“Prywatne życie łąki” to jedna z najbardziej inteligentnych i wciągających książek przyrodniczych, jaką będziecie mieli przyjemność przeczytać.


Prywatne życie łąkiPięknie napisana, refleksyjna, a zarazem dowcipna opowieść człowieka, który z czułością i pasją podpatruje pory roku mijające jedna po drugiej na łące tętniącej życiem.

John Lewis-Stempel, mieszkający na pograniczu Anglii i Walii, nie tylko obdarzony jest zmysłem uważnej i życzliwej obserwacji, ale też wszystkożerną, typowo angielską ciekawością.

Autor poznał rozmaite gatunki roślin i zwierząt żyjących w jego okolicy i potrafi o nich opowiadać w niezrównany oraz zachwycający sposób.

Kto raz zanurzy się w ten poetycki świat pieszych wędrówek po terenach Herefordshire, ten na zawsze zmieni sposób myślenia o otaczającej przyrodzie.

***

„Istnieją książki o całych krajach, w których mniej jest interesujących postaci niż w tej opowieści Lewisa-Stempela o pewnej łące na walijskim pograniczu. Lisy, kanie rude i nornice mają równie złożone osobowości co postacie z serialu HBO”
THE OBSERVER

„Wciągająca, wywiedziona z licznych obserwacji i zachwycająca […]. Miłość, jaką autor żywi do swego otoczenia, jest zarazem urocza i inspirująca”
DAILY MAIL

„John Lewis-Stempel śmiało sięga po żywą i elegancką prozę. Refleksyjny, dygresyjny, często zabawny i dobrze napisany tekst o ważnych rzeczach”
THE SPECTATOR

„Prywatne życie łąki” zostało uhonorowane prestiżową brytyjską nagrodą dla najlepszych książek przyrodniczych – The Wainwright Prize 2015.

John Lewis-Stempel jest pisarzem i rolnikiem. Pisywał dla „Sunday Express” oraz magazynu „Country Life”. Dwukrotnie zdobył prestiżową brytyjską nagrodę The Wainwright Prize, przyznawaną autorom książek przyrodniczych i podróżniczych – w 2015 roku za “Prywatne życie łąki”. Lewis-Stempel napisał kilka innych książek przyrodniczych i historycznych, za które otrzymał wiele nominacji i nagród oraz tytuł jednego z najlepiej sprzedających się autorów według gazety „The Sunday Times”. Mieszka na pograniczu Anglii i Walii wraz z żoną i dwójką dzieci.

John Lewis-Stempel
Prywatne życie łąki
Przekład: Maciej Miłkowski
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 27 września 2017
 
 

Prywatne życie łąki


Wstęp

Mogę jedynie opowiedzieć o tym, co czułem. Jak to jest pracować na łące i obserwować ją, czując łączność ze wszystkim, co żyje tam teraz lub żyło kiedyś. Jakakolwiek racjonalizacja… nie ma tu żadnego sensu. Poeta romantyczny William Wordsworth[1] nie zawsze jest najbardziej wiarygodnym kronikarzem brytyjskiej wsi, jednak w tym akurat miał rację:

Słodką nam wiedzę natura przynosi,
Lecz wścibski nasz umysł źle to piękno znosi.
Każdą rzecz najprostszą zaraz wykoślawi,
By rozłożyć na części, musimy wpierw zabić.

[1] William Wordsworth (1770-1850) – angielski poeta, wraz z Samuelem Taylorem Coleridge’em uznawany jest za prekursora romantyzmu w literaturze brytyjskiej; jeden z tzw. poetów jezior (przyp. red.).

