“Zgiełk czasu” to opowieść o zderzeniu Sztuki z Władzą, o ludzkim kompromisie, ludzkim tchórzostwie i ludzkiej odwadze.


Zgiełk czasu“Zgiełk czasu” to fikcyjna (auto)biografia Dymitra Szostakowicza, poruszająca wyobraźnię opowieść o życiu i twórczości tego wybitnego kompozytora w realiach stalinowskiej Rosji.

Napisana w trzeciej osobie, acz stanowiąca w istocie monolog wewnętrzny, powieść tworzy intymny portret jednostki utkany z pojedynczych scen, wspomnień i przemyśleń; portret, który zarazem, wychodząc daleko poza swoje ramy, przedstawia wyrazisty wstrząsający obraz okrutnych czasów, w jakich przyszło żyć jej bohaterowi.

“Zgiełk czasu” to pierwsza powieść Juliana Barnesa od czasu wyróżnionego Nagrodą Bookera “Poczucia kresu”.

Julian Barnes, ur. 19 stycznia 1946, Leicester (Wielka Brytania), angielski powieściopisarz, eseista i krytyk. Pisał pod pseudonimami: Edward Pygge i Dan Kavanagh. Absolwent Magdalen College w Oksfordzie. Po studiach przez trzy lata jako leksykograf brał udział w tworzeniu suplementu „Oxford English Dictionary”. Był publicystą i krytykiem literackim pism „New Statesman” i „New Review”. Zadebiutował powieścią „Metroland” (1980). Opublikowana w 1984 r. „Papuga Flauberta” przyniosła mu pierwszą nominację do Nagrody Bookera. Kolejne otrzymał za książki „Anglia, Anglia” (1998) oraz „Arthur & George” (2005). Nagrodę otrzymał w 2011 r. za powieść „Poczucie kresu”. Jest również autorem kilku kryminałów, m.in. „Duffy” (1980), „Fiddle City” (1981) i „Putting in the Boot In” (1985), które wydał pod pseudonimem Kavanagh. Laureat wielu prestiżowych nagród literackich, m.in. Somerset Maugham Award, Geoffrey Faber Memorial Prize, Prix Médicis, Gutenberg Prize, Grinzane Cavour Prize, Shakespeare Prize, Austrian State Prize for European Literature. Za znaczące zasługi dla dziedzictwa kulturalnego Francji (m.in. eseje na temat tego kraju i tłumaczenie książek Alphonse’a Daudeta) został odznaczony Orderem Sztuki i Literatury w stopniu komandora.

Julian Barnes
Zgiełk czasu
Przekład: Dominika Lewandowska-Rodak
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 25 października 2017
 
 

