“Bałagan, jaki zostawisz” to fascynujący thriller psychologiczny nagrodzony prestiżową Premio Primavera.


Bałagan, jaki zostawiszRaquel jest typową hiszpańską trzydziestolatką: nie ma dzieci, pracuje dorywczo, ma za sobą epizod depresyjny, a jej mąż jest bezrobotnym pisarzem.

Kiedy w końcu udaje się jej zdobyć półroczne zastępstwo w szkole średniej w Novariz, nie waha się ani chwili.

Jednak senne i mroczne miasteczko od początku budzi jej niechęć. Kiedy dociera do szkoły, dowiaduje się, że Viruca, poprzednia nauczycielka, popełniła samobójstwo.

Już pierwszego dnia pracy Raquel otrzymuje anonimowy liścik z narysowaną szubienicą i pytaniem:
„A tobie ile czasu zostało do śmierci?“

Raquel chce dotrzeć do prawdy. Co stało się z Virucą? Czy to samo przydarzy się i jej? I dlaczego niektóre ślady prowadzą do jej męża?

Carlos Montero
Bałagan, jaki zostawisz
Przekład: Marta Jordan
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 27 września 2017
 
 

Bałagan, jaki zostawisz


ROZDZIAŁ 1

Fotograf był mężczyzną około pięćdziesięciopięcioletnim, z wielkim brzuchem, który nie pozbawiał go jednak zwinności, ilekroć, chcąc osiągnąć najlepsze ujęcie, musiał się schylić, zrobić kilka kroków tyłem, wspiąć na wszystko, co napotkał na swej drodze, albo z tego zejść. Teraz postanowił zachęcić nowożeńców, aby podeszli nad brzeg zbiornika wodnego nieopodal rzymskich basenów termalnych. Zimą termy były zwykle zalewane, ale ponieważ jesienią zbytnio nie padało, poziom wody był na tyle niski, że odsłaniał część antycznych ruin i piaszczyste nabrzeże, bardziej przypominające plażę niż brzeg rzeki. Piasek pokrywały tysiące suchych liści opadłych z drzew, które zdawały się cofać nieśmiało przed wodą, a tymczasem to ona, z powodu suszy, uciekała przed nimi. Owego chłodnego zimowego dnia gorące źródła parowały, wprowadzając jakąś dziwną atmosferę, do której mieszkańcy prowincji Ourense byli już przyzwyczajeni, ale która zawsze zaskakiwała przybyszów. Kąpiele w leczniczych wodach termalnych znowu zaczęły być modne i przyciągały rzesze turystów do basenów położonych przy brzegach rzeki Miño, w enklawach takich jak A Chubasqueira czy Outariz, oraz tych przy zbiorniku, As Conchas, na rzece Limii, na południu prowincji i prawie przy granicy z Portugalią. Tysiące gości, nie licząc miejscowych, przez cały rok przybywało zażywać kąpieli w tych ciepłych sadzawkach, prawdziwych naturalnych jacuzzi. To nie Islandia, mawiali dumni mieszkańcy Ourense, to Galisja.
– Myślę, że z takim niebem i wodą to może być piękne tło – stwierdził fotograf, ocierając chusteczką kropelki potu, które ściekały mu z czoła aż na podwójny podbródek.
– A nie będzie tam za mokro? – zapytała panna młoda. – Bo nie chcę sobie poplamić sukni.
Fotograf zbliżył się do brzegu i prawą ręką pomacał piaszczystą ziemię.
– Sucho. Podejdźcie bez obaw.
Młodzi usłuchali, chociaż nie wyglądało na to, żeby chcieli zbytnio współpracować, do czego fotograf był już zresztą przyzwyczajony; część jego pracy polegała na tym, by sprawić, żeby na dwadzieścia minut zapomnieli o krzątaninie owego dnia i wszelkich zobowiązaniach wobec zaproszonych gości. By to osiągnąć, sięgał zwykle do swojego stałego repertuaru, rzucając okrągłe zdania, które miały rozluźnić młodą parę. Obejmij ją w pasie, popatrz na nią tak jak wtedy, kiedy ją kochałeś. A może by tak buziaka? A może by tak w usta? Oj, chyba skończy się na tym, że będę musiał spędzić z wami noc poślubną i dać wam parę wskazówek, jak to się robi, bo widzę, że jesteście jacyś zieloni.