Styczeń

Świergotek łąkowy

Kiedy późnym wieczorem idę przez pole, wypatrując bekasów, nad Wzgórzem Drzemlików świeci już zimny księżyc. Straszliwe zimno wzmaga lodowaty wiatr, ostatnie martwe liście na rosnących koło rzeki dębach szeleszczą jak aluminiowa folia. Gdy otwieram bramę, jak zwykle zamieram na moment, urzeczony widokiem: rozległe płaskie pole ujęte w ramę żywopłotów, łagodnie wzniesione Wzgórze Drzemlików po lewej stronie, a wokół mnie posępna ściana Gór Czarnych. Na ich szczytach leży śnieg gładki jak polewa na torcie weselnym.
Wchodząc na łąkę, wstępuję na rozległą kwadratową scenę i czuję się tak, jakbym był ostatnim człowiekiem na ziemi. W zasięgu wzroku nie ma żadnego domu, człowieka czy samochodu. Za każdym razem, gdy wchodzę na tę łąkę, zapiera mi dech.
Bekasy lubią wilgotny zakątek łąki, gdzie woda ze starego rowu przecieka i gdzie niepodzielnie rządzą ostre źdźbła turzycy. Przez dwa ostatnie wieczory przylatywały tu bekasy. Wilgotna ziemia w tym miejscu łatwo poddaje się ich ostrym dziobom, a źdźbła turzycy zapewniają schronienie.
Na trawie już zjawił się mróz. Tuż przede mną zrywa się do lotu małe stadko brązowych świergotków łąkowych. Nieustannie trajkocząc, wspinają się jak po niewidzialnych schodach. Niezbyt charakterystycznego świergotka łąkowego, prawdziwego ptaka łąk, łatwo zobaczyć zimą. Nawet jego łacińska nazwa brzmi Anthus pratensis. Pratensis znaczy właśnie „łąkowy”. Określenie „świergotek” wywodzi się od jego charakterystycznego śpiewu. Niekiedy nazywa się go też piszczkiem albo kwilikiem. To tylko pokazuje, jak bezradna jest ludzka mowa, próbując oddać różnorodne ptasie głosy.
Schodzę do rowu na samym skraju pola, przy granicy z pobliskim zagajnikiem. Znajdujemy się na zachodnich rubieżach Herefordshire, tutaj kończy się Anglia, tutaj dociera już tylko deszcz. Ten rów, wykopany, by odprowadzać deszczówkę z pól powyżej, jest równie głęboki, jak wojenne okopy we Flandrii przed stu laty.
Chowam się w tym podmurowanym kanale, opierając ręce o jego brzeg. Lubię czekać w tym rowie, czuję się jak niewidzialny. Czasem zabieram strzelbę, by polować na gołębie, bażanty czy króliki, ale nigdy bekasy. Ten maleńki brodziec z charakterystycznym chudym dziobem jest zbyt rzadki, bym mógł go zabić. To jakby zabić gościa we własnym domu. W odległych krzakach dostrzegam kosa.
Bekasy się nie pojawiają. One jednak zawsze są nieprzeniknione; już samo ich upierzenie — mieszanina ziemistych pasków i plamek — ma w sobie coś z iluzji. Po około czterdziestu minutach, kiedy czuję, że zesztywniałem z zimna i zdążyłem się sporo postarzeć, gdy już mam wyleźć z rowu, kątem oka dostrzegam, jak pod ogrodzeniem przeciska się jakiś niewyraźny kształt, zostawiając na ostrych krawędziach płotu kłaczki srebrzystego futra.
Chętnie przypisujemy zwierzętom nadprzyrodzony węch, prawda jednak jest taka, że kiedy stoję pod wiatr, zwierzę nie ma pojęcia o mojej obecności. Poznaję go po tym, jak powłóczy tylną łapą. To stary borsuk. Borsuki nie zapadają w sen zimowy, ale ten był od wielu dni w podziemiu, unikając suchych siarczystych mrozów. Ten borsuk to prawdziwy wyznawca słynnej maksymy Göringa: „Armaty czynią nas silnymi, masło tylko tłustymi”. Chociaż musi być głodny, najpierw zaczyna patrolować swój rewir.
To ciekawe, że wschodni skraj jego terytorium jest też skrajem naszej ziemi. Potraktował nasze ogrodzenie jako naturalną granicę swoich włości. Teraz idzie wzdłuż płotu, powłócząc nogami, z czarno-białym pyskiem przy ziemi, zatrzymując się co kilka metrów, by przykucnąć i oznaczyć teren. Słońce już dawno zaszło, a księżyc jest w kwadrze, więc dostrzegam go tylko dzięki białym paskom, które ma na głowie.
Zadowolony ze swych smrodliwych zasieków, powoli wędruje przez pole w moją stronę.
Borsuk to spory ssak, lecz lubi drobne przysmaki. Gdy jest około dwudziestu metrów ode mnie, widzę, jak z wdziękiem wytrawnego szefa pizzerii przystaje nad wyschniętymi krowimi plackami. W tym chłodzie niewiele tam pewnie robaków, lecz pod koniec lata, gdy trawę skoszono na siano, po lekkim deszczu widziałem tam całą borsuczą rodzinę pożerającą setki dżdżownic. Borsuk może z łatwością zjeść nawet dwadzieścia tysięcy dżdżownic rocznie. Na tym mającym 5,7 akrów polu żyje pewnie około sześciu milionów przedstawicieli Lumbricus terrestris. Borsukom raczej nie skończą się zapasy.
Dziś zbiory są jednak marne, borsuk wlecze się więc dalej. Idę trop w trop za nim. Tak być powinno. On ma tu pierwszeństwo. Borsuki są najstarszymi właścicielami ziemskimi w Brytanii. Przemierzały efemeryczne lasy południowej Anglii na długo przed tym, nim kanał odciął nas od „Kontynentu”. Idąc przez łąkę, rozgarniam nogą w kaloszu wyschnięte krowie placki, by przekonać się, co borsuk jadł. Małe, lśniące, szare ślimaki bez skorupek.
Nie miałem racji, mówiąc, że łąka jest płaska, chociaż jak na tę pofalowaną okolicę jest bardzo płaska. Nachyla się lekko z zachodu na wschód.
Na pierwszy rzut oka, jak każda łąka, wydaje się jednym spójnym środowiskiem, jednak, jak niemal każda łąka, składa się z kilku obszarów. Spójrzmy raz jeszcze. Przy dwóch bramach, gdzie krowy przystają i żują, ziemia jest naga — w świetle księżyca te miejsca wyglądają jak blizny. Tam, gdzie przecieka zachodni kanał, zbierający wodę z Bagiennej Łąki, ziemia zamienia się w torfowisko, ulubione miejsce bekasów. Część rowu zakręca na samą łąkę. Woda jest tam wystarczająco głęboka, a nurt na tyle powolny, by utworzyła się prostokątna sadzawka. Tam mnożą się żaby i traszki. Z łąki wystaje też jedna niesforna wypustka obrośnięta dookoła drzewami, nigdy niekoszona, bo za mało tam miejsca, by zmieścił się traktor, a wcześniej koń. Pod większością ogrodzeń otaczających łąkę ziemia jest sucha, szczególnie zaś na północnym krańcu zachodniego płotu. Tam owce chętnie śpią lub szukają schronienia, zostawiając kłęby wełny na pobliskich głogach i zielonoczarne bobki na ziemi. Teraz też są — stadko złożone z trzydziestu ryelandów, piętnastu szetlandów i dziesięciu hebrideanów sennie żuje trawę. W pobliżu rosną osty. W październiku przylatują sprytne szczygły, by wyjadać ich ziarna.
Jeśli położymy się na zmarzniętej ziemi, by uzyskać „przyziemną” panoramę, przekonamy się, że teren wcale nie jest gładki, a poznaczony bliznami i wyżłobieniami przez stulecia użytkowania. Ziemię przecina wyraźna sieć rozwijających się wokół ścieżek — to dzieło kilku pokoleń owiec. W odciskach kopyt tych żyjących obecnie zbiera się woda, w której odbija się światło księżyca — jakby ktoś rozsypał setki kieszonkowych lusterek.
Łąka ma też niewidzialne kontury. Gdy wstaję, natrafiam na ten niedostrzegalny punkt, w którym temperatura powietrza zmienia się na tyle, że przeszywa mnie dreszcz.
Wzdłuż wschodniej granicy łąki płynie wąski górski strumyk zmierzający aż do morza. Omija grudy żwiru i przejrzyste sadzawki, po czym okrąża wystający przylądek, który nazywamy palcem. Większa część linii brzegowej jest stroma i porośnięta gęstwiną ostrokrzewu, czarnego bzu, głogu, leszczyn, klonów i bluszczu. Cała ta plątanina jest nadmiernie wyrośniętym dzieckiem jakiegoś dawnego żywopłotu. W gęstwinie królują dwa dęby, z miłosnym zapałem obejmujące brzeg rzeki i pochopnie nachylające się nad jej nurtem. Ich odsłonięte korzenie, grube jak trąba słonia, wykręcają się, tworząc niesamowite i koszmarne kształty — jaskinie, w których mógłby zamieszkać troll. Dęby, mające mniej więcej siedemset lat, są pozostałością z czasów, gdy ta samotna wioska otoczona była lasem.
Tam, gdzie rzeka opuszcza pole, gęstwina przeradza się w mały zagajnik. Tutaj, pośród paproci i karłowatych krzewów, jest terytorium lisa. Lisy lubią osiedlać się w pobliżu wody.
Rzeka ma nazwę — Escley. W dziele The Place Names of Herefordshire (Nazwy miejsc w Herefordshire) z roku 1916 wielebny A.T. Bannister poucza czytelnika na temat rzeczownika escley: Uczeni studenci nie chcą badać imion rzek; ale tę nazwę chciałoby się powiązać z tym samym celtyckim korzeniem, od którego pochodzą Exe, Usk, Ock czy Axona. Wielebny ma pewnie rację w kwestii źródłosłowu. Nazwa rzeki wywodzi się prawdopodobnie z brytańskiego[2] słowa oznaczającego „pełen ryb”. Jeszcze wyraźniejszy jest związek z walijskim słowem „ryba”. W ten sposób etymologia przypomina nam, jak często na przestrzeni dziejów ziemie te przechodziły z rąk do rąk. Dzisiaj łąka znajduje się w Anglii, lecz zaledwie półtora kilometra od granicy. W Escley rzeczywiście pływają ryby, a cierpliwy wędkarz, który potrafi zarzucać muchę pomiędzy rosnącymi wzdłuż brzegu olchami, ma szanse złapać pstrąga. Dziś wieczorem Escley cichutko szemrze.
Kiedy schodzę z łąki, słyszę, jak mimo nocnej pory kruki kraczą, przypominając mi, że ich parka gnieździ się w małym jodłowym zagajniku po drugiej stronie rzeki, skąd znakomicie widać całe pole. Kruki tworzą pary na całe życie. Kiedy się wprowadziliśmy, ta para już tutaj mieszkała.

