Bohaterowi powieści “Wszystko razem”, Sasha i Ray, spędzają wakacje w tym samym miejscu, jedzą soczyste brzoskwinie z tego samego straganu i wędrują tymi samymi ścieżkami. To dziwne, że dotąd się nie spotkali i że nie wiedzą o więzach, które ich łączą…


Wszystko razemSasha i Ray spędzają każde lato w starym domu na Long Island. Od dziecka wiele ich łączyło. Czytali te same książki, wędrowali tymi samymi piaszczystymi ścieżkami, jedli brzoskwinie z tego samego straganu, śmieli się przy tym samym stole w jadalni. Spali nawet w tym samym łóżku.

Sasha i Ray nigdy się nie poznali.

Tata Sashy był kiedyś mężem mamy Raya, wspólnie mieli trzy córki: perfekcjonistkę Emmę, piękną Mattie oraz ulubienicę Quinn. Małżeństwo jednak rozpadło się na dwie rodziny, z których każda pragnie zatrzymać stary dom dla siebie. Bez względu na to, jak słodko-gorzkie wspomnienia się z nim wiążą.

Tego lata jednak losy Sashy, Raya i ich rodzeństwa splotą się w sposób, którego nie przewidziało żadne z nich…

Kolejna powieść bestsellerowej autorki serii „Stowarzyszenie Wędrujących Dżinsów”.

Ann Brashares
Wszystko razem
Przekład: Janusz Maćczak
Wydawnictwo YA!
Premiera: 8 listopada 2017
 
 

Wszystko razem

Krótka charakterystyka członów rodziny Thomas-Harisson

LILA HARRISON – była żoną ROBERTA THOMASA (obecnie są rozwiedzeni)
ich trzy córki:
EMMA 22 lata
QUINN 21 lat
MATTIE 19 lat

LILA jest teraz żoną ADAMA RIGGSA
ich syn:
RAY 17 lat
(Adam ma też dwoje dwudziestokilkuletnich dzieci ze swojego wcześniejszego małżeństwa – ESTHER i GEORGE’A)

ROBERT THOMAS jest teraz mężem EVIE STONE
ich córka:
SASHA 17 lat

MIEJSCA AKCJI
Dom nad stawem w Wainscott, na południowym cyplu Long Island
Dom Lili i Adama na Brooklynie
Dom Roberta i Evie na Manhattanie

