Tomasz Konatkowski stworzył zaskakujący i trzymający w napięciu do ostatniej strony kryminał. Czy to będzie ostatnie śledztwo Adama Nowaka?


Pięć czaszekKomisarz Adam Nowak wkrótce przejdzie na emeryturę. Dwadzieścia dwa lata w policji to chyba dość jak na jedno życie.

Śledztwo w sprawie pięciu bezgłowych trupów, spalonych w dostawczaku na warszawskich Powązkach, wydaje się dobrym ukoronowaniem kariery. Jednak z każdym nowym tropem sprawa komplikuje się coraz bardziej: to, co wyglądało na mafijne porachunki, zaczyna niepokojąco łączyć się z rynkiem sztuki, okrutnymi tybetańskimi bóstwami i pozbawionymi skrupułów przedsiębiorcami, którzy zajmują się reprywatyzacją kamienic i gruntów.

Tym ludziom szczególnie nie warto wchodzić w drogę. Nie tylko bowiem komisarz Nowak chciałby, by było to jego ostatnie śledztwo…

Tomasz Konatkowski stworzył zaskakujący i trzymający w napięciu do ostatniej strony kryminał, w którym równie ważna jak motyw, zbrodnia i śledztwo jest sama Warszawa. Mroczna, nienasycona i pełna nieciekawych miejsc, a jednocześnie nie sposób się od niej uwolnić. Nic dziwnego, że komisarz Nowak nie wyobraża sobie życia gdzie indziej.

Tomasz Konatkowski
Pięć czaszek
mroczna seria
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 11 października 2017
 
 