Gdy zamieszkaliśmy na tej farmie, łąka, właściwie wtedy jeszcze pole, od razu stała się źródłem mojej rozkoszy i rozpaczy. Wyglądała jak marzenie — aby dojrzeć jakiekolwiek domy, musiałem obrócić się o całe trzysta sześćdziesiąt stopni, a i tak były zaledwie trzy, przy czym jeden z nich nasz. To jeśli chodzi o radość. Źródłem rozpaczy był stan ziemi. W mojej głowie wciąż królowało tradycyjne rolnictwo, ubolewałem więc nad brakiem koniczyny dla naszego bydła i owiec, oraz nad tym, że dwa kawałki pola zostały zdewastowane przez chrząszcze sprężyki.
Właściwie nic z tym polem nie robiłem — wypuszczałem tylko zwierzęta, by się pasły, gdy nie miałem pod ręką niczego lepszego. Wcześniej zresztą też nikt z nim za wiele nie robił. Miejscami osty tworzyły taką gęstwinę, że prawdopodobnie od niepamiętnych czasów nikt ich nie plewił.
Zaniedbanie ma jednak niekiedy i dobre strony. W miastach na wzgórzach mieszkają ludzie bogaci. Na wsi raczej biedni. Wielcy producenci wołowiny i kukurydziani baronowie mają płaską ziemię. Rolnicy ze wzgórz zwykle są zbyt biedni, by w jakikolwiek sposób zmieniać krajobraz. Albo żeby spryskać go hektolitrami herbicydów. Najlepszym środkiem ochrony przyrody jest ubóstwo. Pewnego lata, zamiast wypędzać zwierzęta na pole, pozwoliłem, by wszystko swobodnie na nim rosło.
Poeta ludowy John Clare[3] nazywa rośliny zielonymi pamiętnikami. Pod koniec czerwca pole pełne było kwiatów, o których istnieniu zdążyłem zapomnieć. Dąbrówki i chabry pojawiły się, gdy tylko pozwoliłem, by pole stało się czymś innym niż parkingiem dla zwierząt. Dawno, dawno temu było przecież łąką.

