“Rdza” pozostawia ślad na długo. To opowieść o przyjaźni poddanej wielkiej próbie i marzeniu, które staje się ciężarem.


RdzaLato 2002 roku. Czekając na powrót rodziców z wielkiego miasta, siedmioletni Szymon układa monety na torach. Nie wie, że jego życie już nigdy nie będzie takie, jak dotychczas.

Kilka dekad wcześniej jego babka, Tośka, wyrusza w podróż, którą zapamięta na zawsze. Wyrwana z bezpiecznego domu dziewczynka trafia do obcego świata, którego zasad musi się nauczyć. Jako dorosła kobieta stanie przed konsekwencją swoich dawnych wyborów.

Losy tych dwojga splatają się w sposób, którego żadne z nich się nie spodziewa. Zmuszeni żyć ze sobą, pomimo różnic, Szymon i Tośka próbują zrozumieć się nawzajem i uwierzyć, że wszystko będzie dobrze.

***

Strata. Zaczynanie życia od nowa: bez rodziców, bez męża, bez palców, bez domu i bez pomysłu, jak będzie wyglądać nowe. Mozolne wdrapywanie się po kolejnych dniach, w nowych okolicznościach. Wszystko będzie dobrze, powtarzają wokół. Brzmi niczym ulubiona mantra Polaków na skraju. “Rdza” pozostawia ślad na długo.
Sylwia Chutnik

Brakowało wam polskiej powieści współczesnej, napisanej z naprawdę epickim rozmachem? Oto ona – rozgrywająca się dziś i przedwczoraj, porywająca “Rdza” autora kultowego już “Dygotu”.
Piotr Bratkowski, „Newsweek”

Jakub Małecki
Rdza
Wydawnictwo SQN
Premiera: 27 września 2017
 
 