Pięć czaszek


Coś się wydarzyło w dniu jego śmierci

* / Od stacji do stacji / Kiedyś

Gdzie znajduje się centrum tego miasta? Od ponad siedemdziesięciu lat nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie.
Właściwie czemu by nie tutaj? Tu jest przecież wszystko.
Rozległa zielona połać – o tej porze roku mocno zszarzała – nie tworzy może parku, ale daje podstawę przestrzeni, którą próbują ograniczyć kolejne biurowce i apartamentowce. Stare wysokościowce zasłaniane są przez nowe bloki, a te przez kolejne, coraz brzydsze, ale podobno bardziej luksusowe. Przestrzeni jest sporo, można się zatrzymać, odetchnąć; właściwie to wielki plac, wyznaczony przez arterie komunikacyjne. Jezdniom i torom tramwajowym towarzyszy podziemny szlak, który krzyżuje się z nimi, brakuje tylko trasy podniebnej, chyba że wrony również fruwają wyznaczonymi przez miasto powietrznymi korytarzami.
W zaroślach można znaleźć betonowe, pełne śmieci parterowe rudery bez okien i dachów. Jest kilka starych kamienic, z których jedną ozdobiono muralami, jednak z miejsca, w którym stoimy, nie da się ich zobaczyć. Z oddali przypatruje się wszystkiemu ceglany kościół. Wydaje się niezbędny, jest jak zegar odmierzający powoli czas, chociaż sam nie jest na pewno najstarszym obiektem w okolicy.
Można by o niej napisać opowiadanie albo piosenkę, zresztą pewien doktor neurologii już to zrobił. Widocznie musiał skojarzyć działanie miasta z pracą mózgu: zauważył, że tu spotykają się i rozwidlają ścieżki, którymi krążą ludzie.
Jeszcze całkiem niedawno miasto tu się kończyło, dalej nie było nic albo prawie nic. W pewnym sensie nadal tak jest: wczesnym rankiem autobusy przywożą pasażerów z odległych miejscowości, a wieczorem zabierają ich z powrotem do domów. Niektórzy mówią, że tu stykają się płyty tektoniczne – peryferie zderzają się z miastem, wlewają do środka, wchodzą w głąb i zmieniają jego charakter, jak delta Amazonki zmienia ocean, do którego wpada. Może to i prawda, ale dziś to już nie kraniec, miasto rozrosło się daleko na południe.
To miejsce niektórzy ludzie, zwłaszcza starsi, wciąż nazywają dworcem, choć śladu po nim nie ma już żadnego. Na północnej krawędzi placu znajduje się duży blaszany barak udający budynek, który stał kiedyś w innej części miasta, na początku przebiegającej obok arterii komunikacyjnej. W tym mieście oszustwo goni oszustwo, domy udają inne domy, a miejsca nieistniejące są równie ważne jak istniejące.
Przejdźmy nieco dalej, tam, gdzie kwitnie handel, a zatem i życie. Wydaje się, że strumień ludzi przepływający pod potrójnym daszkiem przypominającym łuki starych hal dworcowych jest tu największy. Chyba przyjechało kolejne metro, bo na schodach znowu pojawili się ludzie. Właśnie wkracza na nie pewien mężczyzna w oliwkowozielonej kurtce o wojskowym kroju, w ciemnych spodniach i czarnych butach. Tęgawy, jasnowłosy, około czterdziestki, w okularach w czarnych oprawkach. Wydawałoby się, że do takiej twarzy – zaciętej, kanciastej, z wyrazistym, nieco garbatym nosem – pasowałyby raczej ciemne włosy, ale przecież każdy sam decyduje o swoim wyglądzie. Mężczyzna zresztą nie sprawia wrażenia osoby, która przejmuje się opinią innych ludzi na jakikolwiek temat. Idzie pewnym, szybkim krokiem, zatrzymuje się dopiero u szczytu schodów, trochę niespodziewanie. Rozgląda się szybko i kieruje w stronę wejścia do pubu. Napis na kartce przyczepionej do szklanej tafli drzwi głosi, że lokal ma „24 godziny otwarcia”, a pod spodem na wszelki wypadek dodano jeszcze: „Czynne całą dobę”. Przez drzwi widzimy, że mężczyzna zamawia przy barze piwo i siada nieco w głębi, przy pustym stoliku, na obciągniętej skajem kanapie.