1
Blaski i cienie nieistniejącego związku

Zapach tego domu kojarzył mu się przede wszystkim z zapachem dziewczyny, której właściwie nie znał.
To nie była stara dwupiętrowa kamienica z elewacją z piaskowca na Carroll Street w Brooklynie, w której mieszkał niemal zawsze, lecz wielki dom nad stawem z widokiem na ocean, w miejscowości o nazwie Wainscott, na południowym cyplu Long Island. Przez większość życia spędzał w nim połowę każdego lata i połowę weekendów.
Ray siedział na podłodze swojej sypialni pośród stert książek, ubrań, starych zabawek, koców, kurtek nieprzemakalnych, przyborów wędkarskich i sprzętu sportowego i wdychał ich zapach, poszukując w tym wszystkim jej. Była to dobrze mu znana charakterystyczna, nostalgiczna woń szczęśliwego, wolnego lata spędzanego pod gołym niebem. Ale także nowy zapach, wzmacniany co tydzień cząsteczkami woni jej nowego szamponu, sukienki, błyszczyka do ust.
Przepełniony bolesnym uczuciem wstał i położył się na łóżku, gdzie jej zapach był zawsze najsilniejszy. Ta miła woń przywoływała wspomnienie kojącej nocnej pory. Zawsze miał tutaj dobre sny; niemal nigdy nie miewał koszmarów, jakie dręczyły go, gdy spał w swoim łóżku w Brooklynie.
Leżał w szortach i podkoszulku, ale zwieszał poza krawędź łóżka zapiaszczone, brudne nogi, powodowany czymś w rodzaju respektu. Dawniej coś takiego nigdy nie przyszłoby mu do głowy.
Jednak od mniej więcej roku sypianie w tym łóżku, chociaż miłe, budziło w nim niepokój. Uroczy niepokój. Uroczą frustrację. Widocznie ten zapach z jego dodatkowymi nowymi odcieniami był tyleż kojący, co stymulujący. Ray nie był pewien, czym są te odcienie, ale pobudzały jego myśli w nowy sposób.
– Co tam u ciebie?
Usiadł na łóżku. Jego mama niemal równocześnie zapukała do drzwi i weszła.
– Już drzemałeś? – spytała.
– Nie. Ja tylko…
– Opróżniłeś całą szafę?
Spojrzał za siebie na wnękową garderobę.
– Większość. Starałem się nie ruszać rzeczy Sashy. Ale część jest pomieszana, a co do niektórych nie jestem pewien, czy należą do niej.
– Byłoby ci łatwiej przy świetle – zauważyła matka.
Przytaknął. Nie wymienił przepalonej żarówki prawdopodobnie od dwóch lat. A od znacznie dłuższego czasu nie sprzątał tego pokoju.
– Właściwie już skończyłem.
Matka rzuciła mu sceptyczne spojrzenie.
– Czyżby? Po prostu wywaliłeś wszystko na podłogę. Musisz zrobić z tym porządek.
– Właśnie dlatego wróciłem do łóżka.
Mama poprawiła bandanę na głowie. Spodnie miała powalane starymi plamami farby i gliny.
– Powinieneś zobaczyć kuchnię. Masz szczęście, że nie proszę cię, żebyś tam mi pomógł.
Wstał niechętnie.
– Dlaczego znowu się tym zajmujemy?
– Dziewczyny tak zarządziły.
– Dom wygląda dobrze.
– W przyszłym tygodniu ta druga rodzina też będzie sprzątać.
– Trzeba było ich namówić, żeby przyjechali pierwsi – powiedział z przekąsem.
– Ray, po prostu zabierz się z powrotem do roboty. Zostawiłam w holu torby na śmieci i pudła na rzeczy, które chciałeś schować. Kiedy już ogarniesz tutaj, możesz wynieść je do schowka i ustawić p o r z ą d n i e na półkach.
Przyjrzał się regałom wzdłuż ściany sypialni. On i Sasha przez lata mieli niepisaną umowę dotyczącą podziału szuflad, półek i miejsca w garderobie – i nigdy jej nie respektowali.
Niemal wszystkie książki należały do niej. Na półkach nadal stała jej cała kolekcja Harry’ego Pottera, a także Opowieści z Narnii i Mroczne materie. Ray uzupełnił kiedyś Hobbitem jej cykl Władcy Pierścieni. Przeczytał niemal wszystkie jej książki, z wyjątkiem tych naprawdę dziewczyńskich, czasami równocześnie z nią. Wkurzał się, kiedy czytał którąś z nich – na przykład ostatni tom Harry’ego Pottera – a ona zabierała ją z powrotem do miasta, zanim skończył.
Wyjął torbę na śmieci i zaczął pakować do niej swoje stare komiksy i sterty szkolnych papierów. Pośród nich znalazł dawny test Sashy z fizyki (wynik 91%) i jej napisane odręcznie wypracowanie na temat powieści Pajęczyna Charlotty. Nikt nigdy nie pomyliłby jej starannego, zaokrąglonego charakteru pisma z jego ołówkowymi bazgrołami.
