Stefan Türschmid, autor bestsellerowej powieści “Mrok i mgła”, tym razem przenosi czytelnika do Rosji początków XX wieku.


Czwarty czerwonyJan – polski szlachcic, kawalerzysta, jeździec konkursowy i Katia – młodziutka rosyjska śpiewaczka. Piękni, młodzi, zakochani. I gdy już się wydaje, że ich szczęściu nic nie może zagrozić, Europa staje w ogniu. Jana i Katię rozdziela przetaczająca się przez kontynent wojna, a potem rewolucja. Ich świat nie jest już światem muzyki i pięknych koni, lecz światem krwi, głodu i strachu. Czy ich miłość przetrwa tę trudną próbę?

“Czwarty czerwony”, w którym autor po mistrzowsku splata prawdę historyczną z fikcją literacką, odkłamuje rewolucję październikową – której setna rocznica przypada w roku 2017 – i wojnę domową w Rosji, opowiada dzieje Legionów Polskich i wojny polsko-bolszewickiej. Czytelnik znajdzie tu historie zwykłych niezwykłych ludzi, wielkich przywódców i polityków: cara Mikołaja II, Józefa Piłsudskiego i Włodzimierza Iljicza Lenina.

Stefan Türschmid – w PRL-u opozycjonista. Po 1989 roku dziennikarz i zastępca redaktora naczelnego „Dziennika Łódzkiego”. Przez całe życie zajmował się końmi, startował w zawodach i trenował młodzież, doprowadzając dwie zawodniczki do Mistrzostw Polski i jedną do kadry narodowej. Po przejściu na emeryturę zajął się pisarstwem. Autor poczytnych powieści Ikony. Opowieść o terrorystach oraz Mrok i mgła, a także sagi rodzinnej Türschmidów pt. Cień Lucyfera. Jest wielkim melomanem.

Stefan Türschmid
Czwarty czerwony
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 11 października 2017
 
 