Rdza


rozdział pierwszy
2002

Tamtego dnia, kiedy wszystko się skończyło, pochylał się nad torami. Palce miał brudne od pyłu. Monety ułożył w rzędzie, tak żeby zachodziły jedna na drugą. Tylko trochę. Poprawił jeszcze dwie środkowe, odszedł kawałek, wrócił, poprawił znowu. Podniósł głowę i osłonił oczy. Pociąg zbliżał się od strony Miasta. Towarowy, czyli dobrze.
– No chodź – powiedział Budzik gdzieś z tyłu.
Cofnął się i otrzepał dłonie. Chwasty sięgały mu do kolan, trawa falowała powoli. Wrócił na wydeptaną ścieżkę i założył ręce za głowę. Kark miał gorący od słońca.
– Może nie odskoczą za daleko.
Budzik pokiwał głową. Stali tak i patrzyli w milczeniu. Stara lokomotywa ciągnęła za sobą jednakowe brązowe wagony. Duszno. Ciepło. Coraz głośniej.
Budzik oświadczył w końcu, że on w chwastach nie szuka. Ostatnio miał bąble od pokrzyw i w ogóle. Szymek kucnął przy nim i oparł ręce na kolanach. Słychać było tylko brzęczenie trzmiela wirującego w trawie i turkot ciężkich kół.
Przychodzili tu prawie zawsze, kiedy zostawał w Chojnach. Przynosili metalowe przedmioty, które udało im się znaleźć lub ukraść. Gwoździe, śruby, monety. Niektórych nie mogli później odszukać – pod ciężarem pociągu strzelały daleko w trawę albo w krzaki. Większość znajdowali. Szymek miał dwa zawiasy przypominające motyle, kilkanaście pozlepianych monet o różnych kształtach, zgniecione śruby i gwoździe, przecięty równo obuch młotka, kleksy zlepionego drutu i fantazyjnie rozerwany brzeszczot. Najbardziej lubił łańcuszek, znaleziony na parkingu przed blokiem i przetopiony przez lokomotywę w pełznącego węża o chropowatej skórze. Czasami wyobrażał sobie, że ma dziewczynę i że daje jej ten wyjątkowy prezent, a ona z wdzięczności zakochuje się w nim do szaleństwa. Chował to wszystko w pustej dziupli, w sadzie u babci. Babcia nie wiedziała, może nie chciała wiedzieć. Nieraz pewnie przyuważyła, jak gmerał przy starej jabłoni, z ręką po łokieć w grubym pniu.
Tym razem szczęście miał Budzik. Pod ciężarem lokomotywy jego gwoździe zmieniły się w podłużną, grubą pajęczynę. Część od razu się odłamała, została siatka nie większa niż dłoń. Budzik unosił zdobycz pod słońce i ze szczerbatym uśmiechem patrzył przez drobne prześwity. Po monetach nie było śladu, poleciały daleko w stronę lasu. Szymek zaczął ich szukać, ale szybko zrezygnował. Zlepka to tylko zlepka, uda się następnym razem. Na zlepkach świat się nie kończył, zwłaszcza w taki dzień, kiedy mama obiecała przywieźć z Warszawy nowego Asterixa: komu w taki dzień chciałoby się grzebać w trawie i w ostach. Starych monet miał jeszcze pół słoika. Wzruszył ramionami i poszedł za Budzikiem.
Wracali powoli, na przemian podając sobie płaski przedmiot o postrzępionych brzegach. Budzik twierdził, że kiedyś wszystkie swoje zlepki przyniesie z kryjówki w kurniku i ułoży na półce w pokoju. Ojcem się nie będzie przejmował. Kiedyś tak zrobi.
Minęli wyjazd na Trasę i Szymek zwolnił, wypatrując niebieskiego uno. Przystanął i odczekał chwilę, spodziewając się, że rodzice zaraz skręcą z głównej drogi. Nie skręcali. Tylko Hołowczyc pruł po swojemu w przeciwnym kierunku, blisko pobocza, potężny i straszny. Popychał koła grubymi ramionami, mrucząc coś w gęstą brodę.
Szymek miał nadzieję, że rodzice wrócą szybko, tak jak obiecali, chociaż z obietnicami rodziców to wiadomo: nic nie wiadomo. Lubił zostawać u babci Tosi, ale tym razem wieczorem leciał Diabelski Młyn z Królikiem Bugsem, a on miał jeszcze dużo pracy. Po powrocie do domu czekał go nudny rytuał z rybkami: żywy pokarm z zamrażarki, trochę suchego z torebki, przetarcie grzałki i filtra, dolewanie wody. No i najważniejsze: malowanie krów.
Krowy przywoził z pracy tata. Stały na dużych kartach, w niewielkiej ramce w lewym górnym rogu. Jeden bok, drugi i sam trójkątny łeb przodem. Duchy krów, cienkie obrysy bez łat, bo łaty należało zrobić samemu. Tata szybko nakreślał je w pracy i zaznaczał krzyżykiem tam, gdzie miało być czarne. Szymek siadał przy swoim biurku, włączał lampkę z czerwonym metalowym kloszem i uważnie zamalowywał plamy pisakiem. Gdyby się pomylił, trzeba by przepisywać całą kartę krowy od nowa. Zdecydowanie poruszał końcówką pisaka po skórze kolejnych zwierząt, ożywiając je, jedno po drugim. Prawie nigdy nie wyjeżdżał za kontur: miał siedem lat i pokolorował już w życiu setki krów.
Królik Bugs leciał o osiemnastej, najlepiej byłoby więc krowy pomalować wcześniej. Żeby po Bugsie opowiedzieć mamie w kuchni najfajniejsze momenty. Ona krzątała się przy garnkach, umywalce i prodiżu, a on siedział na małym narożniku, za kwadratowym stołem, obok sterty gazet, i opierając głowę o boazerię, szczegółowo relacjonował przygody bohaterów kreskówki. Mama zawsze się śmiała, nawet jeśli wcale nie były bardzo fajne.
Mogło się jednak okazać, że krów będzie za dużo i że nie da się ich ożywić przed Bugsem. Wtedy będzie musiał zostawić trochę na później, co oznaczało, że po kąpaniu będzie mniej czasu na Asterixa, a każdy wie, że Asterixa trzeba czytać na raz. Wszystko zależało od tego, ile krów przywiezie tata. Najwięcej zwykle było w środy, bo wtedy miał największy teren, ale w piątek też potrafił wrócić z grubym plikiem. Te były właśnie z piątku: rodzice pojechali do Warszawy na koncert od razu po pracy. Szymek postanowił, że jeśli krów będzie dużo, to zaryzykuje i spróbuje dokończyć Asterixa już w łóżku, pod kołdrą – miał lampkę w kształcie długopisu, którą dostał od wuja Rocha i której rodzice nie pozwalali używać do czytania w nocy, ale Asterix to Asterix, przecież nie będzie z nim czekał do rana.
Minęli staw, zardzewiałą przyczepę Doktora, kapliczkę i sklep spożywczy pani Dusznej. Jak zawsze obszczekał ich zza metalowej siatki mały pies Nagórnych.
Słońce grzało, daleko z przodu świat rozmazywał się nad asfaltem. Budzik coś mówił. Długo i głośno, jak to on. Później Szymek całymi latami próbował sobie przypomnieć, co to dokładnie było i czy może zrobili coś nie tak. Kojarzył tylko, że trochę jednak był zły na stracone monety. Mógł dłużej ich poszukać. Może leżą gdzieś tam, wcale niedaleko od torów, i wystarczyło trochę bardziej się postarać?
Pamiętał, że pożegnali się zwyczajnym kiwnięciem głów. Pomachał jeszcze tacie Budzika, przeganiającemu z podwórka tłustą kocicę z wielkim, napęczniałym brzuchem. Chwilę później był już przed domem babci. Wzdłuż drogi stały trzy samochody. Jeden należał do wujka Rocha – niebieski i błyszczący, a w środku zawsze pachniało wanilią. Pozostałych Szymek nie znał. Otworzył furtkę i założył drucianą pętlę na słupek.
Szedł wolno, szurając butami o ścieżkę z chodnikowych płyt. Potarł prawą rękę, wciąż pokrytą rudymi smugami. Złapał za klamkę i tak skończyło się to wszystko, całe to siedem lat, z których poza torami i malowaniem krów pamiętał później niewiele. Tego dnia nie usiadł za stołem w kuchni i nie nakarmił rybek. Nie przeczytał ani jednej strony nowego Asterixa. Obejrzał tylko kreskówki, ale nie w domu, nie na ulubionym miejscu na wersalce, oparty o wzgórze mniejszych i większych poduszek. Obejrzał je u babci, nikomu nie opowiedział później najfajniejszych momentów i nikt się z nich nie śmiał, nawet jeśli nie były bardzo fajne.
Złapał za klamkę i powoli wszedł do środka. W domu było dużo ludzi. Rozpoznał pana Nagórnego, rozmawiającego z kimś w rogu pokoju przez telefon. Zwrócił uwagę, że pan Nagórny ma na sobie buty, mimo że babcia każdemu kazała je zdejmować.
Zamknął drzwi i wszyscy przestali mówić. Jakiś mężczyzna w białej koszuli uśmiechnął się do niego i nic nie powiedział. Z kuchni szybkim krokiem wyszła babcia Tosia. Miała taką minę jak wtedy, kiedy podczas zabawy w żółwie ninja niechcący rozbił jej z Budzikiem trzy wytłaczanki jajek. Podeszła do Szymka, pochyliła się i zacisnęła mu długie palce na ramionach.
– Szymuś, posłuchaj.