Wspólnie dzielili szafkę przeznaczoną na muszle morskie, kawałki szkła wygładzone wodą morską, kamyki z plaży, jaja mew i zęby rekinów. Nie potrafiłby nawet w przybliżeniu określić, które z nich sam znalazł. Obydwoje z zapałem zbierali je na plaży. A poza tym przecież wszystkie te rzeczy należały do morza, nieprawdaż? Teraz wyrzucił kilka pokruszonych kawałków koralowca, a resztę pozostawił na miejscu.
Nie zawracał sobie głowy przeglądaniem komody – od ukończenia gimnazjum oddał całą do dyspozycji Sashy, z wyjątkiem najniższej szuflady ze starymi swetrami i z bluzami od dresów, której używali oboje. Trzymał swoje nieliczne, nieprzyciągające uwagi ubrania na dwóch półkach i jednym wieszaku po lewej stronie w dużej szafie. Szafkę ścienną w łazience wypełniały w co najmniej dziewięćdziesięciu procentach przybory toaletowe Sashy. Ray nie miał tu prawie żadnych swoich głównie dlatego, że używał tych należących do niej. Lubił myć włosy szamponem Sashy, gdyż dzięki temu przejmował część jej zapachu. Od lat nie przywiózł też własnej pasty do zębów ani nici dentystycznych.
Do wyrzucenia było mnóstwo połamanych lub bezużytecznych rzeczy. Sporo czasu zabrało mu przejrzenie przyborów wędkarskich. Musiał przyznać, że zajmowały większą część szafy, niż mu przysługiwała, ale chętnie pozwalał Sashy ich używać, o ile tylko o nie dbała. Mieli też wspólną dziecięcą deskę surfingową i Ray czasami nadal na niej pływał.
A czy Sasha też? Nie wiedział, ale miał nadzieję, że tak. Zawsze sobie wyobrażał, że równie mocno jak on kocha to miejsce, ten staw, ten dziwaczny dom, to stare łóżko polowe pod świetlikiem.
Deski surfingowe, które trzymali w garażu.
Chociaż sypiali w tym samym (kojącym, niepokojącym) łóżku, spoglądali przez ten sam świetlik na ten sam księżyc, nie znali się nawzajem. Mieli trzy starsze przyrodnie siostry – Emmę, Quinn i Mattie – ale nie byli ze sobą spokrewnieni. Ojciec Sashy kiedyś, dawno temu, był mężem matki Raya.
Ray widywał Sashę niewyraźnie, z daleka, po drugiej stronie sali Radio City Music Hall, podczas kolejnych ceremonii ukończenia szkoły średniej przez ich starsze siostry. Nigdy nie zobaczył jej z bliska, ponieważ pary rodziców ich obojga tak rezerwowały miejsca i organizowały późniejsze przyjęcia, żeby nie musieli się poznawać. Podobnie wyglądały też imprezy urodzinowe ich sióstr. Zawsze były dwie oddzielne: jedna z ciastem zucchini domowej roboty i pomysłowymi prezentami przy kuchennym stole w domu w Brooklynie i druga z tamtą rodziną, odbywająca się zawsze w wynajętej sali jakiejś modnej restauracji, w której zwykły człowiek nie zdobyłby rezerwacji. Ray oczywiście nigdy nie uczestniczył w tych drugich przyjęciach.
Widział w domu zdjęcia Sashy z jej wczesnego dzieciństwa. Wypatrywał nowych, lecz od dawna żadne się nie pojawiły.
W ósmej klasie spróbował zaprzyjaźnić się z nią na Facebooku, ale odmówiła. To go najpierw zirytowało, później poczuł do niej szacunek, a w końcu doznał ulgi. W gruncie rzeczy nie chciał ujrzeć jej w taki sposób – jeszcze jednej dziewczyny pośród grona przyjaciółek w bikini, błyskających w uśmiechach aparatami korekcyjnymi i demonstrujących pacyfki w Paradise Island czy coś w tym rodzaju. Pragnął żywić nadzieję, że ona jest inna.
W dziesiątej klasie zlikwidował swoje konto na Facebooku, gdyż nie chciał oglądać w tym stylu także nikogo innego. Po pewnym czasie zaczęły go drażnić fałszywe wizje świetnej zabawy. Ray miał skłonność do surowego osądzania, a Facebook jeszcze to spotęgował. „Straszny z ciebie sztywniak” – powiedziała mu Mattie. Co nie było do końca prawdą. Używał Snapchata i Rapchata równie często jak jego przyjaciele.
Wiedział, że Sasha podjęła naukę w szkole dla dziewcząt w nowojorskiej Upper East Side, w której obowiązują mundurki. Mattie utrzymywała drwiąco, że na pierwszym roku są tam tylko czterdzieści dwie dziewczyny. Ray wyobrażał sobie Sashę w kusej plisowanej spódniczce, choć starał się nie robić tego zbyt często.