Czwarty czerwony


Część pierwsza

WOJNA

Nicea

Jan zjechał na parter, windziarz otworzył drzwi. W ogromnym holu światła były przygaszone. Kwiaty w wazonach i rząd palm w wielkich donicach trwały nieruchomo w półmroku. Matowo lśniły marmury podłogi, ścian, parapetów i złocenia ciągnącej się na dwadzieścia metrów lady recepcji. Pod ścianami brązowe i ciepłe zagłębienia skórzanych foteli i sof. Za weneckimi oknami w górze błękitniało przygasające niebo, a w dole odpoczywało morze z białymi grzbietami biegnących fal.
Inny świat, nie jego. Wciąż jeszcze się dziwił, że się tu znalazł. Wczoraj przy obiedzie widział, jak szef ekipy, książę Babenberg, dał kelnerowi napiwek, za który on mógłby spokojnie żyć przez tydzień.
W głębi holu jaśniały przezroczyste drzwi z kolorowego witrażu z rysunkiem kwiatów. Szedł po tak grubym i miękkim dywanie, że nie słyszał swoich kroków. Tylko z dala, zza tych drzwi dochodził stłumiony odgłos orkiestry grającej wiedeńskiego walca. Przez chwilę wahał się, czy nie wejść. Jego koledzy z drużyny niezawodnie musieli tam być. Podszedł kilka kroków w tamtą stronę i zatrzymał się. Widział ich, siedzieli przy jednym ze stolików obok parkietu. Hrabia Steinhoff też go spostrzegł. Podniósł kieliszek i dawał zapraszające znaki. Jan niepewnie pokręcił głową, a Steinhoff zerwał się i podbiegł do drzwi. Buchnęło przez nie oślepiające światło, gwar, zgiełk i zapach perfum zmieszany z dymem cygar.
– Panie poruczniku, prosimy do nas. Niechże pan nie będzie takim odludkiem. No, proszę! – Steinhoff, niski i drobny jak dżokej, szedł w rozpiętym mundurze i brzęczał ostrogami. Miał zaczerwienioną twarz i oczy błyszczące od alkoholu.
– Dziękuję. – Jan wciąż był niezdecydowany. Wyszedł z zamiarem przejścia się nadmorskim bulwarem. – Dobrze, na chwilę.
– Na początek koniak, prawda? – rotmistrz Wiesse, kapitan drużyny, nalał kieliszek do pełna. – Podwójnie, bo to karny.
– Barbarzyństwo tak traktować dobry koniak – oburzył się von Dohanyi.
Jan wypił łyk i odstawił kieliszek.
– Panowie, jutro nasz wielki dzień – mówił brygadier Grossman. – My albo Włosi, innych zagrożeń nie widzę. Rosjanie się nie liczą, Francuzi i Niemcy to już nie ta klasa co przed laty. Ośrodek w Saumur marnieje w oczach, szkoła hanowerska zeszła na psy. Anglicy słabi po kontuzjach swoich najlepszych koni. Musimy zwyciężyć.
– Czas by było jednak zainteresować się naturalną szkołą Caprillego – rzekł von Dohanyi.
Rozgorzała dyskusja nad wadami i zaletami starej i nowej szkoły jeździeckiej w skokach przez przeszkody. Jak zwykle. Jan słuchał tego wiele razy i nie miał ochoty się odzywać. Był pół roku na praktyce we włoskich ośrodkach Pinerolo i Tor di Quinto; nie miał wątpliwości. Szkoła Caprillego to przyszłość.
Przyglądał się parom tańczącym na parkiecie. Mężczyzna we fraku i szczupła kobieta w czerwonej sukni z rozpuszczonymi włosami tańczyli tango, poruszając się jak żaglowce przechylające się na falach. Zamierali w bezruchu i ruszali ponownie, przyspieszając i obracając się jak liście wirujące na wietrze. On obejmował ją i przyciągał do siebie; zbliżał usta do jej ust. Musieli to być zawodowi tancerze, nikt z towarzystwa nie ośmieliłby się tak odważnie prezentować erotyzmu tanga.
Potem jego koledzy zamówili od razu cztery butelki szampana. Przyszedł książę Babenberg, który dotychczas bawił się przy zestawionych razem stolikach Francuzów i Włochów. Też nieco już wstawiony. Po godzinie pili koniak szklankami. Zaczepiali kobiety przy sąsiednich stolikach, pojawiły się jakieś panie niepewnej konduity. Zanosiło się na skandal. Jan wstał i opuścił towarzystwo bez pożegnania.
Ruszył w stronę recepcji. Była tam miła i ładna recepcjonistka, którą widział już kilka razy.
– Mówi pani po niemiecku?
– Naturalnie. Ale… pan porucznik Szawernowski, prawda?
– Tak! – zdziwił się.
– Więc możemy rozmawiać po polsku. Jest pan przecież Polakiem?
– Tak, a pani jest Polką?! Coś takiego.
– Mieszkam w Nicei już od kilkunastu lat, ale nie zapominam o Polsce.
Dwa dni temu Jan dostał telegram z Krakowa o nagłej śmierci matki i to przypomnienie Polski odebrał jak policzek. Siostra, z którą z biegiem lat kontaktował się coraz rzadziej, nie mogła ustalić, gdzie się znajduje, i telegram wysłała dopiero dzień po pogrzebie. Nie powiedział więc o tym nikomu, uznał, że musi dotrwać do końca zawodów i przecierpieć po cichu.
– To miłe. Chciałem spytać, do której godziny są czynne kasyna gry. – Jan nie miał zamiaru grać w ruletkę, ale nagle zapragnął zostać sam.
– Do rana oczywiście. Co najmniej do świtu.
– Dziękuję pani.
Położył klucz do pokoju na ladzie i ruszył szybko do wyjścia, zostawiając ją zdziwioną nagłym zakończeniem rozmowy. Popatrzył przelotnie w wielkie lustro na filarze. Nacisnął czapkę na czoło i stwierdził, że wygląda nie najgorzej. Mundur wyczyszczony i wyprasowany przez Rudiego, ordynansa – choć trochę już znoszony – był bez zarzutu. Skórzane leje na bryczesach dodawały im sportowej elegancji. Błyszczały wysokie buty z czarnej skóry.
Ciepły dotyk wiatru objął go przyjaźnie, gdy tylko znalazł się za obrotowymi drzwiami. Było parno i duszno, zbierało się na burzę. Czerwony automobil z białymi oponami, chromowanymi reflektorami i dużą liczbą lśniących listew i ozdób, zatoczył się cicho na podjazd. Służący i szofer dźwigali wielkie kufry, a wielka jak piec dama, spocona w rozpiętym futrze, kroczyła dostojnie w stronę wejścia. Obok dreptał na smyczy mały piesek ze złotą obróżką. Biżuteria damy wystarczyłaby pewnie na zakup trzech takich folwarków jak Jana rodzinne Borowice pod Krakowem.
Nad szyldem hotelu zegar wskazywał pół do dwunastej w nocy, lecz promenada nie całkiem jeszcze opustoszała. Kobiety ze swoimi towarzyszami sunęły w sukniach do ziemi i w wielkich, piętrowych kapeluszach, ciężkich od sztucznych kwiatów. Mężczyźni z laskami, w wysokich cylindrach i surdutach prowadzili je dumni, jeśli były piękne, i zmartwieni, gdy były grube, stare lub brzydkie. Spacerowali tu najbogatsi ludzie świata, międzynarodowi szulerzy, arystokracja, Amerykanie, Europejczycy, potwornie bogaci, beztroscy i znudzeni.