Zdania takie jak te, choćby i najgłupsze, zazwyczaj robiły swoje i świeżo upieczeni małżonkowie w końcu się odprężali, a nawet bawili tą chwilą. Jednak to raczej nie był ten przypadek.
– Spróbujmy zrobić coś na szybko, bo ludzie zaczynają protestować – powiedział pan młody, enty raz rzucając okiem na komórkę.
– Nawet w dniu naszego ślubu nie zostawisz telefonu w spokoju? – wyraziła swój sprzeciw dziewczyna.
– Najwięcej esemesów przysyła mi twój ojciec. To niby co mam robić?
– Już kończymy, przysięgam – zapewnił fotograf. – Jeszcze dwa zdjęcia i gotowe. Andrea, może popatrz na zalew? Wyobraź sobie, czy ja wiem, że widzisz jakiś piękny żaglowiec i pokazujesz go swojemu mężowi.
– Mężowi… Jak to dziwnie brzmi.
– Będziesz musiała się przyzwyczaić – odparł młodzieniec z przekonaniem.
– W takim razie, mężu, popatrz, jaki piękny żaglowiec tam płynie.
Oboje się uśmiechnęli, kontynuując tę grę, gdy wtem panna młoda zmieniła się na twarzy.
– A to co takiego? – Pokazała chaszcze porastające brzeg sto metrów dalej. – Jakaś tratwa?
– Gdzie? Bo bez okularów trudno mi…
– Tam.
Pan młody wytężył nieco wzrok i od razu pojął przyczynę przerażonej miny swojej świeżo poślubionej małżonki.
– To ciało… nagie… i…
– Gdzie? – zapytał fotograf.
– To trup?
Fotograf z największą zręcznością, na jaką pozwoliły mu grube palce, zmienił obiektyw aparatu z 50 mm na teleobiektyw 200 mm. Skierował go na zalew, szukając przedmiotu niepokoju młodej pary. Udało mu się dokładnie ująć w kadrze to, czego szukał, i przekonał się, że owszem: na wodzie unosiły się zwłoki. Spuchnięte ciało, niebieska skóra, posiniałe wargi, piana w ustach, zdeformowane obrzękiem rysy twarzy i splątane włosy. Podobne widywał w kryminalnych serialach, których wielką miłośniczką była jego żona, oglądająca je niemal każdej nocy. Nacisnął wielokrotnie migawkę aparatu.
– Co widzisz? Jest nieżywy? – spytał mąż, przerażony i przytłoczony myślą o kołyszącym się na falach nieboszczyku.
Panna młoda wczepiała się w ramię męża i z niepokojem czekała na odpowiedź fotografa.
– Nieżywa. To kobieta. Niezbyt stara – potwierdził fotograf. – Najlepiej będzie, jak wezwiesz Gwardię Obywatelską.
Młoda małżonka nie zdołała powstrzymać mdłości. Zwymiotowała. Rozbryzgane wymiociny zniszczyły jej suknię. Mąż podał jej chusteczkę, żeby się wytarła.
– Nieważne, nieważne. – Nagle przejmowanie się plamą na sukni wydało jej się nieistotne, a nawet nie na miejscu.
Godzinę później przyjechało kilka wozów patrolowych. Młodej pary już nie było, pozostał jedynie fotograf. Uznał, że jego obowiązkiem jest zaczekać, aż pojawią się ci z Zasłużonej1.
Żeby dosięgnąć pozbawionego życia ciała dziewczyny i wyciągnąć je na brzeg, potrzebowali motorówki. Sędzia i sekretarka sądowa dotarli nieco później i asystowali przy zabieraniu zwłok.
– Myślę, że to ona, panie sędzio – wyraził przypuszczenie starszy szeregowy Giménez.
– Kto?
– Nauczycielka z Novariz, ta, co zaginęła tydzień temu. Biedaczka.