***

Z pogrzebu nie pamiętał prawie nic.
Tylko raz zapytał, gdzie są rodzice, on chce do rodziców, gdzie jest mama, tylko raz, szybkim i nieprzerwanym ciągiem słów: gdzie jest mama rodzice ja chcę do rodziców gdzie rodzice, a potem już tylko płakał, krzyczał, odpychał babcię, kopał, wyrywał się, krzyczał jeszcze więcej, bolały gardło i głowa, ktoś go mocno trzymał za ręce, wujkowie, ciotki, sąsiedzi, wszyscy pochylali się nad nim, dłonie na głowie, przytulanie, całowanie, Szymuś, Szymuś, kochany Szymuś.
Odpowiedzieć nikt nie chciał. Dopiero kiedy się trochę uspokoił, ciocia Ala spod trójki, która mu kiedyś zrobiła taki dobry omlet z miodem, przytknęła mu czoło do czoła i z zamkniętymi oczami powiedziała cicho:
– Bozia wzięła ich do siebie, kochanie. Są już u Bozi.
Potem znowu wył. Babcia Tosia zabrała go sprzed kaplicy i z cmentarza, nic nie mówiła, jak to ona, ściskała go tylko za rękę i patrzyła przed siebie. Wsiedli do samochodu, pojechali pod budkę z lodami, zapytała, czy chce wanilię, czy kakao.
Siedzieli na ławce przed ratuszem i jedli lody, ona małe, on średnie, mieszane, bo w średnich i dużych pan z budki godził się łączyć smaki. Szymek jadł średnie po raz pierwszy w życiu.
Wrócili do domu babci, a wieczorem ktoś przywiózł mu jego zabawki i komiksy o Asteriksie, Lucky Luke’u i Tytusie. Nie opuszczali go ani na chwilę, jak nie babcia to ciocia Ala, jak nie ciocia to wujek Michał albo któryś z sąsiadów, wszyscy krążyli wokół niego, pytali, przytulali czasem, był nawet tata Budzika, i tylko on jedyny nie krążył, nie pytał ani nie przytulał, jak to tata Budzika.
Kiedy wreszcie zostawili go samego, bo uznali, że śpi, zebrał najcenniejsze zabawki i zaniósł je do łazienki. Babcia zapytała przez drzwi, czy się dobrze czuje i czy wszystko w porządku, a on odpowiedział, że czuje się dobrze, bo w porządku przecież nie było nic. Otworzył pralkę i schował wszystkie zabawki do środka. Przykrył ręcznikiem, zamknął okrągłe drzwiczki i wrócił do pokoju, gdzie już czekali: babcia, wujek, sąsiadka babci. Potem zasnął naprawdę, a później było już to drugie życie, bez Miasta, sterty poduszek na wygniecionej wersalce, bez rybek, komiksów i rodziców.

