Osadzona w małym mieście w Appalachach, gdzie największym pracodawcą jest więzienie kobiece, powieść “Śpiące królewny” to dająca do myślenia, nadzwyczajnie wciągająca historia, która dziś wydaje się szczególnie aktualna.


Śpiące królewnyW przyszłości tak realistycznej i bliskiej, że mogłaby być współczesnością, coś dziwnego dzieje się z kobietami, które zasypiają: szczelnie owija je zwiewna substancja przypominająca kokon.

Gdy ktoś je budzi, gdy obrastający je materiał zostaje naruszony bądź zerwany, uśpione kobiety wpadają w dziką furię i stają się szaleńczo agresywne; śpiąc, przenoszą się do innego świata − świata, w którym panuje harmonia, a konflikty są rzadkością.

Tajemnicza Evie jest jednak odporna na błogosławieństwo, bądź klątwę, niezwykłej śpiączki. Czy jest medyczną anomalią, którą należy przebadać? A może demonem, którego trzeba zabić?

Porzuceni mężczyźni, zdani na siebie i swoje coraz bardziej prymitywne odruchy, dzielą się na wrogie frakcje, niektórzy pragną zabić Evie, inni ją ocalić. Część wykorzystuje panujący chaos, by zemścić się na starych bądź nowych wrogach. W świecie nagle opanowanym przez mężczyzn wszyscy uciekają się do przemocy.

Stephen King jest autorem ponad pięćdziesięciu światowych bestsellerów. Jego najnowsze książki to Trylogia o Billu Hodgesie – “Pan Mercedes” (nagrodzona Edgar Award dla najlepszej powieści), “Znalezione nie kradzione” i “Koniec warty” – oraz zbiór opowiadań “Bazar złych snów”. Na podstawie jego epickiego cyklu “Mroczna wieża” powstał film z Idrisem Elbą i Matthew McConnaugheyem w rolach głównych. W 2014 roku King otrzymał National Medal of Arts, a w roku 2003 National Book Foundation Medal za zasługi dla literatury amerykańskiej. Mieszka w Bangor w stanie Maine ze swoją żoną, pisarką Tabithą King.

Owen King jest autorem powieści “Double Feature” i zbioru “Jesteśmy w tym wszyscy razem”. Jest współautorem “Intro to Alien Invasion” i współredaktorem “Who Can Save Us Now? Brand-New Superheroes and “Their Amazing (Short) Stories”. Mieszka w Rhinebeck w stanie Nowy Jork ze swoją żoną, pisarką Kelly Braffet, i córką.

Owen King, Stephen King
Śpiące królewny
Przekład: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 24 października 2017
 
 

Śpiące królewny


Evie się śmieje, kiedy ćma ląduje na jej nagim przedramieniu. Delikatnie przesuwa palcem wskazującym po brązowych i szarych falach, które ubarwiają skrzydła owada.
– Cześć, śliczna – mówi. Ćma zrywa się, leci w górę, wyżej i wyżej, aż ginie w skrawku słońca wplątanym w lśniące zielone liście sześć metrów nad korzeniami, wśród których siedzi Evie.
Miedzianoczerwony sznur wypływa z czarnego otworu pośrodku pnia i wije się między płatami kory. Evie nie ufa wężowi. Kiedyś miała z nim kłopoty.
Jej ćma i dziesięć tysięcy innych zrywają się z wierzchołka drzewa szeleszczącą, ciemnobrązową chmurą. Rój przetacza się po niebie w kierunku rachitycznych młodych sosen na drugim końcu łąki. Evie wstaje i idzie za ćmami. Łodygi chrzęszczą pod jej stopami, sięgająca pasa trawa drapie nagą skórę. Kiedy podchodzi do smętnego, mocno przetrzebionego lasu, wychwytuje pierwsze chemiczne zapachy – amoniak, benzen, ropa naftowa, tak wiele innych, dziesięć tysięcy zadraśnięć na jednym kawałku ciała – i porzuca nadzieję, o której nawet nie wiedziała, że ją ma.
Pajęczyny wylewają się ze śladów jej stóp i migoczą w porannym świetle.

CZĘŚĆ PIERWSZA:
TRÓJKĄT STARY

W kobiecym więzieniu
siedemdziesiąt kobiet jest
i to tam razem z nimi
chciałbym być.
Wtedy ten trójkąt stary, psia mać, mógłby swoje dzyń-dzyń grać
jak Kanał Królewski długi i szeroki.