Na słupie ogłoszeniowym spostrzegł plakat z sylwetką konia i jeźdźca nad przeszkodą. „Comité des Fêtes et des Sports” zapraszał na Międzynarodowe Zawody Hippiczne Nicea 1913. Poniżej – ośmiodniowy program konkursów i kolorowe flagi reprezentujące narodowości zawodników. Wszędzie tych plakatów było pełno. W tej części Riwiery zawody były ważnym wydarzeniem początku sezonu. Z drugiej strony słupa rzucał się w oczy jeszcze większy plakat przedstawiający kilka butelek szampana i niezliczone rzędy kieliszków. Sieć hoteli i restauracji Perroquet ogłaszała tradycyjny coroczny wielki konkurs picia szampana o Puchar Perroquet. Konkurs pijacki, kto wypije najwięcej najdroższego szampana świata! Na koszt organizatora.
Minął klomb z tysiącami goździków i szedł powoli Promenade des Anglais, przyglądając się morzu, kwitnącym krzewom i palmom. Mijał hotele Ruhl i Negresco, luksusowe pensjonaty i kasyna. Domy wznosiły się na stromym wzgórzu, a nad nimi czerniały góry nad zatoką. Tysiące światełek unosiło się aż do linii lasu, a w dali na cyplu migała latarnia morska w Cagnes sur Mer. Pierwszy raz był w Nicei. Tylko raz jako kilkunastolatek był z rodzicami w Sopocie nad Bałtykiem. A morze go fascynowało. Gdyby nie był kawalerzystą, na pewno zostałby marynarzem. Wielkie statki, okręty, oceany, sztormy i plaże na dalekich wyspach – jako chłopak wciąż o tym czytał i o tym marzył.
Na niebie przesuwały się ciężkie chmury, przesłaniając wielki, jasny księżyc. Fale leniwie uderzały o kamienisty brzeg, szumiały cicho i uspokajająco. Jan oddychał głęboko i czuł się tak świetnie, że aż poczuł wyrzuty sumienia. Dobrze, że uciekł z tej restauracji i prawie nic nie pił. Zobaczymy, jak oni jutro będą jeździć. Od przyjazdu do Nicei każdego wieczoru pili, a potem jakoś jednak trzymali się na koniach. Ale to już siódmy dzień tego pijaństwa!
Na ławce jakaś para tuliła się do siebie. Usłyszał zbliżający się odgłos kopyt końskich na kostce chodnika. Nie oglądając się, wiedział, że to musi być para lekkich koni zaprzęgowych. Szły powoli, stępem. Zbliżały się rozbawione głosy. Głęboki baryton podśpiewywał jakiś tęskny romans, kobiety się śmiały. Strzelił korek szampana. Siwe konie wyprzedzały go powoli, stangret tkwił nieruchomo na koźle. W otwartym powozie mężczyzna w średnim wieku i trzy kobiety. Jedna bardzo starsza i dwie młode. Mężczyzna w mundurze rosyjskiej gwardii; dobrze znał te mundury, widział takie w Warszawie.
Jan szedł równolegle z powozem, który nie wiadomo dlaczego jechał chodnikiem. Mijał go bardzo powoli. Rozmawiali po rosyjsku.
– Spójrz, Katiu, jaki piękny oficer, to musi być Austriak, zaczepię go!
– Ani się waż, Nadieżdo! – rozległ się niski i szorstki głos starszej kobiety. Paliła papierosa w długiej lufce. – Zaczepiać nieznajomych po nocach! Za dużo wypiłaś!
Mężczyzna podśpiewywał jej do ucha, Nadieżda zaśmiała się.
– Poproszę jeszcze szampana!
Mężczyzna wpatrywał się w nią z podziwem i zazdrością. Napełnił kieliszek i podał jej.
– Panie oficerze, startuje pan w zawodach? – spytała po francusku i mocno wychyliła się z powozu. – My bardzo kochamy konie, a jeszcze bardziej kawalerzystów!
Jan zatrzymał się i zasalutował. Powóz stanął. Kobieta była ładna, mogła się zbliżać do czterdziestki. Kiedy się śmiała, odsłaniała dziąsła nad białymi, równymi ząbkami. Mężczyzna usiłował ją objąć i pociągnąć w głąb powozu.
– Proszę wybaczyć, proszę wybaczyć – odezwała się charczącym głosem starsza pani. – Moja siostrzenica jest dziś… niedysponowana.
Jan spostrzegł, że do starszej pani przytula się młodziutka twarz z burzą jasnych, kręconych włosów i wielkimi, ciemnymi oczami. Lekko rozchylone wargi i zażenowany uśmiech. Miał odejść bez słowa, lecz ta piękna twarz sprawiła, że został.
– Jan Szawernowski, porucznik Pierwszego Pułku Ułanów Galicyjskich – powiedział i skinął głową. – Startuję w ekipie Austrii. Zapraszam państwa jutro, a właściwie już dziś, na hipodrom, na najważniejszy konkurs, Puchar Narodów.
Kiedy odezwał się po rosyjsku, na ich twarzach odmalowało się zdziwienie.
– Pan pozwoli, że przedstawię, skoro już się tak nietypowo poznajemy – powiedział dudniącym głosem mężczyzna. – Księżna Ludmiła Leontiewa i jej siostrzenica pani Nadieżda Niesłuchowa z córką Katią. Hrabia Sergiusz Karsow, podpułkownik gwardii. Na pewno przyjdziemy podziwiać pana i pańskich kolegów na zawodach. Bardzo przepraszam za tak bezceremonialne zachowanie mojej przemiłej przyjaciółki.
Nadieżda jeszcze mocniej wychyliła się z powozu i przesłała Janowi pocałunek palcami od ust.
Starsza pani szturchnęła stangreta:
– Jedź, ruszaj!
– Ależ ciociu! Chcemy porozmawiać…
Konie poszły od razu kłusem, a Nadieżda Niesłuchowa machała do Jana dłonią w długiej rękawiczce i posyłała pocałunek za pocałunkiem. Przez chwilę widział jeszcze wielkie, ciekawie wpatrujące się w niego oczy i burzę włosów Katii. Potem powóz przyspieszył i znikł w mroku.
Zawrócił i szedł szybko w stronę hipodromu i stajni. Niebo teraz wisiało już niskie i zachmurzone. Wiatr się wzmagał, a rozmyte cienie palm biegały po chodniku.
Stajnie Palais de Sport pachniały sianem, końmi i koniakiem. Pięciogwiazdkowy koniak służył tu do nacierania ścięgien, końskich grzbietów, łopatek i zadów. Jego woń unosiła się nad boksami, w których drzemały sportowe wierzchowce poprzykrywane derkami. Jan wziął od wartownika przy wejściu latarkę i idąc, świecił nią wzdłuż setki boksów, poszukując swoich. Jasiek i Picador1 spały na stojąco. W sąsiednim boksie zbudził się Rudi i w samych bryczesach i podkoszulce, ze źdźbłami siana we włosach, na bosaka, meldował, że wszystko w porządku. Jan dał koniom po kostce cukru, kazał Rudiemu zdjąć owijki z nadpęci, przesuwał palcami po ścięgnach. Były gładkie i chłodne jak szkło. Picador trącał go pyskiem i pocierał łbem o kieszeń kurtki, domagając się jeszcze więcej cukru. Jan pogładził go po szyi i chuchnął w nozdrza.

