“Dziesięć tysięcy żyć” to coś więcej niż wspaniała historia miłosna. Każda podróż od kołyski do grobu pozwala Milo odkrywać kolejne fragmenty wielkiej kosmicznej układanki…


Dziesięć tysięcy żyćNajpierw żyjemy. Potem umieramy. A potem… dostajemy następną szansę?

Dziesięć tysięcy szans, dokładnie rzecz biorąc. Dziesięć tysięcy żywotów, żeby „zrobić to, jak należy”. Odpowiedzieć na wszystkie wielkie pytania. Osiągnąć pełnię mądrości. I stać się Jednym ze Wszystkim.

Milo miał do tej pory dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć takich szans. Zostało mu jeszcze pięć żywotów na zdobycie sobie miejsca w kosmicznej duszy. Jeśli mu się nie uda, rozpłynie się w nicości. Lecz tak naprawdę Milo pragnie jedynie spocząć na zawsze w ramionach Śmierci. Albo Suzie, jak ją nazywa.

Suzie jest nie tylko kochanką Milo podczas niezliczonych przerw między żywotami, które nasz bohater spędza w zaświatach, ale i – dosłownie – powodem, dla którego wciąż żyje. Zanurzając się w kolejnych egzystencjach, Milo marzy o dniu, kiedy nie będzie musiał już nigdy więcej jej opuszczać.

Jednak “Dziesięć tysięcy żyć” to coś więcej niż wspaniała historia miłosna. Każda podróż od kołyski do grobu pozwala Milo odkrywać kolejne fragmenty wielkiej kosmicznej układanki – jeśli tylko zdąży poskładać je na czas, zrozumie w końcu, co znaczy być częścią czegoś większego od nieskończoności.

Mroczna i uwodzicielska jak książki Neila Gaimana i inteligentnie zabawna jak dzieła Kurta Vonneguta, “Dziesięć tysięcy żyć” to opowieść o wszystkim, co czyni życie głębokim, pięknym, absurdalnym i rozdzierającym.

Bo to coś więcej niż historia Milo i Suzie. To także Wasza historia.

***

Styl Poore’a odzwierciedla eklektyczną mieszankę pisarzy: Terry’ego Pratchetta, Neila Gaimana, Samuela R. Delanyego i Kurta Vonneguta. Ta wspaniała powieść przypomina “Wszystko w porządku” Rona Currie. “Dziesięć tysięcy żyć” to niesamowita wyprawa w świat wyobraźni i humoru i autentycznie żywa historia.
“Booklist”

Michael Poore
Dziesięć tysięcy żyć
Przekład: Janusz Ochab
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 24 października 2017
 
 

Dziesięć tysięcy żyć


Rozdział 1

Mędrzec z Orange Blossom Key

archipelag Florida Keys, rok 2017

Oto opowieść o mędrcu imieniem Milo.
Zaczyna się w dniu, gdy pożarł go rekin.
Dzień nie zapowiadał się źle. Milo obudził się przed wschodem słońca, wbił swoje pięćdziesięcioletnie ciało w szorty i wyszedł na plażę, by pomedytować. Jak zwykle towarzyszył mu jego pies Burt, duży czarny kundel.
Milo usiadł na białym jak cukier piasku, zamknął oczy i wystawił twarz na podmuchy ciepłej słonej bryzy, która poruszała lekko jego brodą. Był świadom dotyku spiętych w kucyk włosów, które opadały mu na plecy, i krzyku mew. Właśnie na tym powinna polegać medytacja: zauważasz rzeczy, ale o nich nie myślisz.
Milo nie był mistrzem medytacji. Otworzył piwo i obserwował słońce. Jak zawsze, im bardziej starał się o niczym nie myśleć, tym wyraźniej jego myśli zwracały się ku takim gównianym sprawom jak duży palec u nogi albo Francja. Może zrobi sobie nowy tatuaż.
Wypił śniadanie, dostrzegając ocean i jego wspaniałą odwieczną obojętność. Próbował dopasować się do jego oddechu – oddechu samego czasu – i jak zwykle zasnął na plaży ze swoim piwem i psem, by obudzić się dopiero wtedy, gdy przypływ sięgnął mu kostek.
Być może nikt na całym świecie nie medytował gorzej od niego. Zauważył to jednak, zaakceptował i przyjął z pokorą. Pokora była jednym z filarów jego mądrości.
Poszedł do domu, by otworzyć nową torbę psiej karmy.

