Psychopatyczny morderca czerpiący inspirację ze znakomitych kryminałów wymyka się z każdej obławy. Czyżby komisarz Verhoeven wraz z policją stanął przed koniecznością uznania wyższości przeciwnika?


Koronkowa robotaCamille Verhoeven, komisarz paryskiej policji znany polskiemu czytelnikowi z powieści „Alex” i „Ofiara”, ma przed sobą wyjątkowego przeciwnika. Jest nim miłośnik literatury kryminalnej, który w hołdzie dla niej popełnia morderstwa będące dokładnym powieleniem literackich pierwowzorów – zbrodni opisanych w takich klasykach gatunku jak „American Psycho”, „Czarna Dalia” czy „Roseanna”.

Komisarz próbuje ustalić, która z książek stała się, lub co gorsza będzie w przyszłości, inspiracją dla tego nieuchwytnego i działającego wbrew wszelkiej logice psychopaty.

A czas nagli. Przełożeni domagają się wyników, spragniona sensacji prasa uznaje metody policji za mało skuteczne. Zagoniony, żyjący pod wielką presją Verhoeven nie ma czasu zająć się swoją żoną Irene, wkrótce spodziewającą się dziecka, i za to zaniedbanie przyjdzie mu drogo zapłacić.

Powieść rozpoczynająca cykl z komisarzem paryskiej policji Camille’em Verhoevenem.

Pierre Lemaitre
Koronkowa robota
Przekład: Joanna Polachowska
Wydawnictwo Muza
Premiera: 27 września 2017
 
 

