Ukryta mapa. Legendarny skarb. Niebezpieczna tajemnica czyli drugi tom serii “Pożeracze książek”.


Złoty szyfrOto książka, która zachwyci wszystkich pożeraczy książek.

Emily i James znów trafiają na trop zagadki przedmiotów ukrytych pod San Francisco, w której kluczem do rozwiązania są książki, tym razem napisane przez Marka Twaina.

Okazuje się także, że tajemniczy Pan Quisling poszukuje legendarnego Złotego szyfru, kodu z XIX wieku, który do tej pory nie został nigdy złamany…

Jennifer Chambliss Bertman
Złoty szyfr
seria: Pożeracze książek tom 2
Przekład: Małgorzata Glasenapp
Wydawnictwo Wilga
Premiera: 25 października 2017
 
 

Złoty szyfr


„Złoto oznaczało możliwość rozpoczęcia wszystkiego
na nowo, stania się kimś innym, wymyślenia nowego
życia. Było symbolem nadziei”.
Isabel Allende, pisarka, w amerykańskim filmie
dokumentalnym Gorączka złota

Rozdział 1

Feniks wmieszał się między ludzi czekających na autobus i spojrzał na zegarek. W dłoni okrytej rękawiczką miał papierowy kubek. Ktoś przyglądający się z boku uznałby go za nijakiego, zupełnie przeciętnego. Zawsze tak było. Nikt go nie doceniał.
I to był błąd.
Czterdziestka wyjechała zza zakrętu i zatrzymała się na przystanku przy placu Waszyngtona. Feniks jeszcze raz podniósł kubek do ust, udając, że pije. Potem wyjął z kieszeni papierek po gumie do żucia, wrzucił go do kubka, a kubek odstawił na stojącą obok ławkę, tuż obok zielonej plastikowej torebki zamykanej na suwak.
Wsiadał do autobusu jako ostatni. Szybko wskoczył na stopnie i pokazał bilet miesięczny kierowcy, który ledwie na niego spojrzał. Potem przeszedł do tyłu, mijając pasażerów zbyt zajętych smartfonami, książkami, gazetami, tabletami i muzyką ze słuchawek, by go w ogóle zauważyć. Ludzie tak chętnie nie zauważali. Usiadł na samym końcu, przy oknie, tak żeby widzieć oddalający się przystanek, kiedy autobus powoli wspinał się ulicą pod górę. Niebo nabierało koloru przydymionego granatu, a nad horyzontem dogasał blask zachodzącego słońca. Wyspa Alcatraz wyglądała jak czarna bryła na tle lśniącej wody Zatoki San Francisco.
Patrząc przez okno, myślał o tym, co zostawił na ławce. O kubku, w którym była woda, a nie resztki kawy. O papierku skrywającym małą kostkę srebrzystej substancji. Wyobrażał sobie, jak woda przesiąka przez papier i dostaje się do kostki.
I wtedy następuje wybuch.
Nie wygląda to efektownie jak na filmach. Przynajmniej nie powinno. Wybuchowi towarzyszy huk eksplozji, na tyle głośny, że może wystraszyć przechodnia albo przebiegającego psa. Ogień z początku będzie niewielki. Płomienie najpierw ogarną kubek, potem szybko się rozniosą, obejmując zieloną plastikową torebkę.
Któregoś dnia zostanie, żeby popatrzeć. Nigdy jeszcze tego nie zrobił. Ale nie tego wieczoru. Dzisiaj spieszył się na przyjęcie z okazji premiery książki.