Rekin, który za kilka godzin miał pożreć Mila, był w tym momencie jeszcze wiele kilometrów od brzegu. Patrolował wody w pobliżu St. Jeffrey’s Key, szukając manatów.
Rekin wiedział, że jest głodny. To nie wymagało żadnego myślenia. Żył chwilą, każdą chwilą, w poczuciu pełnego sensu i spokoju. Nieustannie medytował, choć nie miał o tym pojęcia.

Milo pracował przez jakiś czas w ogrodzie.
Bawił się z psem i czytał książkę o skamielinach.
Włączył internet i przez dwadzieścia minut oglądał głupie filmiki.
Potem pojechał starym pikapem do szpitala św. Wincentego, bo odwiedzanie chorych to ważna część pracy mądrego człowieka. Zabrał ze sobą Burta.
Głaskanie psów miało korzystny wpływ na ludzi. To fakt dowiedziony naukowo. Burt na swój sposób również był mędrcem. Jak wszystkie zwierzęta.

Tego dnia Milo i Burt odwiedzili stuletnią Arlene Epstein, która umierała ze starości.
Kiedy przyjechali, Arlene spała, Milo stał więc w bezruchu i przyglądał jej się przez minutę. Pomyślał, że szpitale w jakiś dziwny sposób degradują ludzi. Patrząc na Arlene Epstein i na jej delikatną jak pergamin skórę, nikt by nie przypuszczał, że była niegdyś legendarną barmanką, która upiłowanym kijem hokejowym przywoływała do porządku rozhukanych turystów.
Burt podskoczył i oparł przednie łapy na materacu.
– Milo. – Arlene ziewnęła. – To już czwartek?
– Sobota – odparł, klękając obok niej.
– Zawsze lubiłam soboty – westchnęła staruszka. – Chyba umrę właśnie w sobotę, jeśli będę miała na to jakiś wpływ.
– Ale nie dzisiaj – odrzekł Milo. – Dobrze dziś wyglądasz.
– Fantastycznie. – Usiadła prosto na łóżku i pociąg­nęła go za brodę. – Możesz zabrać mnie na spacer.
Arlene nie powinna była wychodzić na spacery. Na drzwiach jej sali znajdowała się naklejka z napisem „ryzyko upadku”. Milo zignorował ostrzeżenie i wykradł chodzik ze schowka na korytarzu.
Arlene robiła mniej więcej jeden krok na trzy sekundy. Milo trwał cierpliwie u jej boku, gotów w każdej chwili ją pochwycić. Burt szedł wzdłuż ściany, ani na moment nie odrywając od niej nosa. (Psy uwielbiają szpitale. Pomyślcie tylko o wszystkich tych zapachach, których przecież nigdy nie da się do końca usunąć).
Kiedy przeszli jakieś trzy metry, Arlene spytała:
– Milo, wiesz, co się dzieje, kiedy umieramy?
Był wobec niej szczery.
– Tak – odparł.
Jeden krok. Dwa kroki.
– Więc? – spytała.
– Wracasz w innej postaci.
Arlene zastanawiała się nad tym przez moment.
– Jako inna osoba? – spytała w końcu.
– Albo pies. Albo mrówka. A może nawet jako drzewo. Burt w swoim ostatnim życiu był kierowcą autobusu.
Staruszka znieruchomiała.
– Nie rób ze mnie idiotki – powiedziała. – Umrę już niedługo, w sobotę, i chcę wiedzieć.
Milo obdarzył ją głębokim, szczerym spojrzeniem.
– Mam za sobą prawie dziesięć tysięcy żywotów – wyznał. – Jestem najstarszą duszą na tej planecie.
Arlene spojrzała w głąb jednego oka Mila, potem drugiego. Chyba spodobało jej się to, co zobaczyła. Odsunęła chodzik na bok, ujęła w obie ręce dłoń Mila i oparła się na nim lekko.
Ponownie ruszyli do przodu.
– Nadal będę sobą? – spytała.
– Jasne. Mniej więcej. Oczywiście powinnaś robić jakieś postępy.
– Chyba nie chcę wrócić jako drzewo.
– Więc nie rób tego.
Arlene poklepała go po dłoni i powiedziała mu, że dobry z niego chłopak.
Burt wywąchał na podłodze coś paskudnego i polizał to z lubością.
Gdyby Milo poszedł wtedy popływać i został zjedzony przez rekina, jego życie zakończyłoby się wspaniałym, szlachetnym akcentem. Ale nie poszedł. Rekin, wiecznie głodny, pożarł kilka karmazynów oraz trochę śmieci unoszących się na powierzchni i płynął teraz w głębinach między wyspami, zmierzając powoli ku rafom Orange Blossom Key.
W poprzednim życiu rekin był karmazynem. Bywał różnego rodzaju jedzeniem. Był też Truskawkową Królową na Festiwalu Truskawek w Troy, w stanie Ohio, w 1985 roku. Czasami, w snach, przypominał sobie tamte inne życia.
Ale na razie pływał i był głodny, był głodny i pływał.