Koronkowa robota


CZĘŚĆ PIERWSZA
Poniedziałek, 7 kwietnia 2003

1

– Alice… – powiedział, patrząc na tę, którą każdy oprócz niego nazwałby po prostu dziewczyną.
Zwrócił się do niej po imieniu, chcąc pokazać, że jest po jej stronie, ale nie wywołał tym najmniejszej reakcji. Spojrzał na notatki sporządzone naprędce przez Armanda w trakcie pierwszego przesłuchania: Alice Vandenbosch, dwadzieścia cztery lata. Spróbował sobie wyobrazić, jak w normalnych okolicznościach mogła wyglądać taka dwudziestoczteroletnia Alice Vandenbosch. Musiała być młodą dziewczyną, jasną szatynką o pociągłej twarzy i otwartym spojrzeniu. A potem znów na nią popatrzył i wydało mu się to absolutnie niemożliwe. Siedząca przed nim dziewczyna ani trochę nie przypominała siebie samej: niegdyś jasne, z długimi ciemnymi odrostami włosy płasko oblepiające czaszkę, chorobliwa bladość, wielki fioletowy siniak na wysokości lewej kości policzkowej, cienka smużka zaschniętej krwi w kąciku ust… a w błędnych i spłoszonych oczach nie było już nic ludzkiego oprócz strachu, potwornego strachu, który wciąż jeszcze przyprawiał ją o dreszcze, jakby wyszła z domu w śnieżycę bez palta. Filiżankę z kawą trzymała oburącz niczym rozbitek cudem ocalały z katastrofy.
Zwykle już samo pojawienie się Camille’a Verhoevena wywoływało reakcję u nawet najbardziej niewzruszonych. Ale nie u Alice. Ona, zamknięta w sobie, tylko dygotała.
Była ósma trzydzieści rano.
Po przyjściu do biura kilka minut wcześniej Camille od razu poczuł się zmęczony. Wczorajsza kolacja zakończyła się o pierwszej w nocy. Ludzie, których nie znał, znajomi Irène. Gawędzili o telewizji, opowiadali anegdoty, które Camille uznałby zresztą za dość zabawne, gdyby nie siedząca naprzeciw niego kobieta tak bardzo przypominająca mu matkę. Przez całą kolację próbował uwolnić się od tego skojarzenia, ale naprawdę to było to samo spojrzenie, te same usta, włącznie z papierosami odpalanymi jeden od drugiego. Camille cofnął się myślą o dwadzieścia lat, do tych błogich czasów, kiedy jego matka w fartuchu umazanym farbami, z potarganymi włosami, z papierosem w ustach opuszczała jeszcze pracownię. Do tych czasów, kiedy Camille przychodził, by obserwować ją przy pracy. Kobieta z charakterem. Silna i skupiona, malująca krótkimi gniewnymi pociągnięciami pędzla. Do tego stopnia żyjąca we własnym świecie, że niekiedy zdawała się nawet nie dostrzegać jego obecności. Do tych czasów, kiedy Camille kochał jeszcze malarstwo, tych długich chwil, kiedy w milczeniu chłonął wzrokiem każdy jej gest, jakby to był klucz do tajemnicy dotyczącej jego samego. Tak było wcześniej. Wcześniej, zanim tysiące papierosów wypalanych przez matkę wypowiedziały mu otwartą wojnę, ale długo po spowodowaniu przez nie atrofii płodu, co naznaczyło los Camille’a. W tamtych czasach, patrząc z wysokości swoich stu czterdziestu pięciu centymetrów wzrostu, sam nie wiedział, kogo nienawidzi bardziej, swojej matki trucicielki, która stworzyła go jako mizerną kopię Toulouse-Lautreca, tyle że mniej zdeformowaną, czy swojego spokojnego i bezsilnego ojca, wpatrzonego w żonę z uwielbieniem słabeusza, czy też własnego odbicia w lustrze: w wieku lat szesnastu był mężczyzną, ale już na zawsze jakby niedorobionym. Kiedy matka malowała w swojej pracowni kolejne obrazy, kiedy wiecznie milczący ojciec prowadził swoją aptekę, Camille doroślejąc, oswajał się ze swoim niskim wzrostem, oduczał się ciągłego stawania na palcach, przyzwyczajał do patrzenia na innych z dołu, nie próbował już sięgnąć na półkę, nie przystawiwszy uprzednio stołka, urządzał swoją osobistą przestrzeń na poziomie domu dla lalek. I ten miniaturowy mężczyzna patrzył, w gruncie rzeczy ich nie rozumiejąc, na ogromne płótna matki, tak ogromne, że aby je dostarczyć do galerii, musiała je zwijać. Czasami, siedząc na stołku i odgarniając włosy, mówiła tylko: „Chodź do mnie, Camille…”, a on wiedział, że ją kocha, myślał nawet, że już nigdy nie pokocha nikogo innego.
Ale to były jeszcze dobre czasy, rozmyślał przy kolacji Camille, patrząc na siedzącą naprzeciwko kobietę, która głośno się śmiała, niewiele piła i paliła jak smok. Czasy, kiedy jego matka nie spędzała jeszcze całych dni na klęczkach w nogach łóżka, z policzkiem wtulonym w pościel, w jedynej pozycji, w jakiej rak pozwalał jej na chwilę wytchnienia. Choroba powaliła ją na kolana. Dopiero wtedy, po raz pierwszy, ich nieprzenikające się wzajem spojrzenia mogły się spotkać na tym samym poziomie. W tamtych czasach Camille sporo rysował. Spędzał długie godziny w pracowni, opuszczonej już przez matkę. A kiedy w końcu zmuszał się, by wejść do jej sypialni, zastawał tam ojca – który również spędził połowę życia na klęczkach – przytulonego do żony, w milczeniu ją obejmującego, oddychającego w tym samym rytmie co ona. Camille był sam. Rysował. Zabijał czas i czekał.
Kiedy rozpoczął studia na wydziale prawa, matka ważyła już niewiele więcej niż jej pędzle. Gdy wracał do domu, ojciec wydawał się spowity w ciężkie milczenie rozpaczy. A wszystko to trwało i trwało. Camille, młody mężczyzna o posturze niewyrośniętego dziecka, studiował prawnicze teksty, czekając, aż nastąpi koniec.
