“Taniec mewy” to kolejna powieść detektywistyczna z udziałem ciekawie zarysowanej postaci głównego bohatera, komisarza Salvo Montalbano, człowieka z krwi i kości.


Taniec mewyInspektor Fazio, filar komisariatu w Vigacie, zniknął. Montalbano odkrywa, że jego podwładny przed swoim zniknięciem prowadził śledztwo w sprawie przemytu w porcie rybackim.

W miarę jak narasta jego niepokój komisarza zaczyna prześladować obraz mewy tańczącej w agonii, którą widział na plaży.

A dzieje się bardzo wiele: strzelanina w tunelu, próba zabójstwa w szpitalu, starcie z mafią, spotkanie ślicznej i ambitnej pielęgniarki: nic dziwnego, że dochodzi do tego, że Montalbano zapomina o obecności Livii, swojej wiecznej narzeczonej, która właśnie przyjechała do niego z wizytą…

***

Andrea Camilleri – znany włoski pisarz i reżyser teatralny, urodził się w 1925 roku w Porto Empedocle, małym miasteczku na Sycylii; od dawna jednak mieszka w Rzymie.
Od czasu publikacji w 1994 roku “Kształtu wody”, pierwszej powieści detektywistycznej Camilleriego, jego popularność i poczytność we Włoszech stale wzrasta, od kilku lat zasługując na miano fenomenu czytelniczego.
Akcja wszystkich książek cyklu rozgrywa się w małej sycylijskiej mieścinie o nazwie Vigata, której nie ma na mapie, lecz która – zgodnie z zapewnieniem autora – jest dość wierną repliką jego rodzinnego miasteczka, żyjącego własnym rytmem, z dala od ważnych i głośnych spraw świata. Materiału do nakreślenia fabuły dostarcza pisarzowi zawsze jedna z wielu tajemniczych afer, które rozgrywają się na sycylijskiej prowincji, na niewidzialnym pograniczu interesów mafijnych i politycznych. Bardzo mocną stronę tych powieści stanowi ciekawie zarysowana postać głównego bohatera, komisarza Salvo Montalbano, człowieka z krwi i kości. Montalbano to nazwisko bardzo popularne na Sycylii, a ponadto Camilleri nazwał tak swego bohatera w hołdzie dla hiszpańskiego pisarza Manuela Vasqueza Montalbana, znanego już czytelnikom twórcy postaci detektywa, Pepe Carvalha. Komisarz, indywidualista i sentymentalny samotnik, skupia w sobie najlepsze cechy tradycyjnych wartości sycylijskiej arystokracji: niezależność, poczucie honoru oparte na lojalności i uczciwości, ironiczny dystans wobec przedstawicieli nowych hierarchii, sympatię dla wyższych sfer, a zarazem szacunek i współczucie dla ludzi prostych, przegranych i skrzywdzonych. Funkcja, którą pełni Montalbano, jest kwintesencją pasji poznawczej i dociekliwości samego Camilleriego; z zawodem policjanta nieodłącznie związana jest ambicja poznania prawdy, prawda zaś stanowi walor, w którego poszukiwanie warto zaangażować całą inteligencję.

Andrea Camilleri
Taniec mewy
Przekład: Monika Woźniak
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 18 października 2017
 
 