On poszedł do publicznej sprofilowanej szkoły w Fort Greene w Brooklynie. Na jego roku było 1774 uczniów, w tym niewiele plisowanych spódniczek.
Świat nowojorskich szkół prywatnych przypominał elitarny klub, w którym nie było miejsca dla Raya. Jego siostry należały do tego świata, ponieważ ich tata był bogaty. Dziwnie było pochodzić z odmiennej warstwy społecznej niż własna rodzina.
Tak więc Ray nie poznał Sashy poprzez żaden ze zwykłych kanałów. Czuł jednak, że zna ją w dawniejszy i głębszy sposób. Bawił się jej zabawkami, czytał jej książki, sypiał pod jej kocami, darzył miłością jej siostry i kłócił się z nimi. Niemal odnosił wrażenie, że ona jest jego częścią. Pod wieloma względami była jego idealną przyjaciółką: zawsze mu towarzyszyła i nigdy go nie rozczarowała. Nigdy nie dała mu okazji, by powierzchownie ją osądził.
Gdy zabrał się do porządkowania sterty butów, zaczął je sortować, ponieważ oboje zawsze tak robili. Nie potrafił sobie przypomnieć, które znoszone i już za małe sandały są czyje, więc wrzucił większość do worka na śmieci. Liczył, że Sasha nie będzie miała nic przeciwko temu. Kiedy był w dobrym nastroju, zawsze interpretował wszystko na jej korzyść. Będąc w złym humorze, czasami miewał o niej gorsze zdanie. Jednak nawet w najbardziej gniewnym, destrukcyjnym usposobieniu nie mógłby zniszczyć niczego wiążącego się z nią.
Jej stare kalosze. Jego. Kiedy byli mali, mieli stopy mniej więcej podobnej wielkości, więc mogli dzielić ze sobą obuwie – i niekiedy tak robili. Ale Sasha często nosiła specjalny but ortopedyczny, którego Ray nie powinien był nawet dotykać, i to budziło w nim nieoczekiwaną czułość wobec niej. Widząc rok po roku te kolejne buty, trochę bardziej toporne niż zwykłe, stojące w szafie i gotowe do użycia, potrafił dokładnie wyobrazić sobie Sashę w takim bucie. W ciągu ostatnich kilku lat jego stopy urosły, a jej – na ile mógł się zorientować – pozostały całkiem małe.
Jej tenisówki, jego.
Stale dzielili pomiędzy siebie wszystko. Zgodnie z decyzją ich rodziców dzielili dom, rok, wakacje, jedzenie, papier toaletowy, dzielili się równo kosztami – a w każdym razie w założeniu równo. Pary rodziców rywalizowały ze sobą w niemal wszystkich sferach podziału: sprzątania domu, koszenia trawników, utrzymania basenu. Podział dotyczył nawet sióstr Raya.
Małżeństwo jego rodziców wyglądało na szczęśliwe i harmonijne. Ale jego matka Lila i ojciec Sashy, na wpół mityczny Robert Thomas, żyli od dawna w martwym związku małżeńskim. Ich burzliwy rozwód wywarł wpływ na życie obojga. Oprócz ich trzech córek ten dom na plaży był jedyną rzeczą, z której ani Lila, ani Robert nie potrafili zrezygnować czy jej podzielić.
To był trudny rozejm, podszyty zadawnionymi urazami. W trakcie roku szkolnego moment zamiany wypadał w niedzielę o północy, tak więc dom pozostawał pusty przez pięć dni tygodnia i mógł w tym czasie się zresetować, zapomnieć o jednej rodzinie i przypomnieć sobie drugą. Ale w lecie dom był stale zamieszkiwany. Moment zamiany przesuwał się wtedy na niedzielne południe. Podczas tej upiornej godziny życia obydwu rodzin wpadały na siebie, co wystawiało na próbę elastyczność starego domu.
Latem istniało ekscytujące ryzyko zobaczenia tej drugiej rodziny, być może przelotnego ujrzenia ich wyjeżdżającego nowego samochodu. We wszystkie pozostałe niedziele w ciągu roku Ray wyobrażał sobie, że dom zachowuje ich nikłe zapachy w kuchni, drobne zmarszczki na powierzchni wody w basenie, może odrobinę ciepła w łóżku. Żelazną zasadą obowiązującą w lecie było to, że nigdy nie opuszczali domu plażowego w niedzielę później niż kwadrans po jedenastej rano i nigdy nie przyjeżdżali wcześniej niż za kwadrans pierwsza po południu. Nigdy naprawdę nie ryzykowali natknięcia się na tamtą drugą rodzinę. Przez pół roku połowa rodziny wiodła połowiczne życie w połowie domu. Gdyby połączyć obydwie te połówki, powstałoby coś w rodzaju całości. Ale nigdy do tego nie dochodziło.

 
Wesprzyj nas