ROZDZIAŁ 2

Gdzieś czytałam, że powody, które wywołują najgorszy stres, to śmierć kogoś bliskiego, rozstanie z ukochanym i przeprowadzka, uporządkowane w takiej właśnie kolejności.
Śmierć kogoś bliskiego: odhaczyć, check. Albo raczej podwójnie check.
Przeprowadzka: ta, do której właśnie się zabieramy, mój mąż i ja. Opuszczamy nasze wynajmowane mieszkanie w dzielnicy Montealto w A Coruñi po sześciu latach, jakie tu przeżyliśmy.
Rozstanie z ukochanym: wydaje mi się bliskie, o ile się wreszcie nie dogadamy w sprawie tego, co mamy wyrzucić, a co zachować.
– W tym płaszczu nie chodzisz od czasów studiów.
– Dostałem go od ojca. To jedna z niewielu pamiątek, jakie mi po nim zostały.
– Germán, czy nie umówiliśmy się, że już przestajesz grać kartą „mój ojciec nie żyje”?
– I kto to mówi. Przecież nie minęły nawet jeszcze cztery miesiące…
– Dobra, przymierzaj, jeśli naprawdę uznasz, że ci w nim dobrze, wsadzimy go do paczek, które zabieramy.
Germán staje w nim przed lustrem, sprawdza w odbiciu, czy ja też na niego patrzę.
– I jak? – pyta. Dostrzega coś, co mu się nie podoba. Podnosi rękę do głowy i wzdycha z troską, dotykając włosów z pewnym niepokojem. – Coraz ich mniej. Myślę, że mi wypadły podczas tych miesięcy w szpitalu. Nikt ci nie mówi, że taki będzie jeden z efektów ubocznych choroby ojca.
– Nie wyłysiejesz.
– Oby. Podoba ci się ten płaszcz?
Patrzę na niego, nie będąc pewna, co powiedzieć.
– Jest okropny – poddaje się. – Naprawdę zakochałaś się we mnie, kiedy go nosiłem?
– Raczej kiedy go zdjąłeś.
Na to Germán zaczyna go ściągać z udawaną i niezręczną zmysłowością, nucąc jednocześnie jakąś kiczowatą melodyjkę.
– Przykro mi, ale już nie wywołuje tego samego efektu – mówię z fałszywą powagą. – Dotykam majtek i nic, suchutkie, suchuteńkie.
Germán się śmieje. I zaraża mnie tym śmiechem.
Może dlatego od dwunastu lat nadal jesteśmy razem. Bo czasami jeszcze się śmiejemy. A warto dodać, że odkąd stało się to z jego ojcem, coraz trudniej mi zmusić go do uśmiechu. To „z jego ojcem” to nic innego jak jego śmierć. Jakie dziwne te eufemizmy i te wszystkie wysiłki, które podejmujemy, żeby usunąć śmierć z życia, a nawet z języka. To z jego ojcem.
Tere mówi, że kiedy opowiadam o moim związku z Germanem, wyglądam jak staruszka. Staruszka licząca co najmniej czterdzieści pięć wiosen. Dla niej wszystko, co przekracza nasz wiek – trzydzieści cztery lata – należy uznać za starość. Dlatego teraz zebrało jej się na przesypianie z jednym czy dwoma facetami na tydzień; żeby wykorzystać ostatni rok, jaki jej pozostał, zanim dopadnie ją dekadencja. Odpowiadam, że nie mówię jak staruszka, po prostu jestem z Germanem od drugiego roku studiów. Już dwanaście lat, ślub, dwa samoistne poronienia, śmierć jego ojca, śmierć mojej matki, cztery przeprowadzki, jego dwa i pół roku bezrobocia, które trwa już za długo, chociaż on nigdy się nie przyzna, że jest bezrobotny, on pisze, tyle że nie pisze, a ponieważ nie pisze, jest w depresji. Wpada w depresję i wychodzi z niej z zadziwiającą łatwością. Do tego rachunku trzeba dodać pewną paskudną historię, o której oboje staramy się zapomnieć. Tak bardzo się wysilamy, że czasami myślę, iż zredukowaliśmy nasze małżeństwo do przezwyciężania tego, co się stało. Już nawet nie nadajemy temu żadnej nazwy. Bo teoretycznie o tym zapomnieliśmy. Oboje jesteśmy przekonani, że po tamtym życie toczy się dalej, i tak oto próbujemy żyć. I może trudno to przyznać, ale śmierć mojej matki i jego ojca pomogły nam przetrwać. W najtrudniejszych momentach byliśmy sobie bardzo potrzebni.