Zgiełk czasu


Wydarzyło się to w czasie wojny, na peronie dworcowym, płaskim i zakurzonym jak otaczająca go bezkresna równina. Stojący tam pociąg wyjechał z Moskwy przed dwoma dniami i zmierzał na wschód; miał przed sobą jeszcze dwa lub trzy dni drogi, zależnie od dostępności węgla i ruchów wojsk. Niedawno wzeszło słońce, ale mężczyzna – a właściwie połowa mężczyzny – już kierował swoją deskę na drewnianych kółkach ku wagonom klasy luks. Nie można było sterować nią inaczej, niż szarpiąc za przednią krawędź; a żeby nie stracić równowagi, mężczyzna przywiązał się do deski sznurem, który obejmował go w pasie. Ręce miał owinięte brudnymi strzępami ubrań, a skórę stwardniałą od żebrania na ulicach i dworcach.
Jego ojciec walczył w poprzedniej wojnie i przeżył. Pobłogosławiony przez miejscowego duchownego, wyruszył bić się za ojczyznę i za cara. Kiedy wrócił, duchownego i cara już nie było, a ojczyzna stała się innym miejscem. Ujrzawszy, co wojna zrobiła z mężem, żona zareagowała krzykiem. Teraz toczyła się kolejna wojna, wrócił ten sam najeźdźca, zmieniły się tylko nazwy – po jednej i po drugiej stronie. Nic innego się nie zmieniło: młodych ludzi jak dawniej rozrywały kule, potem krajali ich chirurdzy. Jemu nogi odjęto w szpitalu polowym wśród połamanych drzew. Wszystko to w imię wielkiej sprawy, tak jak i poprzednio. Gówno go to obchodziło. Niech inni się o to spierają; jego interesowało tylko, żeby dotrwać do końca kolejnego dnia. Stał się sposobem na przetrwanie. W pewnym momencie wszyscy się tym stawali: sposobami na przetrwanie.
Kilku pasażerów wysiadło z pociągu, by pooddychać zapylonym powietrzem; inni wyglądali przez okna wagonów. Zbliżając się, żebrak zaczynał ryczeć sprośną koszarową piosenkę. Bywało, że pasażerowie rzucali mu parę kopiejek – za to, że dostarczył im rozrywki; inni płacili mu, żeby pojechał dalej. Niektórzy celowo rzucali monety tak, żeby upadały pionowo i toczyły się, i rozbawieni, obserwowali, jak żebrak za nimi goni, odpychając się pięściami od betonowego peronu. Zdarzało się, że wtedy jeszcze inni, wiedzeni litością lub wstydem, podawali mu pieniądze do ręki. On widział tylko palce, monety i rękawy płaszczów i nie reagował na obelgi. To był ten, co pił.
W wagonie klasy luks siedzieli przy oknie dwaj mężczyźni i usiłowali zgadnąć, gdzie są i jak długo potrwa ten postój: kilka minut, godzin, może cały dzień. Nie podawano żadnych informacji, a oni wiedzieli, że nie należy pytać. Pytanie o ruch pociągów – nawet gdy było się pasażerem – groziło oskarżeniem o sabotaż. Mężczyźni mieli po trzydzieści parę lat – dość, aby to wiedzieć. Ten, co słyszał, był nerwowym chudym jegomościem w okularach; na szyi i nadgarstkach miał amulety z czosnku. Nazwisko jego towarzysza nie zapisało się na kartach historii, mimo że to on pamiętał.
Klekocząc, zbliżyła się do nich deska z połową mężczyzny. Gromko rozbrzmiały wersy opowiadające o jakimś wiejskim gwałcie. Śpiewak zamilkł na chwilę i wykonał gest jedzenia. W odpowiedzi mężczyzna w okularach uniósł butelkę wódki. Był to zbędny akt uprzejmości. Czy żebrak odmówił kiedyś wódki? Po chwili dwaj pasażerowie dołączyli do niego na peronie.
I tak to stworzyli trójkę – tradycyjną kompanię do picia. Butelkę nadal trzymał ten w okularach, jego towarzysz miał w rękach trzy szklanki. Zostały napełnione na oko i dwaj podróżni pochylili się i wypowiedzieli zwyczajowe „na zdrowie”. Kiedy się stukali, nerwowy jegomość przechylił głowę na bok – w jego okularach przelotnie rozbłysło słońce wczesnego poranka – i rzucił jakąś uwagę; jego przyjaciel zaśmiał się. Potem wypili wódkę na raz. Żebrak uniósł szklankę, prosząc o więcej. Nalali mu, potem wzięli od niego szklankę i wsiedli z powrotem do pociągu. Wdzięczny za zastrzyk alkoholu, który rozszedł się po jego skróconym ciele, żebrak odjechał w kierunku kolejnej grupy pasażerów. Kiedy mężczyźni wrócili na swoje miejsca, ten, co słyszał, zdążył już niemal zapomnieć, co powiedział. Ale ten, co pamiętał, dopiero zaczynał pamiętać.