– Brendan Behan

ROZDZIAŁ 1

1

Ree spytała Jeanette, czy kiedykolwiek przyglądała się kwadratowi światła, które pada z okna. Jeanette powiedziała, że nie. Ree była na górnej pryczy, Jeanette na dolnej. Czekały na otwarcie celi przed śniadaniem. Kolejny dzień, kolejny poranek.
Wyglądało na to, że towarzyszka Jeanette z celi wnikliwie przeanalizowała zachowanie tego kwadratu. Ree wyjaśniła, że najpierw pojawia się na ścianie naprzeciwko okna, potem zjeżdża niżej i niżej, rozlewa się na blacie biurka i w końcu spływa na podłogę. Jeanette widziała, że w tej chwili był na środku podłogi, jasny jak nie wiadomo co.
– Ree – powiedziała Jeanette – nic mnie nie obchodzi jakiś kwadrat światła.
– A ja mówię, że kwadrat światła nie może cię nie obchodzić! – Ree wydała chrząknięcie, którym wyrażała rozbawienie.
– Niech ci będzie. Cokolwiek to, kurde, znaczy – powiedziała Jeanette, a jej towarzyszka tylko jeszcze trochę pochrząkała.
Ree była w porządku, ale jak małe dziecko bała się ciszy. Siedziała za wyłudzenie kredytu, fałszerstwo i posiadanie narkotyków z zamiarem sprzedaży. Na żadnym z tych pól nie poradziła sobie najlepiej i dlatego wylądowała tutaj.
Jeanette odsiadywała wyrok za nieumyślne spowodowanie śmierci; pewnej zimowej nocy dwa tysiące piątego roku dźgnęła swojego męża, Damiana, śrubokrętem w krocze, a że był wtedy na haju, to tylko siedział na krześle i czekał, aż się wykrwawi. Sama też, oczywiście, była naćpana.
– Patrzyłam na zegar – powiedziała Ree. – Zmierzyłam czas. Światło w dwadzieścia dwie minuty przesuwa się od okna w to miejsce na podłodze.
– Zgłoś to do Księgi Rekordów Guinnessa – skwitowała Jeanette.
– W nocy mi się śniło, że jadłam ciasto czekoladowe z Michelle Obamą i że była wkurzona: „Roztyjesz się od tego, Ree!”. Ale sama też to ciasto wsuwała. – Ree zachrząkała. – Nie. Wcale nie. Zmyślam. Tak naprawdę śniła mi się taka moja nauczycielka. Raz po raz mówiła, że jestem w złej sali, ja tłumaczyłam, że w dobrej, ona odpowiadała, że niech będzie, potem trochę prowadziła lekcję i zaraz znów powtarzała, że jestem w złej sali, ja na to, że nie, że w dobrej, i tak w kółko. Właściwie to było męczące, nic poza tym. A tobie co się śniło, Jeanette?
– Hm… – Jeanette próbowała sobie przypomnieć, ale nie mogła. Po nowych lekach jakby mocniej spała. Wcześniej miewała koszmary o Damianie. Przeważnie wyglądał w nich tak jak tamtego ranka, kiedy już nie żył, a jego skóra przybrała odcień rozmytego niebieskiego atramentu.
Jeanette zapytała kiedyś doktora Norcrossa, czy według niego te sny biorą się z wyrzutów sumienia. Doktor zmrużył oczy i posłał jej to swoje spojrzenie z gatunku „mówisz serio?”, które kiedyś doprowadzało ją do szału, ale które w końcu polubiła, po czym spytał, czy jej zdaniem króliczki mają obwisłe uszka. No dobra, jasne. Zrozumiała aluzję. Zresztą Jeanette nie tęskniła za tymi snami.
– Przykro mi, Ree. Nie mam nic do opowiadania. Nie pamiętam, co mi się śniło.
Buty stukały w cement na korytarzu pierwszego piętra Skrzydła B: ostatnia kontrola przed otwarciem drzwi.
Jeanette zamknęła oczy. Wymyśliła sobie sen. Widziała w nim zniszczone więzienie. Po starych ścianach cel pięły się bujne pnącza, poruszane wiosennym wietrzykiem. Połowa sufitu zniknęła, został tylko sterczący występ nadgryziony zębem czasu. Dwie małe jaszczurki smyrgnęły po stosie zardzewiałego złomu. Motyle kręciły piruety w powietrzu. Intensywne zapachy ziemi i liści przesycały szczątki celi. Bobby stał u jej boku, przy dziurze w ścianie, i patrzył z podziwem. Jego mama była archeologiem. Odkryła to miejsce.
– Myślisz, że wzięliby do teleturnieju kogoś, kto jest notowany?
