Cugowskiego – Cream oraz Ten Years After. Ich nazwy powstały w sposób planowy i świadomy: pierwsza akcentowała umiejętności muzyków, którzy stanowili bez wątpienia śmietankę brytyjskiego rocka, druga była swoistym hołdem dla Elvisa Presleya – boga rock and rolla, który objawił się przed dziesięciu laty… Ale zdarzały się też nazwy przypadkowe – np. bardzo popularny w tamtych czasach zespół Procol Harum zaczerpnął to wielce ekstrawaganckie miano od imienia syjamskiego kota swego menadżera. Naszym entuzjastom bluesa wybór odpowiedniej nazwy przysporzył nieco kłopotów.
– Może zostawmy te Sfinksy? – zaproponował Pędzisz.
– Niee – skrzywił się Cugowski. – Za bardzo bigbitem zajeżdża. I to jakimś, kurwa, egipskim.
Padło wiele innych propozycji, ale żadna nie zyskała akceptacji całej trójki.
– To zróbmy tak – powiedział Cugowski, biorąc z półki słownik angielsko-polski Stanisławskiego. – Otworzę go na chybił trafił i niech los zdecyduje.

Cugowski: No i odczytałem kolegom dwa słowa spod palca. Prompter’s box.
– Nawet fajnie brzmi – powiedział któryś z chłopaków. – A co to po polsku znaczy?
– Budka Suflera…
– O jasna cholera! To już trochę gorzej.
Ale uznaliśmy, że nie ma problemu, bo i tak będziemy się posługiwać wersją angielską. Oczywiście życie pokazało, że byliśmy w błędzie… anglojęzyczne nazwy były wówczas źle widziane, i zostaliśmy jak idioci z tą nieszczęsną Budką Suflera. To kojarzyło się z jakimś dziecięcym teatrzykiem: brzmiało dziwacznie i egzotycznie. A że graliśmy równie egzotyczną – jak na standardy ówczesnego Lublina – muzykę, patrzono na nas jak na jakichś kompletnych świrów z innej planety (śmiech).

Drugim brakującym ogniwem zespołu była perkusja. No bo cóż to za rockowa kapela bez podpory dudniących „garów”? Bębniarzem Prompter’s Box został Jacek Grün – tryskający energią student pierwszego roku polonistyki UMCS rodem z Jasła. Był bardzo osłuchany muzycznie, ale własnej perkusji nie posiadał.

– Dlatego na pierwszej próbie Jacek zagrał na… tekturowych pudełkach po smalcu – mówi Cugowski. – No, ale to była, delikatnie mówiąc: farsa, więc na następną sesję udało się pożyczyć zestaw perkusyjny marki Ton.

Tonu prawdziwych bębnów nie zdzierżyli nawet zahartowani sąsiedzi Cugowskiego. Chłopcy musieli poszukać nowego lokum na próby. Zanim to jednak nastąpiło, do zespołu dołączył piąty muzyk. Był nim Witold Odorowicz, student matematyki UMCS.

– Doszliśmy do wniosku, że przydałby się jeszcze jakiś „klawisz” – opowiada Cugowski. – A Witek właśnie grał na pianinie i radzieckich organach Junost. I jako jedyny spośród nas dysponował pewnym muzycznym zapleczem: miał jazzowe inklinacje, grywał wcześniej w lokalnych zespołach i nawet coś komponował…

W ten sposób sformował się pierwszy, historyczny skład prehistorycznej Budki Suflera: Krzysztof Cugowski – wokal, Krzysztof Brozi – gitara, Witold Odorowicz – fortepian, organy, Janusz Pędzisz – gitara basowa, Jacek Grün – perkusja.

„KOŚĆ DINOZAURA”
Zespół znalazł nowe miejsce na próby w osiedlowym klubie „Azory”. I tu dochodzimy do jednego z kulminacyjnych punktów Introdukcji. Momentu, który był jak wystrzałowa solówka gitary z wah-wah w środku dwunastotaktowego bluesa. Pewnego dnia do „Azorów” zajrzał Jerzy Janiszewski. Dwudziestopięcioletni pracownik akademickiego radia o urodzie młodego Bogusława Lindy był wytrawnym koneserem muzyki rockowej. Dwa lata wcześniej wyjechał na saksy do Londynu i miał okazję zetknąć się „face to face” z eksplozją brytyjskiego rocka. Widział m.in. koncert zespołu Yardbirds z młodym Jimmym Page’em. Delektował się na żywo anielskimi dźwiękami mellotronu z „pościelówki” wszech czasów – Nocy w białym atłasie The Moody Blues. Z Anglii przywiózł nie tylko masę bezcennych (bo absolutnie niedostępnych za żelazną kurtyną) płyt, ale też bagaż unikalnych w gomułkowskim PRL-u doświadczeń. I na pewno nie spodziewał się, że na zapyziałym osiedlu Lublina usłyszy dźwięki mayallowskiego bluesa zagranego nie gorzej niż w klubach londyńskiego Soho.
(…) Usłyszałem ich, wpadając przypadkowo po papierosy. Zachwyciła mnie przede wszystkim stylowa gitara Krzysztofa Broziego – pisał piętnaście lat później na łamach „Kuriera Lubelskiego” w swoim Budka Suflera Story.