1
Pod windą

Wiedział tylko, że to jest najgorszy czas.
Stał pod windą od trzech godzin. Właśnie wypalał piątego papierosa, a jego świadomość śmigała.
Twarze, nazwiska, wspomnienia. W dłoni ciąży kawałek torfu. Nad głową przemykają szwedzkie ptaki wodne. Pola słoneczników. Zapach olejku goździkowego. Ciepły słodki zapach Nity schodzącej z kortu tenisowego. Strużka potu spływająca z wdowiego szpica. Twarze, nazwiska.
Także twarze i nazwiska zmarłych.
Mógł przynieść sobie z mieszkania krzesło. Ale nerwy i tak nie pozwoliłyby mu usiedzieć. A poza tym wyglądałoby to przedziwnie – siedzieć w oczekiwaniu na windę.
Znalazł się w tej sytuacji zupełnie niespodziewanie, a jednak była ona całkowicie logiczna. Tak jak wszystko w życiu. Jak, na przykład, pożądanie. Ono też pojawiło się zupełnie niespodziewanie, a jednak było całkowicie logiczne.
Starał się zatrzymać świadomość przy Nicie, ale świadomość się buntowała. Była jak mucha plujka, głośna i rozwiązła. Oczywiście przysiadła na Tani. Ale potem poleciała ku tamtej dziewczynie, tamtej Rozalii. Czy na wspomnienie o niej rumienił się ze wstydu, czy też był skrycie dumny z tego perwersyjnego epizodu?
Patronat marszałka – on też był niespodziewany, a jednak całkowicie logiczny. Czy to samo można powiedzieć o marszałkowym losie?
Przyjazna brodata twarz Jurgensena; a z nią – wspomnienie palców matki zaciśniętych bezwzględnie i gniewnie na jego chłopięcym nadgarstku. I ojciec, łagodny kochany niepraktyczny ojciec, który stoi przy fortepianie i śpiewa Okwitły już dawno chryzantemy w ogrodzie.
W głowie kakofonia dźwięków. Głos ojca, walce i polki, które grał, zalecając się do Nity, cztery ryknięcia fabrycznej syreny w fis, psy zagłuszające szczekaniem niepewnego fagocistę, huk perkusji i instrumentów dętych blaszanych pod opancerzoną lożą rządową.
Te odgłosy zagłuszył inny, pochodzący ze świata rzeczywistego: nagły warkot mechanizmu windy. Teraz śmignęła jego stopa i przewróciła niewielką walizkę stojącą przy łydce. Czekał, nagle opróżniony ze wspomnień, przepełniony czystym strachem. Potem winda zatrzymała się na niższym piętrze, a on odzyskał władze umysłowe. Podniósł walizkę i poczuł, jak jej zawartość cicho się przemieszcza. Co popchnęło jego świadomość ku historii piżamy Prokofiewa.
Nie, nie jak mucha plujka. Raczej jak te komary w Anapie. Lądują, gdzie popadnie, piją krew.
Myślał, że stojąc tam, będzie panował nad swoją świadomością. Ale nocą, w samotności, zdawało się, że to jego świadomość panuje nad nim. Cóż, nikt nie ucieknie przed swym przeznaczeniem, jak zapewnił nas poeta. I nikt nie ucieknie przed swą świadomością.
Pamiętał ból, jaki czuł tamtej nocy, zanim usunięto mu wyrostek. Wymiotował dwadzieścia dwa razy, obrzucał pielęgniarkę wszystkimi znanymi mu obelgami, potem błagał przyjaciela, by sprowadził milicjanta, który go zastrzeli i uwolni od bólu. Sprowadź go, niech mnie zastrzeli i uwolni od bólu, błagał. Ale przyjaciel odmówił mu pomocy.
Teraz nie potrzebował przyjaciela ani milicjanta. Chętnych było pod dostatkiem.
Wszystko zaczęło się, powiedział swojej świadomości, dokładnie o poranku 28 stycznia 1936 roku na stacji kolejowej w Archangielsku. Nie, odparła świadomość, nic nie zaczyna się w ten sposób, w konkretnym czasie i konkretnym miejscu. Wszystko zaczęło się w wielu miejscach i w wielu czasach, po części nawet zanim się urodziłeś, w obcych krajach, i w świadomościach innych.
A potem, cokolwiek się wydarzy, wszystko będzie się toczyć dalej w ten sam sposób, w innych miejscach, i w świadomościach innych.