Wizja pierzchła. Jeanette jęknęła. Cóż, było miło, ale się skończyło. Na prochach żyło się zdecydowanie lepiej. Można było odnaleźć spokój, lekkość. Trzeba doktorowi oddać, co jego; chemia rzeczywiście poprawia życie. Otworzyła oczy.
Ree gapiła się na nią. Więzienie ma niewiele zalet, ale takiej dziewczynie jak Ree może bezpieczniej się żyje za kratami. Tam, w świecie zewnętrznym, pewnie weszłaby pod koła samochodu. Albo sprzedałaby dragi tajniakowi, który pod każdym względem wygląda jak tajniak. Co też zrobiła.
– Co się stało? – spytała Ree.
– Nic. Byłam w raju, to wszystko. A twój rozpuszczony jęzor wyrwał mnie z niego.
– Co?
– Nieważne. Słuchaj, myślę, że powinien być teleturniej, w którym uczestniczyliby tylko notowani. Można by go nazwać Kłam dla nagród.
– Nieźle! Na czym by polegał?
Jeanette usiadła prosto, ziewnęła, wzruszyła ramionami.
– Musiałabym pomyśleć. Wiesz, ustalić regulamin.
Ich dom był taki, jaki był zawsze i jaki zawsze będzie – na wieki wieków, amen. Cela długości dziesięciu kroków, cztery kroki od prycz do drzwi. Ściany gładkie, z cementu koloru owsianki. W wyznaczonym miejscu wisiały zawijające się zdjęcia i pocztówki, przymocowane (choć kogo to w sumie obchodziło) kawałkami zielonej masy klejącej. Pod jedną ścianą stało małe metalowe biurko, pod przeciwległą – niski metalowy regał. Na lewo od drzwi był stalowy sedes; kiedy jedna na nim przykucała, druga odwracała wzrok, żeby wytworzyć choć złudzenie prywatności. W drzwiach, na wysokości oczu, znajdowało się podwójnie szklone okienko, które dawało widok na krótki korytarz biegnący przez Skrzydło B. Każdy centymetr celi, każdy przedmiot – wszystko przesiąknięte było wszechobecnym w więzieniu zapachem potu, pleśni, lizolu.
Wbrew swej woli Jeanette wreszcie zwróciła uwagę na kwadrat słońca między pryczami. Był już prawie przy drzwiach – ale dalej nie zajdzie, prawda? Dopóki klawisz nie przekręci klucza w zamku albo nie otworzy celi z Kabiny, pozostanie tu uwięziony, tak jak one.
– I kto byłby prowadzącym? – dociekała Ree. – Teleturniej musi mieć prowadzącego. No i jakie byłyby te nagrody? Koniecznie jakieś fajne. Szczegóły! Musimy uzgodnić wszystkie szczegóły, Jeanette.
Ree leżała z głową podpartą na dłoni i patrzyła na Jeanette, nawijając na palec swoje ciasno skręcone, tlenione loki. U góry czoła miała bliznę przypominającą ślad od grilla – trzy głębokie równoległe linie. Chociaż Jeanette nie wiedziała, czego pamiątką jest blizna, mogła się domyślić, kto ją zostawił: mężczyzna. Może ojciec, może brat, może chłopak, może facet, którego Ree nie widziała nigdy przedtem i nigdy więcej nie zobaczy. Wśród więźniarek zakładu karnego w Dooling niewiele, mówiąc oględnie, było takich, które wiedziały, co to znaczy coś w życiu wygrać. Za to mnóstwo wiedziało, co to znaczy być ze złym mężczyzną.
Co mogłaś zrobić? Mogłaś użalać się nad sobą. Mogłaś nienawidzić siebie albo wszystkich. Mogłaś się odurzać środkami czystości. Mogłaś robić, co chcesz (w miarę swoich, trzeba przyznać, ograniczonych, możliwości), ale to nie zmieni twojej sytuacji. Następną szansę na zakręcenie wielkim błyszczącym kołem fortuny dostaniesz dopiero na kolejnej rozprawie o zwolnienie warunkowe. Kiedy przyjdzie kolej na nią, Jeanette chciała jak najlepiej się do tego przyłożyć. Musiała myśleć o synu.
Rozbrzmiał donośny szczęk; strażnik w Kabinie otworzył sześćdziesiąt dwa zamki. Była szósta trzydzieści – wszystkie osadzone miały wyjść na poranny apel.
– Nie wiem, Ree. Pomyśl o tym – powiedziała Jeanette. – Ja też pomyślę i potem porozmawiamy.
Zwiesiła nogi z pryczy i wstała.