Do obu tych tragedii należy dodać moje dwa podejścia do egzaminu konkursowego. No i teraz podróże, te wszystkie zastępstwa, jakie biorę w liceach w najdalszych zakątkach Galisji. Nie wygrałam, jednak zajęłam pozycję na tyle wysoką, że zatrudniają mnie czasowo. Gdy tylko gdzieś ktoś dostaje zwolnienie na trzy czy cztery tygodnie albo kilka miesięcy, to ja tam jadę. Jestem nauczycielką na zastępstwach. Tere nawet zamówiła dla mnie koszulkę. „Nauczycielka na zastępstwach niezmordowana do utraty tchu”. I owszem, no co ja poradzę? Uwielbiam swoją pracę, chociaż nie mogę zostać z tymi samymi uczniami tak długo, jak bym chciała. U mnie to nie było jakieś wczesne powołanie, raczej wręcz przeciwnie, nigdy nie wyobrażałam sobie siebie jako belfra. Ale spróbowałam i połknęłam bakcyla. Może z czasem dopadnie mnie to samo, co wielu innych kolegów po fachu: że się zniechęcę; że zobaczę, jak lata mijają, a ja się starzeję, uczniowie zaś ciągle są młodzi i mają tyle samo energii, a ja już nie, ale dzisiaj nie chce mi się w to wierzyć. Przecież bywają nauczyciele, którzy zachowują złudzenia aż do końca, prawda? Czemu nie miałabym być jednym z nich?
Tym razem miałam szczęście. Będę na zastępstwie przez prawie siedem miesięcy. To praktycznie cały rok szkolny. Poczuję się jak prawdziwa nauczycielka. Sześć miesięcy, podczas których będę mogła obserwować postępy uczniów; przekazać im naprawdę, co wiem, co myślę i w co wierzę. Może nie jest tego dużo, ale przypuszczam, że dwóch czy trzech rzeczy potrafię ich nauczyć. Albo przynajmniej może wystarczy mi czasu, żeby rozbudzić w nich miłość do literatury, do książek. Dobra, dobra, lepiej się nie zapędzać, bo już się widzę w roli tego profesora ze Stowarzyszenia Umarłych Poetów, a to też nie o to chodzi. Stoję obiema nogami mocno na ziemi i fakt, że moje powołanie narodziło się późno i że jestem już w pewnym wieku – „Trzydzieści trzy lata to nie jest pewien wiek, kochana, pewien wiek to sześćdziesiątka”, powiedziałaby Tere – czyni ze mnie realistkę.
Poza tym, i ku uciesze przede wszystkim Germana, to zastępstwo jest w jednym z dwóch liceów w jego mieście. Dokładnie w tym, do którego chodził. To przeznaczenie czy szczęśliwy traf? Czy może czasami po prostu takie rzeczy się zdarzają? Bo niby dlaczego nie ma liceów… I stąd ta przeprowadzka. Germán zabiera się ze mną. Tak postanowiliśmy. A raczej on tak postanowił, ale mówienie w liczbie mnogiej, kiedy niektóre decyzje podejmowane jednostronnie są nie całkiem w smak drugiej stronie, to jeden z sekretów małżeństwa, żeby nie poszło w diabły. Dzięki takiej pluralizacji w końcu zaczynasz myśleć, że decyzja była wspólna, i łatwiej przełknąć tę gorzką pigułkę.
I jedno trzeba mojemu mężowi przyznać. Germán od roku raz albo dwa razy w tygodniu jeździł do swojego miasteczka, najpierw żeby opiekować się chorym ojcem, a teraz, żeby zająć się matką. I ma już dość tego jeżdżenia, za dużo tych kilometrów. To wyjątkowa okazja dla nas obojga. Żebyśmy zaczęli od zera w najlepszym możliwym otoczeniu. W jego miasteczku, małej dwunastotysięcznej mieścinie na zadupiu prowincji Ourense, gdzie jest mnóstwo historii, mnóstwo zamgleń i mnóstwo mgieł, mnóstwo rzymskich mostów spinających rzeki, mnóstwo termalnych źródeł z gorącą alkaliczną wodą, mnóstwo zieleni, mnóstwo barokowych klasztorów, latem mnóstwo turystów, ale jednak miasteczku. I w dodatku ciężko doświadczonym przez najgorszy kryzys; mieli kwitnącą gospodarkę opartą na wielkim przedsiębiorstwie wędliniarskim, które zbankrutowało, i całe miasteczko podupadło. Bez