Milo wciąż miał przed sobą cały dzień pracy. Jako mędrzec rozumiał znaczenie pracy w życiu człowieka.
Utrzymywał się z dwóch zajęć.
Po pierwsze był rybakiem i służył jako przewodnik wędkarzom, którzy przyjeżdżali tu na urlop.
Miał łódź „Jenny Ann Loudermilk” i za ogromną opłatą zabierał ludzi na połów. W Key można było żądać od turystów niemal każdej ceny.
Tego dnia Milo zamierzał sprzątać pokład „Loudermilk”. Oczywiście mógł się pojawić jakiś klient, ale Milo miał nadzieję, że do tego nie dojdzie. Liczył, że pójdzie posurfować, jeśli tylko fale trochę urosną.
Stał na pokładzie swojej łodzi z wężem ogrodowym w ręce i zmywał wodą łajno mew i stare rybie wnętrzności. Burt zwinął się w kłębek na podłodze sterówki i leżał tam, obserwując muchy na szybie.
Milo wrócił myślami do Arlene Epstein. Zastanawiał się, czy staruszka boi się śmierci.
Miał nadzieję, że nie. Śmierć to przecież tylko drzwi. Przechodziło się przez nie wiele razy, ale nadal przerażała większość ludzi. Właśnie o tym myślał, gdy kątem oka dostrzegł w głębi portu coś jasnego i kolorowego.
Turysta w koszulce z napisem „ORANGE BLOSSOM KEY”. Przysadzisty, wąsaty mężczyzna w średnim wieku, w ciemnych okularach, nowiutkich butach i słomianym kapeluszu.
Nagle Milowi odechciało się pracować. Nagle zapragnął wybrać się do pubu BoBo, usiąść przy barze i napić się piwa.
– Będzie pan dziś jeszcze wypływał? – spytał mężczyzna.
A niech to jasny szlag.
– Klient nasz pan – odparł Milo. – Jeśli chce pan wypłynąć, to wypłyniemy.
– Ile?
Milo wymienił cenę, która najwyraźniej przeraziła mężczyznę. (O jutrzenko nadziei…)
– Proszę posłuchać – dodał Milo. – Weźmie pan jeszcze ze trzech czy czterech kumpli, wyniesie was to znacznie taniej, popłyniemy spokojnie jutro rano…
Wydawało się jednak, że turyście bardzo zależy na czasie.
– Nie – odparł. – Płyńmy od razu.
– Zapraszam na pokład – powiedział Milo, podając mu silną, opaloną i wytatuowaną rękę.
Mężczyzna przedstawił się jako Floyd Gamertsfelder.
– Sprzedaję dywany – wyjaśnił.
– Fantastycznie – odrzekł Milo, oddając cumy.
Burt zeskoczył z łodzi i potruchtał wzdłuż brzegu, zmierzając do domu. Woda nie była jego żywiołem i dobrze o tym wiedział.
Floyd Gamertsfelder miał w dupie łowienie ryb. Milo domyślił się tego, gdy tylko go zobaczył, gdy tylko dosłyszał w jego głosie tę dziwną nutę zniecierpliwienia i pośpiechu. Mniej więcej połowa klientów zachowywała się podobnie: płacili ciężkie pieniądze za jego czas, paliwo i łódź, ale chodziło i o coś ważniejszego niż seriole czy marliny.
Na tym właśnie polegało drugie zajęcie Mila: był zawodowym mędrcem i doradcą.
Ludzie przychodzili do niego, bo mieli problemy, z którymi nie umieli sobie sami poradzić, a słyszeli o nim. Podobnie jak postacie z kreskówek, które wspinają się na wysoką górę, by znaleźć mędrca, prawdziwi ludzie przyjeżdżali z odległych miejsc, by spytać Mila o radę na jego łodzi, na morzu, za cenę kilkugodzinnej wyprawy.
I było to całkiem rozsądne z ich strony. W końcu przez dziesięć tysięcy żywotów możesz się sporo nauczyć. Milo wcisnął tyle nauk i doświadczeń w swoją jedną jedyną duszę, że ta wiedza zamieniła się pod ogromnym ciśnieniem w mądrość, podobnie jak węgiel zamienia się w diament. Jego mądrość była niczym moc superbohatera.
Widać to było w jego oczach – niczym zielony ogień płonący w kosmosie – i po jego wytatuowanej skórze, pomarszczonej i pobrużdżonej, jakby opalenizna zapuściła w niej korzenie.
– Tak naprawdę chciałbym z panem porozmawiać o pewnej sprawie – wyznał Floyd, gdy opuszczali przystań.
– Wiem. – Milo skinął głową.
Kiedy wypłynęli za falochron, „Loudermilk” podniosła się na całkiem sporej fali. Takiej, która niosła obietnicę dobrego surfowania. Milo miał nadzieję, że Floyd szybko przejdzie do konkretów.
Cierpliwość – przypominało mu jego boa. Cierpliwość i współczucie.
Milo ponownie skinął głową, ułożył kciuki i palce wskazujące w mudrę, dodał gazu i wypłynął na pełne morze.