2

Kilka kilometrów od więzienia, na tarasie domu Norcrossów, Anton czyściciel basenów wybierał z wody martwe owady. Basen był prezentem od doktora Clintona Norcrossa dla żony, Lili, z okazji dziesiątej rocznicy ślubu. Patrząc na Antona, Clint często się zastanawiał, czy to najszczęśliwszy pomysł. Tego ranka też.
Anton był bez koszuli – z dwóch uzasadnionych powodów. Po pierwsze, zapowiadał się upalny dzień. Po drugie, brzuch miał twardy jak skała. Bo z Antona czyściciela basenów był mięśniak, co się zowie; wyglądał jak model z okładki romansu. Gdyby chcieć mu strzelić w brzuch, na wszelki wypadek lepiej to zrobić z ukosa, żeby nie oberwać rykoszetem. Czym on się odżywia? Górami czystego białka? Jakie ćwiczenia uprawia? Sprząta stajnię Augiasza?
Anton podniósł wzrok, a oczy miał osłonięte lśniącymi wayfarerami, i uśmiechnął się. Pomachał wolną ręką do Clinta, który obserwował go z okna łazienki na piętrze.
– Jezu Chryste, człowieku – mruknął Clint i odmachnął Antonowi. – Zlituj się.
Odsunął się od okna. W lustrze na zamkniętych drzwiach łazienki ujrzał białego czterdziestoośmiolatka z licencjatem z Cornell, ukończonymi studiami medycznymi na Uniwersytecie Nowojorskim i niedużymi wałeczkami na brzuchu od grande mocha ze Starbucksa. Jego szpakowata broda nie przywodziła na myśl dziarskiego drwala, raczej zdziadziałego jednonogiego kapitana statku.
Był zdziwiony, że ma tyle lat, ile ma, i że ciało mu wiotczeje. To ci ironia. Nigdy nie miał za wiele cierpliwości do próżnych mężczyzn, zwłaszcza tych w średnim wieku, a doświadczenie zawodowe jeszcze bardziej uszczupliło jej skromne zasoby. Ściśle mówiąc, wydarzenie, które uważał za przełomowy punkt swej medycznej kariery, nastąpiło przed osiemnastu laty, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku, kiedy potencjalny pacjent nazwiskiem Paul Montpelier przybył do młodego wówczas lekarza po poradę w związku z „kryzysem ambicji seksualnej”.
Clint zapytał Montpeliera:
– Co pan ma na myśli, mówiąc o „ambicji seksualnej”? – Kto jest ambitny, ten pragnie awansować. Tyle tylko, że raczej nie można zostać wiceprezesem do spraw seksu. To był osobliwy eufemizm.
– Chodzi mi o to, że… – Montpelier zdawał się ważyć w myśli różne definicje tego pojęcia. Odchrząknął i zdecydował się na: – Ja nadal chcę to robić. Zabiegać o to.
– Nie jest to chyba jakoś specjalnie ambitne. Powiedziałbym raczej, że całkiem normalne – stwierdził Clint.
Świeżo po stażu na psychiatrii, jeszcze bez wałeczków na brzuchu, Clint pracował w swoim gabinecie dopiero drugi dzień, a Montpelier był jego drugim pacjentem. (Pierwsza była nastolatka, która obawiała się, że nie przyjmą jej na studia. Dość szybko wyszło na jaw, że uzyskała 1570 punktów na egzaminie SAT. Clint zauważył, że to doskonały wynik, wobec czego niepotrzebna jest terapia ani dalsze wizyty. „Wyleczona!”, napisał z rozmachem u dołu kartki żółtego notesu, w którym robił notatki).
Paul Montpelier, usadowiony w obitym skajem fotelu naprzeciwko Clinta, tamtego dnia miał na sobie białą kamizelkę i spodnie z zaprasowanymi zaszewkami. Siedział zgarbiony, z kostką jednej nogi na kolanie drugiej, i mówiąc, trzymał dłonią swój elegancki but. Przyjechał krzykliwie czerwonym sportowym samochodem; Clint widział, jak zaparkował przed przysadzistym biurowcem. Wysokie stanowisko w branży węglowej umożliwiło mu kupno takiego wozu, ale jego pociągła, strapiona twarz przypominała Clintowi Braci Be, którzy w starych komiksach nękali Sknerusa McKwacza.