Rozdział 2

Robi się późno! – zawołała Emily w głąb pustego przedpokoju.
Zatupała przy tym niecierpliwie i poprawiła przypinkę Łowców Książek na sukience. Normalnie Emily ubierała się w dżinsy i bluzy z kapturem, ale to była szczególna okazja. Na szczęście mama znalazła dla niej luźną sukienkę, też z kapturem, więc nie czuła się bardzo wystrojona. Miała kozaki na płaskim obcasie, dobre na spacery po położonym na stromych wzgórzach San Francisco.
– No chodźcie! – ponagliła ciągle szykującą się rodzinę.
Wreszcie otworzyły się drzwi pokoju Matthew, jej starszego brata. Mieszkanie było wąskie i długie, więc Matthew zrobił tylko dwa kroki, żeby dołączyć do Emily, która stała u szczytu schodów prowadzących w dół do drzwi wyjściowych. Włożył dżinsy i koszulkę z wzorem udającym przód fraka z białą koszulą, a włosy pofarbował na czarno i postawił na sztorc.
Widząc pytające spojrzenie Emily, wyjaśnił:
– Nowoczesny odpowiednik cylindra.
Po drugiej stronie korytarza otworzyły się drzwi do pokoju rodziców i pokazał się w nich tata. Na jednej nodze podskakiwał do kuchni, na drugą właśnie zakładał skarpetkę.
– Czy mam założyć krawat? – zawołał.
– Ojciec ma jakieś krawaty? – zdziwił się Matthew.
– Trzyma je w kuchni? – zawtórowała mu Emily.
Zrobiła krok w dół po schodach, zbliżając się do wyjścia, jakby to miało sprawić, że rodzice się pospieszą. Jej najlepszy kumpel James, który mieszkał piętro wyżej, zaraz miał zejść na dół ze swoją rodziną. Umówili się, że wszyscy razem pójdą do księgarni pana Hollistera.
Tymczasem tata Emily wyszedł z kuchni z kartonem, którego nikt jeszcze nie rozpakował, mimo że Crane’owie, rodzina Emily, mieszkali w San Francisco już od trzech miesięcy. Postawił go na podłodze w przedpokoju i ze środka wyciągnął najpierw durszlak, potem album z malarstwem Diego Rivery, a na koniec jakieś zawiniątko, które okazało się dwoma krawatami. Stanął przed lustrem wiszącym obok małej łazienki i przyjrzał się krytycznie własnemu odbiciu, najpierw z granatowym, a potem z czerwonym krawatem pod szyją.
– Chyba są trochę pogniecione – zauważył.
Tymczasem z sypialni wyszła mama Emily, ubrana w długą zwiewną spódnicę, z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi niczym sznur korali.
– Przyda ci się kurtka, Matthew – powiedziała. – Pewnie zrobi się chłodno, jak będziemy wracać.
Matthew poszedł do swojego pokoju i w tym momencie na dole zadzwonił dzwonek do drzwi. Zniecierpliwiona Emily uniosła ramiona.
– Państwo Lee już czekają – oznajmiła, schodząc jeszcze jeden stopień niżej. – Tata, daj spokój z krawatem. Wyglądasz super.
Ojciec spojrzał na nią z uśmiechem.
– Dzięki, myszko.
Wrzucił krawaty z powrotem do pudła i stwierdził:
– No to jestem gotowy.
Matthew dołączył do nich akurat w chwili, gdy dzwonek zadźwięczał ponownie.
– No wreszcie – powiedziała Emily.
Ale wtedy jej mama pstryknęła palcami.
– Baterie do aparatu! Zostawiłam je w ładowarce – zawołała, biegnąc z powrotem do sypialni.
Emily westchnęła.