7 STYCZNIA. Łąkę przykrył śnieg, przynosząc średniowieczny spokój. Jego warstwa jest gruba na około dwanaście centymetrów, można jeździć na sankach. Tris i Freda zjeżdżają na pobliskiej Pochyłej Łące. Z oddali, z wioski, której nie widać, dobiegają pełne zachwytu piski innych dzieci.
Ja też używam sanek, choć nie do takich rozrywek, jak pędzenie na łeb na szyję z górki. Do drewnianych romantycznych sanek przywiązuję belę jasnego siana i wlokę je przez łąkę, wyobrażając sobie w samozadowoleniu, że tak mniej więcej musiał czuć się Scott, przemierzając Antarktydę. Owce bardziej interesują się workiem do połowy wypełnionym burakami cukrowymi. Gromadzą się wokół mnie — te najbardziej nieustraszone i najbardziej głodne usiłują wskoczyć na sanie. Płatki śniegu zastygają na ich szyjach jak sznur pereł noszony przez królową balu. Śnieg tłumi kwaśne zapachy przyrody, a naturalny aromat owiec jest bardzo wyrazisty.
Rozległej, lśniącej połaci łąki nie poznaczyły owcze kopyta. Krocząc przez te dziewicze miejsca, czuję się tak, jakbym wylądował na nieznanej planecie — i w jakimś sensie tak właśnie jest. Biała planeta. Słońce odbijające się od śniegu jest tak okrutnie jasne, że muszę mrużyć oczy, jakbym zaglądał w przyszłość.
Właściwie nie cała łąka jest biała — pośrodku, w miejscach, gdzie wypływająca z ziemi woda roztapia śnieżną pokrywę, widać dwie zielone plamy. Są jak oazy, do których ptaki przylatują tłumnie, by napić się wody i szukać w ziemi jedzenia. W miękkim błocie dostrzegam ślady bażantów, a także niewyraźne trójkątne odciski jakiegoś innego, mniejszego ptaka o długich palcach.
Po południu na moment wróciły. Trzy czajki.

 
Wesprzyj nas