Przesuńmy się trochę w bok. Stoi tu trzypiętrowa kamienica, jedyna pozostałość dawnej zabudowy ulicy. Szary tynk poodpadał w wielu miejscach i odsłonił czerwone cegły. Na bocznej, pozbawionej okien ścianie uliczni artyści wykonali piękny mural upamiętniający człowieka, który pisał, zbierał i wykonywał pieśni tego miasta. Z drugiej strony budynku, pod innym muralem, betonowe słupki chronią trawnik, zielony mimo chłodnej już pory roku, ale tutaj rozjeżdżony przez auta grunt zamienił się w zapadnięte klepisko. Pod budynek skręca właśnie ciemnoszary volkswagen touareg. Przejeżdża tuż przed idącą szybkim krokiem dziewczyną, która nie zwróciła nań uwagi, wpatrzona w ekran swojego telefonu.
Z wozu wysiada otyły facet. Jest brzydki, to słowo najlepiej go podsumowuje. Brzydki i stary – pewnie przekroczył już siedemdziesiątkę. Może kiedyś miał ciemne włosy, ale dziś są już prawie białe. Ma na sobie polarową kurtkę w kolorze samochodu, do tego czarne dżinsy i czarne sportowe buty. Sapie ciężko, rozgląda się dookoła i patrzy w górę, na mural. Uśmiecha się, po czym rusza w kierunku baru. Jednak zanim sprawdzimy, czy usiądzie przy tym samym stoliku co blondyn w okularach, spójrzmy jeszcze w lewo. Z przystanku właśnie odjechały trzy tramwaje – dwa na północ miasta, jeden na południe. Przed przejściem dla pieszych na czerwonym świetle czeka kilkanaście osób, wśród nich zwraca uwagę pewien mężczyzna. Z wyglądu sześćdziesięciolatek, średniego wzrostu, w eleganckiej czarnej jesionce, rozpiętej mimo chłodu. On również ma okulary na nosie. Jest niemal zupełnie łysy, tylko po bokach głowy widać resztki szpakowatych włosów. Spod zielonoszarego szalika i jesionki wystaje ciemna marynarka. Pod pachą dzierży teczkę, ale nie skórzaną, brązową, jaka bardziej pasowałaby do jego eleganckiego ubioru, lecz czarną, plastikową, właściwie pudełko zamykane na zatrzask. Jest dość duże i grube, być może w środku znajdują się jakieś plany architektoniczne albo schematy skomplikowanych urządzeń.
Idzie szybko, energicznie – nie, nie spieszy się, żeby zdążyć na zielonym świetle; widać, że tak porusza się zawsze. Na pewno jest człowiekiem pewnym siebie. On również kieruje swe kroki do baru.
Zresztą podobnie jak ten dziwny facet, który przyjechał autobusem jakieś dziesięć minut później. Zdążył już przejść przez tory tramwajowe, a teraz zatrzymał się na moment przed jezdnią. Piesi mieli czerwone, lecz on widać uznał, że samochody są na tyle daleko, że można bezpiecznie przejść na drugą stronę. Parę osób poszło w jego ślady. Podobno im lepiej ubrany człowiek, który decyduje się złamać przepisy, tym bardziej inni gotowi są zrobić to samo. Ten akurat nie jest specjalnie elegancki, nosi luźną kurtkę typu softshell i dżinsy, a na głowie czarną czapkę. Dość wysoki, pewnie ze sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Ma przymrużone oczy, a pod krótko przyciętą brodą uważny obserwator mógłby dostrzec na lewym policzku kilkucentymetrową bliznę. Porusza się energicznym krokiem wysportowanego czterdziestolatka.
Zatrzymuje się przed drzwiami baru, zagląda do środka, jakby oceniał sytuację – a może stopień zagrożenia – po czym wchodzi. Zamawia piwo i przysiada się do stolika, przy którym siedzą już facet w okularach, grubas z volkswagena i łysy gość z teczką, która stoi teraz oparta o ścianę, tuż pod obrazem przedstawiającym meksykański krajobraz z wulkanem w tle. Obaj starsi mężczyźni nie zamówili piwa, tylko whisky z lodem. Człowiek z blizną nie podaje nikomu ręki, wita się zdawkowo. Barczysty blondyn upija łyk piwa ze swojej szklanki i ze znudzoną miną patrzy na portret zmysłowej Cyganki, wiszący nad przejściem do sąsiedniej sali, w której chyba nikogo nie ma, choć na suficie wirują kolorowe światełka odbite od magicznej kuli.