Stanowili całkiem pokaźną grupkę, gdy schodzili ulicą w dół wzgórza. Na przedzie kroczyła niewielka babcia Jamesa, energicznie wymachując ramionami i omijając pożółkłe choinki wystawione na chodnik i czekające na śmieciarkę. Emily, James i Matthew szli zaraz za nią. Pod latarniami kanciasta fryzura Matthew nadawała jego cieniowi niesamowity wygląd. Z tyłu szły obie mamy pogrążone w rozmowie o fotografowaniu jedzenia. Mama Jamesa prowadziła firmę cateringową z chińskimi potrawami, a mama Emily była graficzką i dorywczo fotografką. Pochód zamykali jej tata i tata Jamesa, którego Emily spotkała do tej pory tylko raz.
Zapadał zmierzch, ale w tej okolicy nigdy nie robiło się całkiem ciemno. Kiedy Emily mieszkała w stanie Nowy Meksyk, nocne niebo było czarne jak atrament, a im dłużej się w nie wpatrywała, tym więcej było widać gwiazd, jakby niewidzialna dłoń robiła w niebie małe dziurki, przez które dostawało się światło. Tutaj, w San Francisco, okna w wysokich kamienicach jaśniały bursztynowo, oświetlając im drogę wspólnie z ulicznymi lampami i reflektorami samochodów. Gwiazdy, o ile w ogóle dało się je zauważyć, wydawały się bledziutkie.
Skręcili w Polk Street i Emily poczuła ściskanie w żołądku. Sama nie wiedziała, czy to nerwy, czy radość. Szli właśnie na przyjęcie z okazji premiery wydanej przez Bayside Press książki, nieznanego wcześniej opowiadania Edgara Allana Poego, którego rękopis znaleźli – a raczej uratowali – dwa miesiące wcześniej Emily, James i Matthew. Dzisiaj we troje byli honorowymi gośćmi imprezy.
W świetle padającym z witryn sklepowych Emily zauważyła błyszczące drobinki we włosach Jamesa.
– Czyżbyś użył dzisiaj brokatu? – spytała.
– Też chciałem się wystroić – odparł James, a Matthew przytaknął ze zrozumieniem.
Dotarli już do księgarni pana Hollistera. Zwykle przez duże okno wystawowe było widać wnętrze przytulnej, cichej księgarni, ale dzisiaj z okazji przyjęcia półki z książkami przesunięto pod ściany, a na środku kłębił się kolorowy tłum. Emily wyobraziła sobie, jak wszystkie te głowy odwracają się w ich stronę od razu przy wejściu i nagle jej sukienka stała się jakby o kilka numerów za ciasna. Czy ktoś będzie oczekiwał, że wygłosi przemówienie?
Tymczasem babcia Jamesa już wchodziła do środka, a gwar rozmów zagłuszył dźwięk dzwoneczka przy drzwiach. Większość gości stanowili dorośli w zwyczajnych ubraniach, ale było też kilka osób przebranych za Edgara Allana Poego – mieli na sobie staroświeckie garnitury, fulary zawiązane na szyi i małe wąsiki. Jeden przyczepił sobie nawet na ramieniu sztucznego kruka, a inny – z zabandażowanymi palcami u rąk – przyniósł klatkę z prawdziwym krukiem, na cześć najsłynniejszego dzieła Poego. Były też dzieci, niektóre całkiem małe. Młodzież zgromadziła się przy stole, gdzie można było rozwiązywać przygotowane zagadki albo naklejać sobie tatuaże ze złotym żukiem. Matthew pomachał do grupki znajomych, nastolatków stojących koło bufetu z napojami, i poszedł się przywitać.
Przyglądając się zgromadzonym, Emily zauważyła, że prawie wszyscy mieli ze sobą coś wspólnego: małą złotą przypinkę Łowców Książek. Taką samą, jaką ona codziennie nosiła. W grę Łowcy Książek grała już od kilku lat. Jej uczestnicy ukrywali przeczytane książki w różnych, ogólnie dostępnych miejscach, a na specjalnym portalu internetowym zamieszczali wskazówki, jak je odnaleźć. Przypinka nie była potrzebna w grze, stanowiła tylko znak, sekretny symbol, żeby gracze mogli rozpoznać się nawzajem. Emily nigdy jeszcze nie widziała tylu przypinek naraz w jednym miejscu. Złote błyski powinny dodać jej otuchy – mówiły, że otaczają ją zapaleni łowcy, tacy jak ona – ale jednak nikogo tu nie znała. Gdyby wszyscy mieli jeszcze plakietki z nickami używanymi w zabawie, może poczułaby się pewniej.