Taniec mewy


1


Około wpół do szóstej rano nie był już w stanie leżeć dłużej bezsennie w łóżku, z oczami wbitymi w sufit.
Była to jedna z oznak nadchodzącej starości; zwykle kładł się do łóżka po północy i czytał przez jakieś pół godziny, aż zaczynały mu opadać powieki. Wtedy odkładał książkę, gasił lampkę na nocnej szafce i przyjmował odpowiednią pozycję, na boku, z podkulonymi kolanami, prawą otwartą dłonią na poduszce, policzkiem przytulonym do lewej dłoni. Zamykał oczy i zasypiał jak kamień.
Na szczęście często spał bez przerwy do rana, jednym ciągiem, ale czasami, tak jak tej nocy, po jakichś dwóch godzinach budził się bez żadnego powodu i nie był w stanie ponownie zasnąć.
Pewnego razu, nie mogąc już tego wytrzymać, wstał z łóżka i wlał w siebie pół butelki whisky w nadziei, że sen powróci. Wynik był taki, że o świcie stawił się w komisariacie kompletnie pijany.
Teraz także wstał i poszedł otworzyć drzwi na werandę.
Ranek był piękny, lśniący kolorami, niczym obraz jeszcze wilgotny od farby.
Fale uderzały jednak o brzeg mocniej niż zwykle.
Wyszedł na zewnątrz i zadygotał z zimna. Była połowa listopada i normalnie pogoda byłaby już zimowa, tymczasem taki dzień mógłby się trafić we wrześniu.
Nie znaczyło to, że taki będzie cały dzień. Z prawej strony, od góry Russello, nadciągały już czarne chmury.
Montalbano wrócił do środka i w kuchni zaparzył kawę. Wypił pierwszą filiżankę i zamknął się w łazience. Kiedy wyszedł, już ubrany, nalał sobie drugą filiżankę kawy i poszedł ją wypić na werandzie.
– Ranny ptaszek z pana dzisiaj!
Mężczyzna na plaży pomachał komisarzowi ręką na powitanie.
To był pan Pucci, który zepchnął do wody łódź, wskoczył do niej i zaczął wiosłować w stronę otwartego morza.
Od ilu to lat komisarz patrzył na niego, jak wykonuje zawsze te same ruchy?
Potem zagapił się na lecącą mewę.
Mew widywało się coraz mniej, z jakiegoś powodu przeniosły się do miasteczka. Ale i w Montelusie, dziesięć kilometrów od wybrzeża, były ich setki, jak gdyby znudziły się morzem i postanowiły żyć z dala od fal. Dlaczego zdecydowały się szukać pożywienia na miejskich śmietnikach, zamiast polować na świeże ryby? Czemu poniżały się do walki ze szczurami o głowę zgniłej ryby? Czy one same wybrały taki nędzny żywot, czy zmieniło się coś w porządku natury?
Nagle mewa złożyła skrzydła i zapikowała ku plaży, jakby coś tam zobaczyła. Jednak gdy dotknęła dziobem piasku, zamiast podnieść się do góry ze zdobyczą, sflaczała, zmieniła się w nieruchomą kupkę brudnych skrzydeł, z lekka poruszanych podmuchami porannego wiatru. Może ktoś postrzelił ptaka, choć przecież komisarz nie usłyszał żadnego wystrzału? Ale kto byłby tak durny, żeby strzelać do mewy? Leżąca około trzydziestu kroków od werandy mewa na pewno była martwa. Potem jednak, na oczach Montalbana, jej ciałem wstrząsnął jakby dreszcz, ptak podniósł się z trudem, przechylił na bok, rozłożył jedno skrzydło i zaczął kręcić się wokół własnej osi jak bąk, rysując końcem skrzydła koło na piasku, a zarazem wyciągając dziób do nieba w nienaturalnej pozie, z szyją dziwnie skrzywioną. Co też on wyprawiał, tańczył? Tańczył i śpiewał. Nie, właściwie to nie był śpiew. Dźwięk wydobywający się z jego dzioba był ochrypły, rozpaczliwy, jak gdyby mewa wzywała pomocy. I nie przestając się kręcić, co jakiś czas wyciągała szyję jeszcze bardziej, niewiarygodnie wysoko, ruszając dziobem w przód i w tył. Wyglądało to jak wyciągnięta ręka, która chce coś położyć na górze, ale nie jest w stanie tam dosięgnąć.
Montalbano pobiegł na plażę i zbliżył się na krok do ptaka. Mewa chyba go nawet nie zauważyła, ale wkrótce potem jej taniec stał się coraz bardziej niepewny, chwiejny, aż wreszcie ptak wydał z siebie przeszywający, niemal ludzki krzyk i straciwszy podparcie skrzydła, osunął się na piasek i umarł.
Odtańczył swoją śmierć – pomyślał komisarz, przejęty sceną, której dopiero co był świadkiem.
Nie chciał jednak zostawić mewy na żer psom i mrówkom. Chwycił ją za skrzydła i zaniósł na werandę. Poszedł do kuchni i wziął plastikowy worek. Wrzucił do niego ptaka, a potem obciążył go jeszcze dwoma kawałkami skały, które trzymał w domu dla ozdoby. Zdjął buty, spodnie i koszulę, wszedł do morza w slipkach, doszedł do miejsca, w którym woda sięgała mu szyi, i zakręciwszy workiem nad głową, rzucił go najdalej, jak potrafił.
Kiedy wrócił do domu, żeby się osuszyć, był zlodowaciały z zimna. Chcąc się rozgrzać, zaparzył następną kawę i wypił ją wrzącą.