pracy zostało około sześciu tysięcy osób, które zajmowały stanowiska bezpośrednio i pośrednio związane z firmą. Ma najwyższy wskaźnik bezrobocia w kraju. I nie nazywaj go miasteczkiem, bo mieszkańcy się obrażą, dla nich to małe miasto. I oczywiście jest tam jego rodzina. Dla Germana nie ma lepszego otoczenia od rodziny. Pomimo dramatu z moim teściem. Jednak trzeba przyznać, że zawsze byli zżyci, a w obliczu przeciwności losu ta więź jest jeszcze mocniejsza. Krzyczą na siebie, wyzywają się, rzucają sobie w twarz różne kalumnie, ale nikt ich nie rozdzieli. I sądzę, że Germán potrzebuje znaleźć się blisko swoich i wspomnień o ojcu, żeby pogodzić się z jego stratą. Pod tym względem bardzo niewiele mamy wspólnego.
Jestem wystraszona. Obawiam się, że po tych sześciu miesiącach, kiedy mnie skierują do innego liceum, Germán uzna, że już dosyć tych przeprowadzek i że może by tak założyć bazę wypadową w jego miasteczku. Mógłby nawet zacząć pracować w firmie rodzinnej, o ile tylko raz na zawsze porzuciłby myśl o pisaniu. Nie mówię mu, żeby dał sobie z tym spokój, ale prawda jest taka, że nie chcę patrzeć, jak cierpi. Jego niezdolność do napisania więcej niż pół strony dziennie doprowadza go do rozpaczy; brak natchnienia pogrąża go w stanach niemal wegetatywnych, z których trudno mu wyjść. I chociaż początkowo szukał we mnie oparcia, żeby wydostać się ze swoich czarnych dziur, teraz wiem, że mu nie wystarczam. Czuje, że go oceniam, że zbytnio go krytykuję – „Odezwała się profesorka od literatury…” – dlatego chce mieć obok siebie swoją rodzinę, przy nich czuje się bezpiecznie. Z nimi znowu jest chłopcem, który wszystko robił dobrze, który miał niezaprzeczalny talent, był najbłyskotliwszy i najsprytniejszy z całej rodziny i z całej klasy. I na koniec, jeśli zbierze się nam na prokreację, zawsze lepiej mieć bliskich w pobliżu.
I w tym jest problem. Jego bliscy to nie są moi bliscy. Ja nie potrafiłam być blisko nawet z własną rodziną. A co do dzieci, to po dwóch poronieniach nie mam już głowy do tego, żeby zaczynać od nowa. Germán uważa, że to z powodu tamtego, tamtej paskudnej historii, o której nie rozmawiamy. Ale nie, wystarczy mi, że muszę wychowywać dzieciaki, z którymi mam lekcje. Próbowałam dyskutować o tym z Germanem, ale mówi, że mam negatywne nastawienie, że tkwimy w tym gównie od ponad dwóch lat i już najwyższy czas, żebym przyjęła do wiadomości, że sprawy zaczynają się układać. Jak mogę nie widzieć, że to zastępstwo w jego miasteczku to znak, że wszystko się zmienia.
– Wreszcie i my się doczekaliśmy, nie, Raquel? Wreszcie i my się doczekaliśmy, że los się do nas uśmiechnął.
Może i ma rację. Może i nie powinnam się zamykać na to, co ma przyjść. Jego miasteczko wcale nie jest takie złe, jego rodzina wcale nie jest taka zła, nawet niektórzy z jego przyjaciół wcale nie są tacy źli. Czemuż nie miałby to być początek czegoś, na co oboje zasługujemy? Chcę walczyć o nasz związek. Naprawdę. I żeby się to udało, nie wystarczy przewrócić kartkę, zapomnieć, muszę się także solidnie do tego przyłożyć. Jestem gotowa.
Jestem.
Tak.
Nanuk, nasz czteroletni pies husky, którego Germán podarował mi/nam jako szczeniaka po tym, jak postanowiliśmy odłożyć sine die kwestię dzieci, jest niespokojny, nie rozumie, skąd to całe zamieszanie. Zazwyczaj wpada w histerię, kiedy widzi, że pakujemy walizki, pewnie się domyśla, że opuścimy go na kilka dni, podrzucając do któregoś z przyjaciół, ale teraz jest inaczej. Zabieramy pół domu, a tego już nie ogarnia. Zostawią mnie tutaj? – zdaje się myśleć. Co jest, do cholery?