Czyżby jeszcze na kogoś czekali? Chyba tak, bo wszyscy oprócz tego, który wszedł jako pierwszy, spoglądają co jakiś czas na drzwi. Pojawiają się w nich co chwila jacyś ludzie, głównie mężczyźni. Każdy z gości ma na pewno do opowiedzenia jakąś historię, nawet jeśli o tym nie wie, nawet jeśli wpada tylko na moment, na kawę, piwo lub coś mocniejszego przed dalszą drogą, ale zapewne żaden z nich nie chciałby przedstawić swojej opowieści osobom siedzącym na niskich kanapach. Zresztą ci ludzie nie zebrali się po to, by słuchać opowieści wędrowców przybywających z różnych stron świata do karczmy na rozstaju dróg. Przyszli, żeby załatwić jakąś sprawę. Nie prowadzą teraz zbyt ożywionej dyskusji, nie uśmiechają się nawet. Nagle człowiek z blizną wstaje i rusza do toalety.
Drzwi baru znów się otwierają i do wnętrza wkracza niewysoki, dość niepozorny mężczyzna. Szybko ściąga czapkę z głowy, jakby przypomniał sobie jakąś wpojoną w dzieciństwie zasadę dobrego wychowania. Ma krótkie włosy, wyraźnie zarysowaną żuchwę, lekko spłaszczony nos. Rozgląda się niepewnie. Siedzący przy stoliku taksują go wzrokiem, po chwili jednak tracą zainteresowanie. Grubas wydyma wargi i wzrusza ramionami, kładzie prawą dłoń na blacie i zaczyna bębnić palcami ze zniecierpliwieniem.
Przybysz staje przy barze, patrzy na okrągłe plakietki na kurkach i prosi o czerwone piwo.
– Nie mamy z nalewaka – mówi blondynka za kontuarem. – Tylko z butelki. Podać?
Klient kiwa głową i od razu płaci. Barmanka otwiera butelkę i wlewa jej zawartość do szklanki. Mężczyzna siada przy stoliku w kącie, rzuciwszy torbę na krzesło, po czym duszkiem wypija połowę piwa. Wyciąga gazetę z bocznej kieszeni kurtki i patrzy na pierwszą stronę, ale po chwili odkłada ją na bok i wyjmuje telefon. Przesuwa kilkakrotnie palcem po ekranie, stuka trzy razy, naciska przycisk i znów chowa aparat za pazuchę. Wypija kolejny łyk i kieruje wzrok nad pokryty bambusowymi prętami bar, gdzieś nad głowę dziewczyny, na rzędy butelek z whisky i innymi trunkami.
Facet z blizną wychodzi z toalety i spokojnym krokiem zmierza na swoje miejsce. Jego twarz, tak jak poprzednio, nie wyraża żadnych emocji. Podchodzi do kanapy i w tym momencie rzuca spojrzenie w kierunku drzwi. Natychmiast zastyga i zaczyna wpatrywać się świdrującym wzrokiem w człowieka siedzącego w kącie. Ten unosi głowę i przez kilka sekund mierzą się wzrokiem, ale to wszystko, nic więcej się nie dzieje, nie następuje żaden inny kontakt, żadna zauważalna komunikacja, nie dochodzi do konfrontacji.
Mężczyźni zgromadzeni przy stoliku odwracają głowy z niepokojem. Grubas nieznacznie unosi podbródek – dwa podbródki – i daje znak siedzącemu bokiem do drzwi barczystemu mężczyźnie. Ten patrzy na stojącego kolegę, o ile to jest kolega, a potem na człowieka przy stoliku, jednak w tym momencie brodacz wygina nieznacznie kąciki ust – pewnie ma to oznaczać uśmiech – i siada przy stole. Zapala papierosa, tu nikt nie przejmuje się zakazem palenia w lokalach gastronomicznych. Łysy w okularach rzuca coś półgłosem i macha ręką.
Facet przy stoliku w kącie nadal sączy piwo. Znowu patrzy spokojnie na butelki nad kontuarem.
Do baru wchodzą dwie ładne dziewczyny z niskim, krótko ostrzyżonym i mocno zbudowanym chłopakiem. Rozmawiają głośno, komentując zachowanie jakiejś koleżanki na imprezie. Po chwili wkracza także starszy, niezbyt atrakcyjny jegomość średniego wzrostu, za to w eleganckim kapeluszu nasuniętym na czoło.
Niepozorny mężczyzna dopija piwo, podnosi torbę z krzesła i kieruje się ku drzwiom; nie ogląda się za siebie, jednak znalazłszy się po drugiej stronie, wciąż trzymając dłoń na klamce, patrzy przez szybę w kierunku stolika, przy którym zgromadzili się dziwni goście.
Wysoki człowiek z brodą wpatruje się teraz w drzwi. Nieznacznie, może o centymetr, dwa, unosi dłoń ze sztywno wyprostowanymi palcami. Mężczyzna za szybą nie reaguje, po prostu odchodzi i znika, pochłonięty przez miejsko-podmiejski wir wciągający i wypluwający ludzi w różnych kierunkach, jednak chyba zauważył gest.
I być może nie tylko on.