Pomyślał o papierosach: o paczkach kazbeków, biełomorów, hercegowiny flor. O mężczyźnie, który nabija fajkę tytoniem z kilku papierosów, zaśmieca biurko ich resztkami.
Czy da się, mimo że sprawy zaszły już tak daleko, jakoś to naprawić, poskładać, cofnąć? Znał odpowiedź: jak doktor powiedział o nosie, który się oddzielił, „przystawić, oczywiście, dałoby się: nawet zaraz bym go panu przystawił, ale zapewniam, że to by pogorszyło sprawę”[1].
Pomyślał o Zakriewskim, o Wielkim Domu i o tym, kto mógł w nim Zakriewskiego zastąpić. Ktoś na pewno zajął jego miejsce. Na tym świecie, tak skonstruowanym, nigdy nie brakowało Zakriewskich. Może kiedy dostąpimy raju, za niemal równo dwieście miliardów lat, Zakriewscy już nie będą musieli istnieć.
Chwilami jego świadomość nie chciała uwierzyć w to, co się dzieje. To niemożliwe, bo to nie jest możliwe, jak powiedział major na widok żyrafy. Ale to jest możliwe, i jest.
Przeznaczenie. To tylko wzniosłe określenie czegoś, na co nie da się nic poradzić. Kiedy życie mówi ci: „I tak to”, kiwasz głową i nazywasz to przeznaczeniem. I tak to jego przeznaczeniem było nosić imię Dmitrij Dmitrijewicz. Nic nie można było na to poradzić. Rzecz jasna nie pamiętał swojego chrztu, ale nie miał powodu wątpić w prawdziwość opowiedzianej mu historii. Rodzina zebrała się w gabinecie ojca, wokół przenośnej chrzcielnicy. Przybył duchowny i zapytał rodziców, jakie imię zamierzają nadać niemowlęciu. Jarosław, odparli. Jarosław? Pop nie był zadowolony. Powiedział, że to wyjątkowo rzadkie imię. Powiedział, że dzieci o rzadkich imionach często stają się w szkole obiektem żartów i drwin: nie, nie, nie mogą dać chłopcu na imię Jarosław. Ojca i matkę zdziwił tak otwarty sprzeciw, ale nie chcieli urazić duchownego. Spytali, co wobec tego proponuje. Wybierzcie jakieś zwyczajne imię. Na przykład Dmitrij. Ojciec zauważył, że on nosi to imię i że Jarosław Dmitrijewicz brzmi znacznie lepiej niż Dmitrij Dmitrijewicz. Ale pop się z nim nie zgodził. I tak to został Dmitrijem Dmitrijewiczem.
Jakie znaczenie mają nazwy? Urodził się w Sankt Petersburgu, zaczął dorastać w Piotrogrodzie, skończył dorastać w Leningradzie. Albo w Sankt Leninsburgu, jak lubił go czasem nazywać. Jakie znaczenie mają nazwy?
Miał trzydzieści jeden lat. Kilka metrów dalej leżała jego żona Nita, z ich córką Galiną u boku. Gala miała roczek. Ostatnio wydawało się, że osiągnął w życiu stabilizację. To nigdy nie przychodziło mu łatwo. Doświadczał potężnych emocji, ale nigdy nie posiadł umiejętności ich wyrażania. Nawet w czasie meczu piłki nożnej rzadko krzyczał i tracił panowanie nad sobą jak inni; zadowalało go ciche komentowanie umiejętności piłkarza – lub ich braku. Niektórzy widzieli w tym sztywną oficjalność leningradczyka; ale on wiedział, że nadto – czy też pod tym – jest człowiekiem nieśmiałym i niespokojnym. A w relacjach z kobietami, kiedy już wyzbył się nieśmiałości, miotał się między absurdalnym entuzjazmem a gwałtowną rozpaczą. Niczym zepsuty metronom.
A jednak, mimo wszystko, jego życie wreszcie nabrało pewnej regularności, a wraz z nią właściwego rytmu. Tyle że teraz znów stało się niepewne. Niepewne: więcej niż eufemizm.
Nocna walizka przy łydce przypomniała mu, jak kiedyś próbował uciec z domu. Ile miał wtedy lat? Siedem, może osiem. A czy miał ze sobą małą walizkę? Pewnie nie – złość matki wybuchła zbyt szybko. Było to pewnego lata w Irinowce, gdzie ojciec pracował jako zarządca majątku. Jurgensen był miejscową złotą rączką. Kimś, kto robił rzeczy i naprawiał je, kto rozwiązywał problemy w sposób zrozumiały dla dziecka. Kto nigdy nic mu nie kazał, a pozwalał obserwować, jak kawałek drewna zamienia się w sztylet albo gwizdek. Kto dawał mu świeżo wykopany torf i pozwalał go wąchać.