Akurat byśmy go opuścili, jeszcze czego. Możemy zostawić pół domu, ale pies jedzie z nami. Jak można tak pokochać stworzenie? Nanukowi udało się sprawić, że ja, która z natury byłam szorstka wobec wszelkich domowych zwierząt, radykalnie zmieniłam zdanie.
– Wiesz, jak go nazwiemy? – stwierdził Germán, ledwie zobaczył, jak przytulam tego kudłatego szczeniaczka. – Nanuk. Nazwiemy go Nanuk, bo właśnie w jednej chwili roztopił cały lód, jaki skuwał ci serce.
Tak, Germán potrafi być taki pretensjonalny i przemądrzały. Tak to bywa, kiedy się jest w związku z początkującym pisarzem i wielkim kinomanem. Jednak fakt faktem, że owo eskimoskie imię pasowało jak ulał do tego puchatego zwierzaczka z każdym okiem w innym kolorze, ponieważ nie minęły nawet dwie minuty, jak wymiękłam, i nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny, kiedy go pokochałam, jakby był częścią rodziny. Co mówię, rodziny, ja już go kochałam naprawdę. I to pomimo tego, że długo trwało, zanim nauczył się siusiać poza domem, i że okropnie zniszczył wszystkie rogi sofy, nasze dwa laptopy i dwie z czterech nóg stołu w salonie. Przy małym Nanuku nauczyłam się podstawowych rzeczy albo raczej odzyskałam świadomość wartości tego, co najważniejsze. Wspaniale było odkrywać z nim cuda, jakie oferowało życie; dla niego wszystko sprowadzało się do zabawy, jedzenia i spacerów. Nie istniało nic ponadto, a tego, co było, było dosyć. Obserwowanie, jak rozkoszuje się każdym odkryciem, każdą pieszczotą, sprawiło, że zweryfikowałam swoje priorytety. Może to głupie, ale czasami potrzebujesz kogoś albo czegoś, nawet psa, żeby cię nauczył odstawiać na bok wszelkie niepokoje, wszelkie niepotrzebne poszukiwania, cały ten zamęt celów, zysków, klęsk i innych histerii, w które jesteśmy wmontowani, żeby wrócić do tego, co najistotniejsze, do napawania się słońcem, zabawą, miłością, życiem. A Nanukowi się to udało. I jak tu go nie uwielbiać? Teraz życie bez niego wydaje się nie do pojęcia. Przed Nanukiem nie rozumiałam owej bezmiernej miłości, jaką ludzie odczuwają wobec swojego pupila, właściwie nawet nie rozumiałam dobrze słowa „pupil”. Teraz nie wyobrażam sobie lepszego towarzystwa ani miłości bardziej bezwarunkowej niż ta, jaką obdarza cię pies.
Nanuk dalej tańczy wte i wewte, a jednocześnie szczeka i powarkuje żałośnie. Germán stara się go uspokoić.
– No przecież nic się nie dzieje, Nanuk, przecież cię zabieramy. Wyjeżdżamy do miasteczka. Będziesz mógł ścigać wszystkie króliki, które tylko zechcesz.
– Nie wysilaj się, bo i tak dopóki nie zobaczy, że go bierzemy i usadzamy w samochodzie razem z nami, będzie histeryzował. Nanuk! Dosyć!
Udaje mi się sprawić, że przez kilka sekund siedzi w miejscu, jednak ledwie zaczynamy przenosić książki z regałów do kartonów, znów zaczyna szczekać.
– Nanuk!
Rozglądam się po mieszkaniu z niejaką nostalgią. I nie, żebym była zbytnio podatna na to uczucie wobec rzeczy, które zostawiam za sobą. Jednak nie wiem czemu, mam wrażenie, że ta przeprowadzka jest całkowicie odmienna od innych.
– Nie będziesz tęsknił za tym mieszkaniem? – pytam Germana.
– Od dwóch lat narzekasz na plamy wilgoci wychodzące na wszystkich ścianach. Więc nie rób teraz z siebie smutasa.
– Coruña jest wilgotna. To normalne, że są wilgotne plamy. Ale mogę z nimi żyć.
Germán obejmuje mnie ramieniem i całuje w policzek. To jeden z tych pocałunków, które kiedyś leczyły, a teraz są zaledwie echem przeszłości, nie wiem, czy mają tę samą moc.
– Bardzo dobrze nam będzie w Novariz, zobaczysz.

 
Wesprzyj nas