***

Następnego dnia rano babcia poprosiła, żeby poszedł z nią do królików i przepiórek. Powiedziała, że dobrze będzie, jeśli nauczy się wszystkiego. Przyda jej się pomoc. Chciałby pomóc, prawda?
Nie chciał, ale skinął głową. Przepiórek nie lubił, królików nie cierpiał. Były wielkie, gwałtowne, jeden go kiedyś ugryzł. Chodziły po swoich drewnianych klatkach, czasem tupały dziwnie, czasem uciekały. Nie rozumiał, po co je babcia trzyma, po co je karmi i w ogóle po co to wszystko: wymienianie wody, zgarnianie bobków, sypanie ziarna – bez sensu. Ale poszedł i stał tak przy niej, patrząc, jak robi to wszystko, i słuchając, jak mówi do nich, chociaż bardziej chyba do siebie.
Nagle się rozpłakał i usiadł na ziemi. Babcia podniosła go i poprowadziła do domu, króliki stały się nieważne. Zrobiła mu kakao, sobie też, usiedli na kanapie, włączyli telewizor.
– Musisz być teraz bardzo odważny – powiedziała tylko, a potem patrzyli na teleturniej. Szymek pił powoli kakao, spoglądał to na ekran, to na babcię, i czekał, aż coś się stanie, bo przecież coś się musiało stać. Ale nic się nie działo: ani tamtego poranka, ani wieczorem, ani następnego dnia i po tygodniu też nic. Minął miesiąc i dalej nic, tylko babcia Tosia, odwiedziny różnych wujków i ciotek, sąsiedzi, cmentarz, króliki, przepiórki, targ, zakupy w Mieście, nic więcej, nic. Czasami dość już miał tego czekania. Potrafił wówczas przez cały dzień płakać i wyć, nic wtedy nie pomagało. Chciał, żeby go mama zawołała na oblizywanie drewnianej łyżki po mieszaniu ciasta na murzynek. Chciał, żeby tata pozwolił mu usiąść obok siebie przy stole w dużym pokoju i patrzeć, jak robi to, co ludzie nazywali „najbardziej niezwykłym hobby na świecie”, a w czym on sam widział jedynie kolumny cyferek.
Bywało też, że nie miał już siły i czuł, jakby w ogóle go nie było: siedział przed domem albo w swoim pokoju, który przecież wcale nie był jego, bo jego pokój zniknął razem z rodzicami i ze wszystkim innym, więc siedział w swoim – nie swoim pokoju w domu babci, patrzył za okno, patrzył na dywan albo po prostu przed siebie i znikał, ale szybko zrozumiał, że na długo tak zniknąć się nie da.
Tamtego dnia babcia zostawiła go przed telewizorem i wróciła do królików. Później krzątała się po domu, gdzieś dzwoniła, coś gotowała, jakby się bała choć na chwilę nic nie robić. W końcu wzięła się do prania, to znaczy chciała, bo nagle zawołała Szymka, a kiedy nie przyszedł, przyszła sama.
– Szymuś, a dlaczego schowałeś zabawki do pralki?
Zerwał się wtedy z kanapy i pobiegł do łazienki, otworzył pralkę. Na pewno już ich nie ma, na pewno już zabrane, ale nie, jednak były.
Usiedli na schodach, babcia od strony balustrady, on przy ścianie, i długo rozmawiali. Powiedział jej, że już tak nie chce, że niech już wrócą, bardzo prosi, będzie grzeczny, powiedział też, dlaczego i przed kim ukrył zabawki.