Podczas gdy jechał w stronę lotniska Punta Raisi, powrócił myślami do tańca i śmierci mewy. Nie wiadomo dlaczego, wydawało mu się zawsze, że ptaki są wieczne, i kiedy zdarzało mu się być świadkiem ich śmierci, przyjmował ją z lekkim zdziwieniem, jak gdyby stawiano go w obliczu czegoś niemożliwego. Był niemal pewien, że mewy, która umarła na jego oczach, nikt nie zastrzelił. Niemal, bo mogło się przecież zdarzyć i tak, że ugodziła ją jedna, jedyna kula, i choć z rany nie wypłynęła nawet strużka krwi, trafienie okazało się śmiertelne. Czy wszystkie mewy umierały w ten sposób, wykonując taki rozdzierający, pożegnalny balet? Montalbano nie potrafił wyrzucić z pamięci tej sceny.
Gdy po przyjeździe na lotnisko popatrzył na tablicę przylotów, bez zdziwienia przyjął optymistyczną informację, że lot, na który czekał, jest spóźniony o ponad godzinę.
Bo czy mogło być inaczej? Czy cokolwiek we Włoszech trzymało się jeszcze ustalonych terminów?
Pociągi odjeżdżały spóźnione, samoloty odlatywały po czasie, promy kursowały, jak zadziałała ręka opatrzności, o poczcie nie wspominajmy, roboty publiczne opóźniały się o pięć, dziesięć lat w stosunku do terminarza, uchwalanie jakiegokolwiek nowego prawa zajmowało całe lata, opóźniały się procesy, nawet programy telewizyjne zaczynały się zawsze z półgodzinnym opóźnieniem…
Kiedy myśli Montalbana przyjmowały taki bieg, krew gotowała mu się w żyłach. Nie chciał jednak, żeby Livia po przybyciu zastała go w złym humorze. Potrzebował zrelaksować się w czasie tego godzinnego oczekiwania.
Poranna podróż pobudziła mu apetyt. Trochę to było dziwne, bo w zasadzie nigdy nie jadł śniadania. Poszedł do baru, gdzie zastał kolejkę jak na poczcie w dzień wypłaty emerytury. W końcu przyszła kolej na niego.
– Proszę kawę i croissanta.
– Croissantów nie ma.
– Skończyły się?
– Nie, dzisiaj rano jeszcze nie dowieźli, dostaniemy je za pół godziny.
Nawet croissanty się spóźniały!
Wypił z niechęcią kawę, kupił gazetę, usiadł i zaczął czytać. Wszystko czcza gadanina i bzdury. Bzdurzył rząd, bzdurzyły opozycja, Kościół, Confindustria[1] i związki zawodowe, paplało się o parze celebrytów, którzy właśnie się rozstali, o fotografie, który fotografował to, czego nie powinien, o najbogatszym i najpotężniejszym człowieku w kraju, do którego własna żona napisała list otwarty, żeby mu wypomnieć coś, co powiedział do innej kobiety. Było też gadanie o murarzach spadających z rusztowań jak dojrzałe gruszki, o nielegalnych imigrantach tonących w czasie przeprawy morzem, o emerytach ledwie wiążących koniec z końcem, o zgwałconych nastolatkach…
Paplało się zawsze i wszędzie o wszystkim i zawsze była to czcza gadanina, która do niczego nie prowadziła, nic z niej nie wynikało…
W przebłysku natchnienia Montalbano zdecydował, że należy zmienić pierwszy artykuł konstytucji: „Włochy to republika oparta na handlu narkotykami, notorycznych spóźnieniach i czczej gadaninie”.
Wyrzucił z goryczą gazetę do kosza, wstał, wyszedł z hali przylotów i zapalił papierosa. Wtedy zobaczył mewy krążące nad skałami nad brzegiem morza i przypomniał sobie tę, która na jego oczach odtańczyła swój przedśmiertny taniec.
Ponieważ brakowało jeszcze pół godziny do przylotu, przemierzył na piechotę kawałek drogi przejechany przedtem samochodem i zatrzymał się kilka kroków od skał. Stał tak jakiś czas, wciągając w nozdrza woń alg i słonego powietrza, przyglądając się goniącym się nawzajem ptakom.
Potem wrócił na lotnisko, samolot Livii właśnie wylądował.
Pojawiła się przed nim promienna i uśmiechnięta. Objęli się mocno i pocałowali, minęły bowiem trzy miesiące od ich ostatniego spotkania.
– Idziemy?
– Muszę odebrać walizkę.
Naturalnie bagaże oddano podróżnym po godzinie wypełnionej krzykami, wyklinaniem i protestami. I tak dobrze, że nie poleciały do Bombaju czy Tanzanii.
Gdy jechali już w stronę Vigaty, Livia powiedziała:
– Wiesz, zarezerwowałam nam na dzisiaj hotel w Ragusie.