* * *

Rano był w stajni, zanim jego koledzy zdążyli odespać kaca. Nocą nad Riwierą przetoczyła się burza, padało jeszcze rankiem i tor na hipodromie rozmiękł zupełnie. W stajni wisiały listy startowe i ogłoszenia, że konkurs o Puchar Narodów odbędzie się w krytym maneżu. Organizatorzy przepraszali, tak złej pogody o tej porze roku na Lazurowym Wybrzeżu nikt nie pamiętał.
Jan poszedł obejrzeć parcours. Rudi właśnie wyprowadził konie na spacer po mniejszej ujeżdżalni służącej za rozprężalnię. Jasiek kroczył dostojnie, a Picador pobrykiwał wesoło. Rudi szarpał za uwiąz przymocowany do kantara i ledwo sobie z nim radził.
W ogromnej krytej ujeżdżalni, najnowocześniejszej w Europie, obsługa toru w wielkim pośpiechu budowała parcours konkursu pucharowego. Zwożono przeszkody ze stadionu. Wszędzie ustawiano krzewy ozdobne i kwiaty. Tor tonął w kwiatach. Było za wcześnie, żeby zorientować się w przebiegu trasy konkursu, więc Jan zawrócił do stajni. Byli już tam koledzy i książę Babenberg. Studiowali listy startowe i szkic parcoursu. Von Dohanyi miał zapuchnięte oczy i poruszał się jak lunatyk, a maleńki hrabia Steinhoff siedział na snopkach słomy i pił wodę mineralną. Tylko Wiesse wyglądał zupełnie nieźle.
– Oto prawdziwy sportowiec – rzekł. – Popatrzcie tylko. – Wskazał Jana. – Nieskacowany i trzeźwy jak dziecko. On dzisiaj wygra, zobaczycie!