Rozglądała się, wypatrując pana Griswolda, twórcy Łowców Książek i wydawcy książki Poego. Na ogół rzucał się w oczy ze swoim pokaźnym wzrostem i strojem w barwach wydawnictwa Bayside: bordowym i srebrzystoniebieskim. Nagle w tłumie mignęły jej te kolory, ale to był tylko Jack, asystent pana Griswolda, który rozmawiał z kimś po drugiej stronie sali. Pod ścianą zauważyła za to mężczyznę pochylonego nad dużą kamerą, a obok ubraną elegancko kobietę, która kręciła głową, jakby chciała rozluźnić szyję, i robiła dziwne miny wyglądające jak gimnastyka twarzy. W dłoni trzymała mikrofon. Emily znowu poczuła ściśnięcie w żołądku, gdy zdała sobie sprawę, że to musi być ekipa filmowa z programu telewizyjnego, o której wspominał pan Hollister.
Ale gdzie ten Hollister się podział? Wreszcie Emily zauważyła go po drugiej stronie księgarni. Mówił coś z wielkim zaangażowaniem, aż związane w grubą kitkę dredy podskakiwały mu na plecach. Akurat w tym samym momencie ktoś poklepał go po ramieniu i wskazał nowo przybyłych. Pan Hollister spojrzał w stronę Emily i Jamesa i twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. Rozłożył ramiona, jakby chciał ich objąć, i głośno zawołał:
– Główni bohaterowie!
Rozmowy przycichły – dokładnie tak jak wyobrażała sobie Emily – i wszyscy odwrócili się, żeby na nich popatrzeć. Emily poczuła, jak palą ją policzki. Obróciła w palcach swoją przypinkę, a James pomachał w niepewnym pozdrowieniu. Matthew do nich dołączył i podniósł zaciśniętą pięść w triumfalnym geście. Hollister zamknął wszystkich troje w niedźwiedzim uścisku.
– Podekscytowani? – spytał.
„Raczej przerażeni”, pomyślała Emily, ale nie chciała nikomu psuć humoru, więc tylko pokiwała głową.
– Czy pan Griswold już jest? – spytała.
Cień przemknął po twarzy właściciela księgarni – niepokój czy poczucie winy? – i pan Hollister potrząsnął głową.
– Nie mógł przyjść. Ale jestem pewien, że chciałby być tutaj z nami. Jack zastąpi go jako mistrz ceremonii – powiedział, po czym zaczął witać się z ich rodzicami, a James popatrzył na Emily i znacząco podniósł brwi. Pan Hollister i pan Griswold byli kiedyś najlepszymi przyjaciółmi, ale z jakiegoś powodu się poróżnili. James i Emily ucieszyli się na wieść, że przyjęcie z okazji premiery książki Poego odbędzie się akurat w księgarni Hollistera – to mogło oznaczać pojednanie dawnych przyjaciół. Ale pan Griswold nie przyszedł. Czyżby się nie udało?
– Pokaże nam pan książki? – powiedział tata Emily. – Dumni rodzice chcą kupić kilka egzemplarzy.
– Naprawdę? – zdziwiła się Emily.
Ponieważ wcześniej jej rodzina ciągle się przeprowadzała, rodzice starali się nie gromadzić wielu rzeczy, także książek, chociaż wszyscy lubili czytać. „Po to są biblioteki!”, mawiał tata. Rodzice zaplanowali, że przez jakiś czas będą mieszkać w każdym stanie Ameryki, i dopiero niedawno Emily udało się ich przekonać, żeby na razie zostali w San Francisco. Tak więc kupowanie książek było niewielkim, ale znaczącym gestem.
– Poproszę Charliego, żeby wam kilka przyniósł – odparł pan Hollister.
– Kto to jest Charlie? – spytał James.
– Nie poznaliście go jeszcze?
Pan Hollister rozejrzał się po księgarni, szukając kogoś wzrokiem.
– Bywa tu od paru tygodni. Nowy pracownik. Widziałem przed chwilą, jak przyszedł, więc musi gdzieś być… Zresztą nieważne, sam pójdę.
Kiedy się oddalił, podszedł do nich Jack, ubrany w bordowo-srebrzysto-błękitną kamizelkę. Musiał się przecisnąć między trzema wcieleniami Edgara Allana Poego i razem wyglądali przez chwilę jak odlotowa kapela przebierańców. Jack wskazał wielki plakat z okładką książki Poego, wiszący nad ladą.
– Nie wydalibyśmy tej książki, gdyby nie dzieciaki. Mam nadzieję, że zdajecie sobie z tego sprawę – powiedział do rodziców Emily, Matthew i Jamesa.

 
Wesprzyj nas