Postanowili spędzić trzy leniwe dni w Dolinie Noto, zwiedzając barokowe miasteczka, których Livia jeszcze nie znała.
Podjęcie tej decyzji nie było łatwe.
– Słuchaj – powiedziała mu przez telefon jakiś tydzień wcześniej – mam cztery dni wolne, co byś powiedział na to, żebym do ciebie przyjechała na małe wakacje?
– Cudownie!
– Pomyślałam, że może moglibyśmy pojechać sobie na wycieczkę po Sycylii. Gdzieś, gdzie jeszcze nie byłam.
– Świetny pomysł. Nie mam teraz dużo do roboty w komisariacie. Wiesz już, dokąd chciałabyś pojechać?
– Tak, do Doliny Noto. Nigdy jej nie zwiedzałam.
Nie mogła sobie wymyślić innego miejsca?
– No tak, Dolina Noto jest przepiękna, nie ma co mówić, ale wierz mi, są też inne miejsca, które…
– Jednak ja chciałabym pojechać właśnie do Noto, podobno odrestaurowana katedra to prawdziwy cud architektury, a potem można też zobaczyć na przykład Modicę, Ragusę, Scicli…
– Bardzo dobry program, masz zupełną rację, tylko że…
– Nie odpowiada ci?
– Ależ skąd, w zasadzie się zgadzam, oczywiście, tylko może lepiej zasięgnąć najpierw informacji.
– Na jaki temat?
– Bo wiesz, nie chciałbym, żeby akurat kręcili.
– O co ci chodzi? Kto ma kręcić?
– Nie chciałbym, żeby akurat w tym czasie kręcili jakiś nowy odcinek serialu… robią to właśnie w tamtym rejonie.
– A co cię to obchodzi, przepraszam?
– Jak to, co mnie to obchodzi? A jeśli przypadkiem wpadnę na aktora, który mnie gra… no, jak on się nazywa?… chyba Zingarelli.
– Nazywa się Zingaretti, nie udawaj, że nie pamiętasz. Zingarelli to słownik. No więc pytam jeszcze raz, co cię to obchodzi? W twoim wieku zbiera ci się na jakieś dziecinne kompleksy?
– Wiek tu nie ma nic do rzeczy.
– I nawet nie jest do ciebie podobny.
– To akurat prawda
– Jest dużo młodszy.
Uff, znowu jakaś fiksacja z wiekiem ją wzięła. Uparła się?
Montalbano poczuł się urażony. Nic tu nie miały do rzeczy młodość czy starość.
– Co to niby ma znaczyć? Jeśli o to chodzi, to on jest łysy jak kolano, a ja mam włosy, że tylko zazdrościć!
– Salvo, już dobrze, nie kłóćmy się.
W końcu dla świętego spokoju na wszystko się zgodził.