– Moja żona mówi, że… może nie dosłownie, ale rozumie pan, znaczenie jest oczywiste. Ten, no, podtekst. Że chce, żebym z tego zrezygnował. Z mojej ambicji seksualnej. – Poderwał podbródek.
Clint podążył za jego spojrzeniem. Pod sufitem obracał się wentylator. Gdyby Montpelier posłał tam swoją ambicję seksualną, rozpadłaby się w wirze łopatek.
– Cofnijmy się, Paul. Z jakiego powodu poruszyliście z żoną ten temat? Od czego się zaczęło?
– Miałem romans. To była iskra zapalna. I Rhoda… moja żona… wyrzuciła mnie z domu! Tłumaczyłem, że to nie ma z nią żadnego związku, że po prostu… miałem potrzebę, rozumie pan? Mężczyźni mają potrzeby, które kobiety nie zawsze rozumieją. – Montpelier zatoczył głową koło. Syknął z frustracją. – Nie chcę rozwodu! Mam wewnętrzne przekonanie, że to ona musi się z tym pogodzić. Przyjąć do wiadomości, że jestem, jaki jestem.
Montpelier miał ciemnosine wory pod oczami i zadraśnięcie pod nosem; pewnie zaciął się przy goleniu marną maszynką, którą musiał kupić, bo zapomniał wziąć własną, kiedy żona wywaliła go na zbity pysk. Jego smutek i desperacja były rzeczywiste i Clint mógł sobie wyobrazić, jak fatalnie się czuł po tak nagłym wysiedleniu – zmuszony żyć na walizkach w hotelu i samotnie jeść wodniste omlety w barze. To był autentyczny ból. Nie depresja kliniczna, a jednak istotne uczucie, zasługujące na szacunek i troskę, mimo że facet sam sprowadził na siebie to nieszczęście.
Montpelier wychylił się nad swoim rosnącym brzuchem.
– Bądźmy szczerzy. Zbliżam się do pięćdziesiątki, doktorze Norcross. Najlepsze lata, jeśli chodzi o seks, mam za sobą. Poświęciłem je, ba, oddałem jej. Zmieniałem dzieciom pieluchy, woziłem na mecze i zawody, odkładałem pieniądze na studia dla nich. Odhaczyłem wszystkie punkty w kwestionariuszu małżeństwa. Dlaczego więc nie możemy dojść do jakiegoś porozumienia? Dlaczego to musi być takie straszne, tak bardzo nas różnić?
Clint nie odpowiedział. Czekał.
– W zeszłym tygodniu byłem u Mirandy. To kobieta, z którą sypiam. Zrobiliśmy to w kuchni. Zrobiliśmy w jej sypialni. I prawie udało się nam zrobić to trzeci raz pod prysznicem. Byłem szczęśliwy jak diabli! Ach, te endorfiny! Potem wróciłem do domu, zjedliśmy miłą rodzinną kolację, zagraliśmy w scrabble i też było świetnie! I co w tym złego? To sztucznie stworzony problem, tak myślę. Dlaczego nie mogę mieć trochę swobody? Czy wymagam zbyt wiele? Czy to takie oburzające?
Przez kilka sekund nikt nic nie mówił. Patrzyli na siebie. Właściwe słowa pływały i śmigały w głowie Clinta jak kijanki. Dość łatwo byłoby je pochwycić, a jednak wzbraniał się przed tym.
Za jego pacjentem, oparta o ścianę, stała oprawiona reprodukcja Hockneya. Prezent od Lili, mający „ocieplić gabinet”. Planował powiesić obraz później, tego samego dnia. Obok leżały nie do końca rozpakowane pudła z książkami medycznymi.
Ktoś musi pomóc temu człowiekowi, myślał młody lekarz, i powinien zrobić to tutaj, w tym przytulnym, cichym gabinecie z reprodukcją Hockneya na ścianie. Ale czy osobą, która mu pomoże, ma być właśnie dr Clinton R. Norcross?

 
Wesprzyj nas