***

Doktor leżał w ubraniu, w dłoniach gniótł wymiętą książkę. Nogi zwieszone za łóżko, łóżko prawie na pół powierzchni przyczepy, przyczepa jak to przyczepa: dawno się przyzwyczaił.
Najbardziej na świecie chciał zasnąć, zemdleć albo przynajmniej zalać się w trupa. Od pogrzebu Elizy i Telka nie napił się ani razu, choć dziś właściwie przecież mógłby, dziś były jego urodziny. Sześćdziesiąte piąte, wszystkiego najlepszego, dziękuję. Myślał, czy by nie pójść pod sklep, ale nie miał po co. Hołowczyc pewnie już czeka, ale Hołowczyc zawsze czeka, nic już w życiu nie ma prócz czekania pod sklepem.
To jeszcze poleży, może poczyta, każdy fragment znał na pamięć, od kilku lat pożerał w kółko tę samą książkę, tę cholerną, przepiękną, niebezpieczną, cudowną, niepozorną i słodką książkę, od której wszystko się zaczęło.
Po raz kolejny pomyślał, że gdyby nie ta książka i gdyby nie jego idiotyczne marzenie o wyjeździe do Berlina, może Eliza i Telek wciąż by żyli. Wyjechać miał tego samego dnia, kiedy oni… Nie, to było niemożliwe, absurdalne, niedorzeczne i niemożliwe, ale już dawno temu przyzwyczaił się przecież do rzeczy niemożliwych. Mógł tłumaczyć to sobie, jak chciał, lecz w środku bezsennej nocy i tak przypomni sobie znowu: rodzice Szymka zginęli w wypadku przez niego. Odłożył książkę na podłogę i wcisnął ręce pod głowę. Myślał, co by było, gdyby jednak pojechał tamtego dnia do Berlina, gdyby spełnił to jedyne marzenie, które miał w życiu, gdyby ten jeden raz zrobił coś innego niż to, co robić trzeba.
Myślał o tym, kim mógłby się wtedy stać, i o tym, kim stał się dawno temu. Nie zawsze był Doktorem. Kiedyś miał na imię Michał i nikt nie nazywał go inaczej. Michał, a matka mówiła nawet Michaś, parę dziewczyn zresztą też. Teraz już tylko Doktor, przez tamten jeden cholerny wieczór.
Usłyszał pukanie do drzwi.
Podźwignął się, nałożył okulary, otworzył.
Tośka.
Chyba po raz pierwszy od wypadku. Stała przed nim, niecierpliwa, jakby już ją zdążył czymś zdenerwować, a przecież nie zdążył.
– Wejdziesz? – Odsunął się, robiąc jej miejsce. I zaraz, trochę ciszej, zagadnął: – Jak ty się czujesz, co? Pomóc ci jakoś?
Nic nie powiedziała, patrzyła na niego tym swoim wzrokiem, który dobrze znał.
– Co robisz? – zapytała.
– A co ja mogę robić?
Znowu cisza i dalej ten wzrok, aż miałby ochotę się uchylić.
– Bo potrzebuję, cobyś ze mną do Miasta pojechał.
– Teraz?
– Pralkę muszę kupić.

***

Wyjechali na obwodnicę kilkaset metrów od miejsca wypadku, tak jak już zawsze będzie się wyjeżdżać z Chojen: kilkaset metrów od miejsca wypadku. Za wiaduktem skręcili do Miasta. Odezwała się, dopiero kiedy mijali stację benzynową.
– On się boi, że mu Bozia zabawki zabierze.
– Słucham?
– Szymek się boi. Bo mu zabrała rodziców, to się boi, że i zabawki zabierze. I pochował je w pralce. Co mam zrobić, przecież mu nie każę ich wyciągać, niech sobie je tam trzyma.
Minęli drogę dojazdową do Wood-Mizera, na rondzie skręcili w prawo. Za cmentarzem wojennym popatrzył na nią i powiedział:
– Kurwa, Tośka, gdybym ja ci mógł jakoś…
Machnęła ręką, opędzając się od niego, od tej sytuacji, a może od wszystkiego innego również, i przez resztę drogi już nie rozmawiali.

 
Wesprzyj nas