– No przecież wiem, że zarezerwowałaś pokój. Po co mi to powtarzasz?
– Bo to znaczy, że musisz wrócić do Marinelli najpóźniej o szesnastej.
– I tak muszę w pracy podpisać tylko trochę papierków.
Livia zaśmiała się sarkastycznie.
– Z czego się śmiejesz?
– Tak jakby to był pierwszy raz…
Urwała.
– Ależ proszę, mów dalej. Pierwszy raz, kiedy co?
– Dajmy spokój. Spakowałeś walizkę?
– Nie.
– No pewnie! Zajmie ci to dwie godziny, a potem ślimaczym tempem, w jakim jeździsz, dotrzemy do Ragusy ciemną nocą!
– Ślimaczym tempem! Bardzo dzisiaj jesteś dowcipna! Ile czasu potrzeba na spakowanie walizki? Będę gotowy w pół godziny.
– Chcesz, żebym ja ją zaczęła pakować?
– Ależ na litość boską!
Raz, kiedy pozwolił jej spakować swoją walizkę, znalazł się na Elbie z butami nie do pary, jednym czarnym, drugim brązowym.
– Co ma znaczyć to „na litość boską”? – spytała Livia spiętym głosem.
– Nic, nic – odpowiedział pospiesznie, bo nie chciał zaczynać sprzeczki.
Po chwili milczenia Montalbano spytał:
– Czy w Boccadasse mewy umierają?
Livia, która patrzyła przed siebie na szosę trochę jeszcze nadąsana z powodu sprawy z walizką, odwróciła się do niego zdumiona i nic nie odpowiedziała.
– Czemu tak na mnie patrzysz? Zapytałem tylko, czy w Boccadasse mewy umierają.
Livia dalej patrzyła na niego w milczeniu.
– No co, odpowiesz mi? Tak czy nie?
– Cóż to znowu za idiotyczne pytanie?
– Nie możesz mi odpowiedzieć, nie oceniając poziomu inteligencji mojego pytania?
– Myślę, że umierają w Boccadasse tak samo jak wszędzie.
– Widziałaś kiedyś umierającą mewę?
– Nie wydaje mi się.
– Co to znaczy, że ci się nie wydaje? To nie jest kwestia widzimisię. Widziałaś albo nie! Nie można się wykręcać!
– Nie podnoś głosu. Nie widziałam! No i co, jesteś zadowolony? Nie widziałam!
– Teraz to ty zaczynasz krzyczeć!
– Bo zadajesz jakieś durne pytania! W ogóle jesteś dzisiaj jakiś dziwny! Dobrze się czujesz?
– Doskonale! Cudownie! Fantastycznie! Do kurwy nędzy pierdolonej, czuję się wspaniale. Naprawdę, kurwa, wspaniale!
– Tylko nie zaczynaj rzucać mię…
– Mówię, jak mi się podoba, jasne?
Livia nic na to nie odpowiedziała. Żadne z nich nie otworzyło już ust.
Dlaczego zawsze musieli się sprzeczać o każdą drobnostkę? I dlaczego żadnemu z nich nie przychodziło do głowy, aby wyciągnąć logiczny wniosek z tej sytuacji, a mianowicie uścisnąć sobie ręce i rozstać się raz na zawsze?

 
Wesprzyj nas