1

Nadkomisarz Adam Nowak obudził się z pierwszego, niespokojnego snu. Odszukał po omacku służbową komórkę i spojrzał na ekran. Ciemny. Na wszelki wypadek przesunął po nim palcem. Dziwne, brak nieodebranych połączeń. Był przekonany, że słyszał dzwonek. Obrócił głowę. Kasia spała spokojnie, odwrócona do ściany. Uśmiechnął się i znów zaczął liczyć, jak mu się czasami nieoczekiwanie zdarzało, kiedy chciał odtworzyć sobie jakiś moment z przeszłości: papież umarł, Polonia utrzymała się cudem w ekstraklasie, rok 2005… Byli ze sobą od jedenastu lat, ale dopiero cztery lata temu zatwierdzili swój związek w urzędzie stanu cywilnego, a pani Katarzyna Żurek przyjęła najpopularniejsze w Polsce nazwisko.
Najciszej, jak się dało, wysunął się spod kołdry, otworzył powoli drzwi i boso przeszedł do salonu. Zapalił lampę przy stoliku.
Ich pięcioletni syn Marcin spał jak zwykle kamiennym snem w swoim pokoju, dawnym gabinecie Kasi. Została tam zresztą część jej księgozbioru, a także książki zgromadzone przez Nowaka w ciągu ostatnich kilkunastu lat, ale chłopiec nie wykazywał nimi większego zainteresowania, o ile nie zawierały ilustracji przedstawiających samochody, pociągi lub pojazdy latające. Jeżeli żona musiała popracować w domu, siadała przy stole w salonie albo przy małym stoliku w aneksie kuchennym. W lecie zdarzało jej się wychodzić na balkonotaras.
Nowak sięgnął po leżący na kanapie znoszony polar i usiadł w fotelu. Nie zamierzał zaglądać do lodówki, jak robiło wielu nocnych marków, niszcząc sobie zdrowie. Może poczytać? Na stoliku leżał czytnik, zwany przez Kasię pieszczotliwie „kundlem”, kolejny dowód na to, że ludzie urodzeni w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, nawet tak zapóźnieni technicznie jak Nowak, są w stanie zaakceptować nowe wynalazki. Zresztą nie mieli wyjścia w sytuacji, gdy w mieszkaniu zaczynało brakować miejsca nie tylko na książki. Nowak pokręcił głową z rezygnacją. Żadne urządzenie nie rozwiąże problemów z brakiem czasu i wytrwałości. W bibliotece czytnika znajdowała się między innymi monografia zakonu templariuszy, którą zaczął czytać ponad dziesięć lat temu, w wersji papierowej, jeszcze w starym mieszkaniu, kiedy zdarzały się wieczory, gdy nie miał nic do roboty.
Nie chciał włączać ani czytnika, ani odtwarzacza CD. Zresztą w środku była najnowsza płyta Boba Dylana, kupiona za 15 złotych na wyprzedaży. Nie był w stanie jej przesłuchać w całości, stary Zimmy zabrał się do standardów, a człowiek pozbawiony głosu nie powinien się porywać na to, co inni są w stanie zrobić lepiej.
Skoro nie po to, żeby posłuchać muzyki albo napić się piwa, to po co tu przylazł po nocy? Mógł przecież podrapać się po głowie albo innym ważnym miejscu, wytrzeć nos i przewrócić się na drugi bok. Jednak po pierwsze, czekał na telefon, bo z jakiegoś irracjonalnego powodu był przekonany, że w ciągu najbliższych minut komórka zadzwoni. W końcu we śnie przyszło ostrzeżenie… Po drugie, miał o czym myśleć. Rok 2016 dopiero się zaczął, ale należało zamknąć w jego trakcie parę istotnych spraw i podjąć ważne decyzje.
