“Ballada o pewnej panience”. Nowa książka Szczepana Twardocha. Wszystkie najważniejsze opowiadania.


Ballada o pewnej panienceI nic więcej nie trzeba już mówić. Reszty dowiecie się sami.

Spis treści:
1. Ballada o pewnej panience
2. Ballada o Jakubie Bieli
3. Ewa i duchy
4. Moje życie z Kim
5. W piwnicy
6. Gerd
7. Masara
8. Dwie przemiany Włodzimierza Kurczyka
9. Uderz mnie
10. Tak jest dobrze
11. Fade to: black

Szczepan Twardoch (ur.1979) – jeden z najbardziej cenionych polskich współczesnych pisarzy. Autor bestsellerowych powieści: “Drach” (2014), uhonorowanej Nagrodą im. Kościelskich i niemiecką nagrodą literacką Brücke Berlin, “Morfina” (2012), za którą otrzymał Paszport „Polityki”, Wawrzyn Śląski, Nagrodę Czytelników „Nike” i rekordową liczbą nominacji do nagród (m.in. Nike, Gdyni, Angelusa). Jest też autorem uznawanego za literackie odkrycie “Wiecznego Grunwaldu” (2010) oraz dzienników “Wieloryby i ćmy” (2015). Mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku.

Szczepan Twardoch
Ballada o pewnej panience
Wszystkie najważniejsze opowiadania
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 12 października 2017
 
 