Bardzo się do Jurgensena przywiązał. Kiedy więc coś budziło jego niezadowolenie, a zdarzało się to często, mówił: „Dobrze, w takim razie zamieszkam z Jurgensenem”. Pewnego ranka, będąc jeszcze w łóżku, wypowiedział tę groźbę, albo obietnicę, pierwszy raz tego dnia. Ale matce ten jeden raz wystarczył. Wstawaj, zaprowadzę cię do niego, powiedziała. Przyjął jej wyzwanie – nie, nie miał czasu, żeby się spakować – Sofia Wasiljewna wzięła go stanowczo za nadgarstek i ruszyli przez pole w stronę domku, w którym mieszkał Jurgensen. Z początku zuchwale obstawał przy swoim, krocząc dumnie obok matki. Z czasem jednak jego stopy zaczęły się ociągać, potem nadgarstek, a następnie cała ręka zaczęły się wymykać z matczynego uchwytu. Wtedy myślał, że to on się wyswobadza, ale teraz rozumiał, że to matka go puszczała, palec po palcu, aż był wolny. Ta wolność nie oznaczała, że może zamieszkać z Jurgensenem, oznaczała, że może wziąć nogi za pas, zalać się łzami i biegiem wrócić do domu.
Ręce, wymykające się, chwytające. Jako dziecko bał się umarłych – bał się, że wstaną z grobów, pochwycą go i zawloką pod zimną czarną ziemię, która wypełni mu oczy i usta. Ten lęk powoli zanikł, ponieważ bardziej przerażające okazały się ręce żywych. Prostytutki z Piotrogrodu nie miały szacunku dla jego młodego wieku i niewinności. Im trudniejsze czasy, tym zachłanniejsze ręce. Sięgały po twojego fiuta, twój chleb, przyjaciół, rodzinę, środki do życia, po twoją egzystencję. Tak jak prostytutek bał się też dozorców. A także stróżów prawa – jakkolwiek by się nazywali.
Ale był też lęk przeciwny: przed wymknięciem się z rąk, które zapewniają bezpieczeństwo.
Marszałek Tuchaczewski zapewniał mu bezpieczeństwo. Przez wiele lat. Aż pewnego dnia zobaczył, jak z linii włosów marszałka spływa strużka potu. Duża biała chustka zatrzepotała i starła wilgoć, a on zrozumiał, że już nie jest bezpieczny.
Marszałek był najbardziej wyrafinowanym człowiekiem, jakiego w życiu poznał. Był najsłynniejszym rosyjskim strategiem wojskowym: gazety nazywały go „czerwonym Napoleonem”. Był też miłośnikiem muzyki i lutnikiem amatorem; człowiekiem o otwartym, dociekliwym umyśle, który lubił dyskutować o powieściach. Przez dziesięć lat znajomości często widywał Tuchaczewskiego, jak po zmroku przemierzał Moskwę czy Leningrad w swoim marszałkowskim mundurze, na wpół pracując, na wpół bawiąc się, łącząc politykę z przyjemnością; rozmawiał i prowadził spory, jadł i pił, chętnie demonstrował swoją słabość do baletnic. Lubił opowiadać o tym, że Francuzi zdradzili mu, jak pić szampana, żeby nie mieć kaca.
On nigdy nie będzie tak światowy. Brakowało mu pewności siebie; a także, być może, chęci. Nie lubił wymyślnego jedzenia i miał słabą głowę do alkoholu. W czasach studenckich, kiedy wszystko przemyśliwano i tworzono na nowo, zanim partia przejęła pełną kontrolę, jak większość studentów, przypisywał sobie wyrafinowanie wykraczające poza jego doświadczenie. Skoro dawne zwyczaje odeszły bezpowrotnie, należało na przykład przemyśleć na nowo kwestię seksu; i ktoś wymyślił teorię „szklanki wody”. Akt seksualny, utrzymywali młodzi mędrkowie, jest jak wypicie szklanki wody: kiedy czujemy pragnienie, pijemy, a kiedy czujemy pożądanie, uprawiamy seks. Nie był temu przeciwny, tyle że wtedy kobiety musiałyby być tak swobodnie pożądliwe, jak były pożądane. Jedne były, inne nie. Ale ta analogia sprawdzała się tylko w pewnym stopniu. Szklanka wody nie angażuje serca.
A zresztą wtedy w jego życiu już pojawiła się Tania.

 
Wesprzyj nas