Floyd Gamertsfelder wystawił jego cierpliwość na ciężką próbę.
Milo liczył po cichu, że mężczyzna otworzy się przed nim i opowie o tym, co mu dokucza, jak tylko odpłyną od brzegu, lecz były to próżne nadzieje. Floyd wspomniał, że chciałby porozmawiać, a potem zamilkł i wpatrywał się z ponurą miną w horyzont.
Milo nie był tym zaskoczony. Wiedział, że zwykle zajmuje to sporo czasu. Ludzie przychodzili do niego z poważnymi problemami osobistymi. Musieli zebrać się w sobie, by szczerze mu o tym opowiedzieć. Musieli spojrzeć w jego nieziemskie oczy i wsłuchać się w spokojny, relaksujący głos oceanu.
Milo niemal zawsze zabierał klientów w to samo miejsce, do tego samego punktu na mapie. Tylko on wiedział o tym miejscu, gdzie ląd chował się już za horyzontem, a pod trzydziestoma metrami wody krył się wrak łodzi podwodnej, sztucznej rafy, która była siedliskiem niemal wszystkich gatunków zwierząt żyjących w zatoce. Tu właśnie zarzucał zwykle kotwicę.
„Nawet umarlak mógłby tu coś złowić” – mówił Milo swoim klientom.
Z Floydem na pokładzie krążył przez dwie godziny nad łodzią podwodną, łowiąc bonita i samogłowy.
Floyd otworzył małą lodówkę, którą ze sobą przyniósł, i obaj napili się piwa.
– Byłeś kiedyś żonaty, Milo? – spytał Floyd.
Ach, problemy małżeńskie. Około osiemdziesięciu procent klientów przychodziło do niego z takimi właśnie sprawami.
– Tak – potwierdził krótko. (Dziewięć tysięcy sześćset czterdzieści dziewięć razy).
– No więc zasadniczo chodzi o to, że moja żona nie jest dla mnie miła – wyznał Floyd.
Milo westchnął ze współczuciem.
– Nie zdradza mnie, to nie to. Chodzi o drobne gesty. Ona nigdy tego nie robi, nigdy mi nie pomoże, nie przyniesie szklanki lemoniady, kiedy koszę trawnik. Czy ja jestem staroświecki? Mówią, że wszystko polega właśnie na tych małych rzeczach. A ona nigdy ich nie robi.
Milo sięgnął za siebie i wyłączył silnik.
– A czy ja robię takie rzeczy dla niej? – kontynuował Floyd. – Tak, do cholery, robię. W zeszłym tygodniu przygotowałem spaghetti i… Hej, coś się dzieje!
Na wędkę Floyda złapała się piękna seriola, przez następne piętnaście minut wyciągali ją z wody.
Wiatr przybrał nieco na sile. Daleko w dole, między wręgami łodzi podwodnej, tysiące ryb obserwowały cień „Jenny Ann Loudermilk” przesuwający się po dnie. Półtora kilometra dalej rekin, który miał zjeść Mila, ścigał właśnie ławicę makreli i przesuwał się na północ.
– A czy twoja żona jest miła dla innych ludzi? – spytał Milo.
– Niespecjalnie – odparł Floyd.