* * *

Jan podjechał galopem do bandy i zasalutował w stronę jury. Już poprzednio, kiedy zaczynał pierwszy nawrót, widział na trybunie dla gości honorowych księżnę Leontiewę i jej siostrzenicę z córką. Były tam wśród koronowanych głów, obok księcia Monako i dostojników Francji. Zasalutował w ich stronę, a Nadieżda Niesłuchowa w odpowiedzi pomachała mu chusteczką.
Cofnął kilka kroków Picadora, który wciąż się denerwował. Pogłaskał konia po szyi, przemawiał do niego uspokajająco, gadał byle co, byle łagodnie. Po pierwszym nawrocie prowadzili Włosi. Austriacy byli na drugim miejscu, lecz Francuzi tylko o pięć punktów za nimi. Steinhoff i Wiesse spisali się zadziwiająco dobrze, łącznie tylko cztery punkty karne. Wynik Sandora von Dohanyi, jako najgorszy w zespole w tym przebiegu nie liczył się do punktacji. Jan przejechał pierwszy nawrót bezbłędnie. To był prawie cud, bo Picador parł do przodu nieprzytomnie; pomiędzy przeszkodami brykał i ciskał się, jakby zupełnie oszalał.
Dostali sygnał do startu. Ruszyli. Teraz Picador galopował już dużo spokojniej. Jan mógł dać mu więcej swobody, Picador to lubił. Raz tylko bryknął po potrójnym szeregu. Wszystkie najazdy pasowały. Miejsca odbicia doskonale trafione, skoki pewne. Dobrze, dobrze… dobrze. Jeszcze riwiera, czyli rów z wodą. Dobrze. Szeroki okser, triplebar i ostatnia przeszkoda, paskudnie wąska angielska bramka. Czysto! Nie mógł powstrzymać gestu zwycięstwa. Uniósł zaciśniętą pięść, a Picador teraz dopiero popisał się całą serią baranich skoków i wierzganiem zadem. Cieszył się! Wśród oklasków zjeżdżali z areny, Jan klepał go po szyi, głaskał, kochał go po prostu.
Drużynowo nic jeszcze nie było pewne. Ale indywidualnie nikt już nie mógł go pokonać. Nikt oprócz niego nie miał czystego przebiegu w pierwszym nawrocie, a Jan miał za obydwa zero punktów karnych. W tym momencie nie pamiętał o śmierci mamy. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej szczęśliwy. Steinhoff przejechał bezbłędnie. Anglicy zarobili osiem punktów karnych. Włosi w drugim nawrocie tylko trzy punkty – świetnie, wygrali. Austriacy niestety, drugie – jednak w tak świetnym towarzystwie – bardzo dobre miejsce.
Potem były dekoracje, wstęgi i runda honorowa. Orkiestra grała galopadę z Lekkiej kawalerii, operetki Franza von Suppégo, konie parskały wesoło. Puchary i splendory.
Jan siedział na kręcącym się i trochę jeszcze pobudzonym koniu, czekając na dekorację i nagrodę indywidualną. Jednak nic takiego nie nastąpiło. W ogóle nie ogłoszono klasyfikacji indywidualnej. Zjechał do stajni. Książę Babenberg rozkładał bezradnie ręce.
– Nie ma żadnej nagrody indywidualnej – mówił. – To zdumiewające, ale Francuzi mówią, że to konkurs drużynowy i nie przewidzieli nagrody indywidualnej.
– Dziwne.
– To skandal, żabojady się kompromitują – mówił von Dohanyi.
Koledzy klepali Jana po plecach, pocieszali.
– Żadnej nagrody dla najlepszego jeźdźca najtrudniejszego konkursu! To skandal! Mówią, że to konkurs drużynowy.
– Idioci.
– Świnie!
Jan zaciskał zęby, wściekł się, lecz starał się tego nie okazywać. Wygrał najważniejszy konkurs w Nicei, jury nawet tego nie ogłosiło, nie miał żadnej nagrody, pucharu ani nawet floos, wstążek przypinanych zwycięzcom.

 
Wesprzyj nas