Z policją był związany mniej więcej dwa razy dłużej niż z żoną, z czego większość czasu spędził w wydziale zabójstw – a dokładniej w wydziale do walki z terrorem kryminalnym i zabójstw – dlatego miał w zasadzie niewielki wybór: albo z szefa zespołu dochodzeniowo-śledczego awansować na naczelnika wydziału, albo odejść na emeryturę. Co do awansu, to tak się składało, że jeszcze nikt z nim o tym nie rozmawiał, ale gdyby ktoś poruszył temat… Cóż, stanowisko naczelnika wymagało już odpowiednich zdolności politycznych i dobrego rozeznania w aktualnych układach w gabinecie komendanta stołecznego, zwłaszcza teraz, kiedy nowy minister w ramach tak zwanej dobrej zmiany może zechcieć obsadzić najważniejsze etaty w policji sprawdzonymi osobami, niezależnie od ich kompetencji. Ale nie to było najistotniejsze – Nowak po prostu nie chciał już kierować ludźmi, a szczególnie policjantami. Zgłosić się do CBŚ? I co, robić mniej więcej to samo co dotychczas, ale w innej jednostce, trochę bardziej narażając życie? A może ABW i walka z prawdziwym terrorem, tym politycznym? Czasy są niepewne, radykalni islamiści w natarciu, może któremuś przyjdzie do głowy rozwalenie jakiegoś wysokiego gmachu w Warszawie. Tylko kto przyjmie do ABW pięćdziesięcioletniego dziada? Pozostawało zatem to, co odwlekał od paru lat, a do czego wreszcie dojrzał: emerytura. Nie wiedział jeszcze, jak będzie wyglądało jego życie po życiu. Kapcie i telewizja? Tego było wystarczająco dużo do tej pory. Wyjazd do Tybetu? Być może, ale na to jeszcze za wcześnie, poczekajmy z dziesięć lat.
Co z przeprowadzką do nowego mieszkania? Owszem. To należało zrobić. Na Białołęce niedługo zrobi im się za ciasno. Kasia kupiła to lokum po rozwodzie, a właśnie wtedy deweloperzy zaczęli wykrawać kolejne skrawki z pustkowi na prawym brzegu Wisły, budując nowe osiedla i oferując atrakcyjne ceny. Stare mieszkanie Nowaka w bloku z wielkiej płyty – rama H, ściśle mówiąc – przy Broniewskiego 87 do kwietnia było zajęte przez kolejnych lokatorów, ale nadkomisarz nie zamierzał wynajmować go już następnej parze na dorobku, która zniszczy po raz kolejny podłogę, a urocze dziecko porobi rysunki na ścianach. Pora je sprzedać i kupić coś większego. Procedura była dość prosta, nawet mimo niespłaconego wciąż kredytu. Uznali z Kasią, że należy ją w miarę szybko zrealizować, chociaż, kurde, trochę szkoda… Lokal przynosił stały miesięczny dochód, bardzo ważny w rodzinnym budżecie.
Zresztą wszelkie plany mogą okazać się niewiele warte, jeżeli los przyniesie poważniejsze problemy. Ojciec nadkomisarza, Andrzej Nowak, kończył w tym roku 76 lat. W ciągu ostatnich kilku lat przeżył operację żołądka i złamanie ręki. Mieszkał wciąż w Radzyminie, sam, ale spotykał się z dawną przyjaciółką z lat młodości, wdową, panią Jadwigą. Gorzej było z teściem. Jan Żurek, emerytowany tramwajarz, a także przewodnik warszawski, obchodził w zeszłym roku osiemdziesiąte urodziny. Cierpiał na chorobę wieńcową i już dwukrotnie wzywano do niego pogotowie, w obu wypadkach lekarz stwierdził stan przedzawałowy. Kasia jeździła do niego na Olszynkę co dwa, trzy dni, starszy pan zachowywał jasny umysł i pogodę ducha, odwiedzała go regularnie pielęgniarka, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że taki stan nie może się długo utrzymać. Powinni być przygotowani na konieczność stałej opieki nad teściem. Nowe, większe mieszkanie w odpowiednim miejscu staje się tym bardziej istotne. Pytanie tylko, jak długo ta kwestia będzie ważna.
– Tfu, tfu – powiedział cicho Nowak.
O ucieczce z Warszawy i budowie domu na razie nie myśleli. Dobrze przynajmniej, że odwołano zmiany obowiązku szkolnego i w tym roku nie musieli się jeszcze kłopotać z wysyłaniem Marcina do zerówki. Ale należy się zastanowić, gdzie będzie ta zerówka, do której…
Służbowa komórka zaczęła wibrować.

 
Wesprzyj nas