Ballada o pewnej panience


BALLADA O PEWNEJ PANIENCE

Na pogrzeb mojej narzeczonej przyszedłem trochę jeszcze pijany, ale bardziej już na kacu, ubrany nieodpowiednio i w znakomitym humorze.
Ojciec zmarłej patrzył na mnie spode łba, bo winił mnie za jej śmierć – i miał rację, byłem tej śmierci winien. Odpowiadałem za śmierć jego kwiatuszka, światełka żywota jego, to przeze mnie to liliowobiałe ciało leży w niezasłużenie białej trumnie, to przeze mnie lakierowana biała trumna spoczywa w czarnym, przeszklonym karawanie, a konie na łbach niosą czarne pióropusze.
Zawsze kochała konie, kochała konie bardziej niż ludzi i nie mam tu przecież na myśli tylko samego siebie. Co do tego nigdy nie miałem złudzeń. Sypiała ze mną, oczywiście, zwłaszcza gdy sprawiłem jej drogi pierścionek zaręczynowy, chadzała ze mną na fajfy i bale, lubiła pokazywać się w mieście na prawym siedzeniu mojego odkrytego buicka, ale przecież oboje wiedzieliśmy, że mimo pierścionka żadnego ślubu nie będzie. Żadnych białych sukien, wzruszonych ciotek, znudzonego klechy.
Tylko, owszem, bardzo udana miłość cielesna w pewnej szczególnej formie, owszem, tańce, miłe towarzystwo, szampan i wódka, a pierścionek tylko po to, aby zawrzeć mordę ojcu, gdyby chciał przeszkadzać nam w schadzkach. Oraz dlatego że sobie tego pierścionka zażyczyła.
Nie oddała go, kiedy wszystko stało się jasne, i miała go na palcu w tej białej trumnie w czarnym karawanie, i zaraz razem z nią spocznie pierścionek w gliniastym grobie, ją zjedzą robaki, a pierścionek, drogi, z brylantem, tylko się zmarnuje.
Kochała więc konie, towarzystwo, pieniądze, zabawę do rana, sławnych aktorów, szampana i szczególny rodzaj miłości cielesnej i nie kochała ludzi. Nikogo.
Przekonany jestem, że nie kochała nawet rodziców. Trudno jej się dziwić, ojciec niemiecki ewangelik surowy jak Luter, matka jemu podobna, chociaż katoliczka, dewotka zapatrzona w proboszcza tak samo, jak córka jej w kinowych aktorów.
Rodzeństwa nie miała. Gdyby miała, to pewnie zagryzłaby w kołysce.
Nie myślcie tylko, że czuję się przez nią skrzywdzony. Byliśmy siebie warci, ja i ona. Emablowała pięknych aktorów na rautach, na które przyszła ze mną, emablowała ich otwarcie, na moich oczach, upokarzając mnie z rozmysłem – ja więc odpłacałem jej, jak mogłem, opowiadałem o moich prawdziwych lub zmyślonych miłosnych przygodach. Śmiała się, ale miałem nadzieję, że ją te moje miłostki bolą. Po to też się za nimi uganiałem, tracąc czas, pieniądze i witalną energię. Nawet nie po to, by ją zranić, bo nie wydawało mi się to możliwe. Po to, by nie pozostawać jej dłużnym.
Wieczór przed pogrzebem spędziłem w miłym towarzystwie moich wspólników. Było nas trzech: Loewe, Krupiński i ja. Zaprosiliśmy pięć wesołych dziewcząt, których zawodowo-rozrywkowy status nie był precyzyjnie określony – czasem brały pieniądze, czasem nie. Od nas zwykle nie, bo byliśmy na to zbyt bogaci. Nie brały, bo liczyły na coś więcej niż zapłata według cennika, nawet kiedy na trzech chłopa zapraszaliśmy ich pięć.
Wszystkie były piękne, urocze powabem należącym do zawodowych obowiązków, czyli najlepszym, godziły się bez kapryszenia na wszystko, czego od nich oczekiwano, i nie miały do siebie za grosz szacunku.
My, to znaczy Loewe, Krupiński i ja, nie szanowaliśmy ani ich, ani samych siebie, szanowaliśmy jednak siebie nawzajem. Nie nazwałbym naszej relacji przyjaźnią, bo nie mam zbyt dobrego zdania o przyjaźni. To, co łączyło naszą trójkę, było czymś o wiele lepszym niż przyjaźń.
Potrzebowaliśmy siebie i dawaliśmy sobie nawzajem to, czego potrzebowaliśmy, w naszej skromnej kancelarii i w życiu towarzyskim.
Loewe znał wszystkich stołecznych bogaczy, jadał z nimi kolacje i lancze, woził się ich limuzynami i siadywał w ich lożach w teatrze i w operze, i to on znajdował nam klientów, bo też tylko najbogatsi mogli sobie na nas pozwolić.
Krupiński, kapitan rezerwy, kawaler licznych orderów i weteran trzech ostatnich wojen z bolszewikami, zajmował się realizacją, dodawał nam również wiarygodności tam, gdzie jego Virtuti Militari, Krzyże Walecznych, medale za kampanie krymskie, inflanckie, białoruskie i kaukaskie wiarygodności były podstawą. Na tę okoliczność zachował oficerski mundur starego wzoru, bo przecież do marynarki tych orderów przypiąć nie sposób.
Ja zaś, mówiąc najprościej, byłem całego przedsięwzięcia pomysłodawcą i organizatorem. Ja, chłopiec z biednej, górniczej rodziny, pierwszy od pokoleń bez węglowego pyłu za paznokciami i w płucach.
Kosztowało mnie wiele wysiłku, by nie pójść w ślady dziadka, ojca, braci. Pierwsze prawdziwe pieniądze, większe niż to, co robotnik może odłożyć ze swojej pensji, zdobyłem jeszcze w rodzinnym mieście. Nie była to fortuna, ale pozwoliły mi one wynieść się z ciasnego mieszkanka rodziców w wielorodzinnym domu i po raz ostatni spojrzeć na patronackie, przykopalniane osiedle z czerwonej cegły, już z okna pociągu, z biletem w jedną stronę w kieszeni pierwszego porządnego garnituru.
Gimnazjum ukończyłem z wyróżnieniem, nie zawiodłem mojego patrona, właściciela kopalni, w której pracowali mój ojciec i jego bracia, i moi bracia. Przemysłowiec nazywał się Udo Heinrich Graf von Donnersmarck i ufundował dla mnie stypendium, osobiście zapoznawszy się z moją niezwykłą u górniczego dziecka inteligencją i wiedzą. Myślał może, że wyrośnie ze mnie drugi Godulla?
Nie wyrósł jednak.
Po maturze chciałem studiować, ale mój dobroczyńca miał wobec mnie inne plany. Uważał mnie za swoją własność, jak konia, którego osobiście ujeździł, albo psa, którego sam nauczył różnych sztuczek. Brakowało mu ludzi władających trzema językami, którymi mówiono w kopalni, a zdolnych przy tym do pracy biurowej. Obiecywał mi wielką przyszłość.
– Popracuj tu, chłopcze, lat dwadzieścia, a zrobię cię dyrektorem tej kopalni – mawiał, szczypiąc mnie pieszczotliwie w policzek.
Wierzyłem mu, był człowiekiem słownym, uczciwym i wielkiego serca. Dolą ludu przejęty głęboko, czynił, co mógł, by jej ulżyć, jeśli nie uszczuplało to jego stanu posiadania. Troska ta wynikała zarówno z jego głęboko chrześcijańskich przekonań, jak i ze strachu przed komunistycznymi agitatorami, którzy w kopalniach i hutach Donnersmarcka znajdowali posłuch o wiele mniejszy niż gdzie indziej.
Mnie uważał słusznie za jednostkę wybitną i przekonany był, także słusznie, że zajdę daleko. Po maturze więc nie zgodził się na mój wyjazd na studia, dał mi za to pracę w kopalnianej kasie, gdzie zostałem jednym z urzędników odpowiedzialnych za górnicze wypłaty.
Ojciec i matka pękali z dumy. Moja pierwsza pensja równała się ojcowskiej po jego dwudziestu latach ciężkiego znoju na dole. Całą, jak ojciec i bracia, oddałem matce, ta zaś wydzieliła mi skromne kieszonkowe, jak ojcu i braciom.
Nie chciałem jednak pracować na kopalni.

 
Wesprzyj nas