Początek znajomości był dość burzliwy.
– Co się gapisz? – rzucił napastliwie Cugowski.
– Co to, posłuchać nie wolno? – powiedział pojednawczo Janiszewski. – Gracie jeszcze jakieś inne kawałki Mayalla?
– Nie twój interes. Przesłuchiwać nas tu będzie… Spierdalaj!
– Chłopaki, bez nerwów – łagodził sytuację Janiszewski. – Ja się trochę na tym znam. Pracuję w radiu. Mogę wam pomóc.
Pomoc Janiszewskiego okazała się nieoceniona. Z dnia na dzień stał się nie tylko radiowym promotorem zespołu, ale też jego opiekunem i mentorem. Słowem kimś, kim dla Beatlesów był George Martin.
Umówiliśmy się na nagrania – opowiadał Janiszewski na łamach „Kuriera”. – Pierwszych dokonaliśmy na podręcznym magnetofonie reporterskim. Przedstawiłem je potem na antenie Radia Akademickiego, a reakcja słuchaczy jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z nieprzeciętnym zjawiskiem. Wręcz posądzano nas tam w radiu, że to jakiś kawał, że to na pewno nie polska grupa, a już nikt nie chciał wierzyć, że z Lublina.

By uwierzyli, musieli nie tylko o tej dobrej nowinie usłyszeć, ale niczym niewierny Tomasz włożyć palce w ranę… słowem, „zobaczyć” i „dotknąć”. Zimą i wiosną 1970 r. Budka Suflera stała się jedną z głównych atrakcji akademickiej młodzieży Lublina. Zespół zakotwiczył w „Arcusie” – studenckim klubie mieszczącym się w poklasztornym wirydarzu przy ulicy Narutowicza 10. Nie był to naturalnie klub na miarę warszawskiej „Stodoły” czy „Medyka”, ale – obok kawiarni „Chatka Żaka” – jedyny punkt na mapie Lublina, gdzie płynęło wartkim potokiem studenckie życie kulturalne. W „Arcusie” Suflerzy grali już z całkiem przyzwoitą aparaturą – wyposażeni we wzmacniacze i mikrofony zrobione przez znanego lubelskiego elektrotechnika Leona Bortnowskiego (tzw. Lebory). Mogli więc stawiać prawdziwą ścianę elektryzujących dźwięków.

– Byliśmy ortodoksyjnym zespołem rockowym – mówi Cugowski. – Bez żadnych kompromisów w postaci popularnych przebojów spod znaku Beatlesów czy Czerwonych Gitar. W studenckim „Arcusie” budziło to zazwyczaj entuzjazm. Natomiast kiedy czasem grywaliśmy na imprezach tanecznych (np. studniówkach), to młódź była autentycznie zaszokowana hałasem, jaki robiliśmy (śmiech). Bo w Lublinie królowały grzeczne grupy bigbitowe, takie jak Bezimienni czy Słowianie. Nawet Minstrele – najlepszy miejscowy zespół z tego okresu – grali „na miękko”, z łagodnie płynącymi gitarami à la The Shadows.

Pędzisz: Pod wpływem Jurka Janiszewskiego zaczęliśmy poszerzać repertuar. Sięgnęliśmy po numery Zeppelinów, choćby Dazed and Confused czy Whola Lotta Love, i Free. Fascynował nas też doskonały holenderski zespół bluesrockowy Cuby & The Blizzards, którego wokalista paradował w charakterystycznym kożuszku. To było bardzo sugestywne… Pamiętam, że pewnego dnia przyszedłem na próbę w kożuchu ojca.
– O cholera, stary, jaki szałowy ciuch! Wyglądasz w nim jak Cuby – komentowali koledzy.
I odtąd zwracali się do mnie per „Cuby” (śmiech).

„Cuby & The Suflers” wiedli życie umiarkowanie rockandrollowe – tzn. z „pieprzem”, ale bez przesadnych alkoholowych ekscesów.

– Na pierwszym miejscu była zdecydowanie muzyka – mówi Pędzisz. – Piliśmy niewiele: głównie lekkie (i tanie) wina. Natomiast na powodzenie u dziewczyn nie mogliśmy narzekać. I różne, miłe dla nas rzeczy, działy się choćby za kotarami w „Arcusie”.
Oczywiście z uwagi na wrodzoną dyskrecję w intymne zakamarki „Arcusa” przesadnie wgłębiać się nie będziemy. Warto natomiast przytoczyć historię jedynego nagrania prehistorycznej Budki, które przetrwało do dzisiejszych czasów. Otóż wiosną 1970 r. grupa zarejestrowała w akademickim radiu pięć utworów. Przygotowano je z myślą o międzynarodowym obozie studenckim w Giżycku, na którym Suflerzy mieli wystąpić pod auspicjami ZSP. Nie były to – jak dotychczas – covery (czyli opracowania brytyjskich standardów), tylko autorskie kompozycje zespołu. Cztery z nich skasowano. Ocalała „kość dinozaura” – Blues George’a Maxwella – z muzyką Odorowicza i nieco „broadwayowskim” tekstem lubelskiego poety Aleksandra Migo. Utwór ma nietypową konstrukcję: wolny, mollowy temat ze stylową partią pianina spina tu kontrastowa klamra szybkiego bluesa. Nie zachwyca natomiast ani gitara Broziego, ani nienaturalny wokal, który brzmi, jakby Cugowski cierpiał przeokropne katusze.

 
Wesprzyj nas