– Więc na czym, twoim zdaniem, polega problem?
Mężczyzna wziął głęboki oddech i powiedział:
– Myślę, że moja żona jest po prostu niemiłym człowiekiem. Myślę, że mnie nie lubi, a właściwie nie lubi nikogo.
– Dlaczego od niej nie odejdziesz? – spytał Milo.
Floyd zastanawiał się nad tym przez pełne pięć minut.
– Staram się podchodzić do pewnych spraw w dojrzały sposób – oznajmił wreszcie. – Pomyślałem, że może potrzebujemy czasu. Małżeństwo to ciężka praca. Więc… – Tu przemógł się w końcu i spojrzał prosto na Mila. – Więc myślę, że powinienem dorosnąć i chcieć, by sprawy zmieniły się na lepsze. Moi rodzice nauczyli mnie, że nie można się łatwo poddawać.
Milo nie patrzył na swojego rozmówcę. Stał zwrócony ku morzu, jakby wypatrywał czegoś konkretnego.
– Poczekaj momencik – poprosił, po czym zarzucił przynętę bardzo, bardzo daleko. Gdy wpadła do wody, odliczył w myślach: cztery, trzy, dwa, jeden… a potem mocno szarpnął wędką, zaczął zwijać żyłkę w szalonym tempie i w końcu wyrzucił na pokład, tuż przed Floydem, olbrzymią barrakudę.
– Chryste! – wrzasnął mężczyzna. – Odbiło ci?
Barrakuda rzucała się wściekle, kłapiąc wielkimi, ostrymi jak brzytwa zębiskami, i natychmiast posiekała na kawałki wąż z wodą.
Floyd wpadł w panikę, kręcił się i podskakiwał w histerycznym tańcu.
– Podejdź do tego w dojrzały sposób – zaproponował Milo.
Barrakuda podskoczyła w miejscu, próbowała złapać Floyda ręce.
– Daj jej trochę czasu – dodał Milo. – Łowienie to ciężka praca.
Ryba przegryzła puszkę po piwie i zaatakowała kostki Floyda.
Sprzedawca dywanów, jak większość ludzi, w razie potrzeby potrafił wykazać się odwagą. Stłumiwszy panikę, pochylił się, złapał barrakudę wpół i wyrzucił ją za burtę, wydając przy tym ni to westchnienie, ni tłumiony szloch.
Przez chwilę stał na skraju pokładu, drżąc na całym ciele i zastanawiając się, czy ma jeszcze dość odwagi, by ponownie nawrzeszczeć na Mila.
– Problem z barrakudą nie polega na tym, że nie zachowujesz się dojrzale – przemówił spokojnie mędrzec. – Problemem jest sama barrakuda. Jeśli nie chcesz być z nią w jednej łodzi, jedno z was musi ją opuścić.
Floyd opadł ciężko na fotel wędkarski. Po minucie powiedział tylko:
– Tak.
Wyrzekł to słowo z wielkim smutkiem, ale wyglądał na szczęśliwego.
Milo uruchomił silnik i ruszył w stronę domu. Miał nadzieję, że uda mu się jeszcze uratować resztę popołudnia.
Gdyby umarł właśnie wtedy, byłby to poetyczny i piękny koniec. Ale nie umarł.

 
Wesprzyj nas