Stało się to nagle, któregoś majowego dnia. I było jak telefon od anonimowego rozmówcy. Ojciec powiedział tylko: „Powinieneś przyjechać”, a Camille nagle poczuł pewność, że odtąd będzie musiał żyć sam z sobą, że już na zawsze pozostanie samotny.
W wieku czterdziestu lat ten niski mężczyzna o pociągłej znużonej twarzy i łysy jak kolano wiedział, że stało się inaczej, odkąd w jego życie wkroczyła Irène. Ale wszystkie te obrazy z przeszłości… wczorajszy wieczór naprawdę go wyczerpał.
A poza tym źle trawił dziczyznę.
Mniej więcej o tej porze, kiedy niósł dla Irène tacę ze śniadaniem, na bulwarze Bonne-Nouvelle patrol dzielnicowy zgarnął Alice.
Camille zsunął się z krzesła i przeszedł do pokoju Armanda, chudego osobnika o wielkich uszach, słynącego ze skąpstwa.
– Za dziesięć minut przyjdziesz mnie zawiadomić, że znaleziono Marca. W nieciekawym stanie – polecił Camille.
– Znaleziono…? Gdzie? – zapytał Armand.
– Nie wiem, wymyśl coś.
Szybkim kroczkiem Camille wrócił do swojego gabinetu.
– No dobrze – powiedział, podchodząc do Alice. – A teraz zacznijmy na spokojnie jeszcze raz, od początku.
Stał naprzeciwko niej, ich oczy znajdowały się niemal na tym samym poziomie. Wydawało się, że Alice ocknęła się z letargu. Popatrzyła na Camille’a, jakby go dopiero teraz zobaczyła, i z większą niż zazwyczaj dobitnością musiała odczuć bezsens świata, kiedy do niej dotarło, że ona, Alice, dwie godziny wcześniej ciężko pobita i w kompletnej rozsypce, wylądowała nagle w Brygadzie Kryminalnej naprzeciwko mężczyzny wzrostu metr czterdzieści pięć, który proponuje jej zacząć wszystko od zera, jakby ona sama nie była już sprowadzona do poziomu zerowego.
Camille usiadł za biurkiem i machinalnie sięgnął po jeden z tuzina ołówków stojących w szklanym kubku, który dostał od Irène. Uniósł wzrok na Alice. Była naprawdę niebrzydka. Wręcz ładna. Delikatne, niezbyt wyraziste rysy, wskutek braku dbałości i nieprzespanych nocy trochę już zatarte. Istna Pieta. Przypominała podróbkę antycznej rzeźby.
– Od kiedy pracujesz dla Santeny’ego? – zapytał, jednym pociągnięciem ołówka szkicując w bloku rysunkowym owal jej twarzy.
– Nie pracuję dla niego!
– No dobrze, powiedzmy od dwóch lat. Pracujesz dla niego, a on cię zaopatruje w towar, czy tak?
– Nie.
– A ty uważasz, że jest w tym trochę miłości? Tak myślisz, prawda?
Utkwiła w nim wzrok. Uśmiechnął się do niej i z powrotem skupił na rysowaniu. Zapadła długa chwila ciszy. Camille’owi przypomniały się słowa matki: „W ciele modela bije zawsze serce artysty”.
Wystarczyło kilka pociągnięć ołówkiem i w jego bloku rysunkowym pojawiła się inna Alice, młodsza od tej tutaj, równie zbolała, choć bez krwawych wybroczyn. Camille uniósł na nią wzrok, jakby nagle podjął decyzję. Alice patrzyła, jak przysuwa bliżej krzesło i siada na nim niczym dziecko stopami niesięgające podłogi.
– Mogę zapalić? – spytała.
– Santeny wylądował po uszy w niezłym gównie – oznajmił Camille, jakby nie usłyszał jej pytania. – Wszyscy go szukają. Sama najlepiej wiesz – dodał, wskazując na jej siniaki. – Nie cackali się, co? Czy nie lepiej, żeby najpierw jego znaleźli, nie uważasz?
Alice jak zahipnotyzowana wpatrywała się w stopy Camille’a kołyszące się jak wahadło zegara trzydzieści centymetrów nad ziemią.
– Ma za mało kontaktów, żeby się z tego wygrzebać. W najlepszym razie daję mu dwa dni. Ale ty też masz za mało kontaktów, tylko patrzeć, jak cię dopadną… Gdzie jest Santeny?
Uparta mina, jak u dzieci, które wiedzą, że robią głupstwo, a mimo to je robią.
– No cóż, wypuszczę cię – powiedział Camille tonem, jakby mówił sam do siebie. – Mam nadzieję, że kiedy następnym razem cię zobaczę, to nie w kontenerze na śmieci.
W tym właśnie momencie wszedł Armand.
– Znaleźli Marca. Miał pan rację, w nieciekawym stanie.
– Gdzie? – zapytał Camille, udając zaskoczenie.
– U niego w mieszkaniu.
Camille popatrzył na kolegę zasmuconym wzrokiem: Armand był skąpy, oszczędzał nawet na wyobraźni.
– W porządku. Więc możemy małą wypuścić – stwierdził, zsuwając się z krzesła.
Krótki powiew paniki.
– Jest w Rambouillet – rzuciła jednym tchem Alice.
– Aha – skwitował to beznamiętnie Camille.
– Bulwar Delagrange. Osiemnaście.
– Osiemnaście – powtórzył Camille, jakby samo to, że wymienił numer domu, zwalniało go od podziękowania.
Nie czekając na pozwolenie, Alice wyjęła z kieszeni wymiętą paczkę papierosów i zapaliła.
– Palenie jest niezdrowe – ostrzegł ją Camille.

2

Dawał właśnie znak Armandowi, żeby szybko wysłał pod ten adres ekipę, kiedy zadzwonił telefon.
– Jesteśmy w Courbevoie… – Głos Louisa w słuchawce sprawiał wrażenie zdyszanego.
– Mów… – zażądał krótko Camille, sięgając po pióro.
– Dzisiaj rano dostaliśmy anonimowy telefon. Jestem teraz na miejscu. To… nie wiem, jak to ująć…
– Mimo to spróbuj – przerwał mu lekko zirytowany Camille.
– Horror – wyrzucił z siebie Louis zmienionym głosem. – Jatka. Innego rodzaju niż zwykle, jeśli pan wie, co mam na myśli…
– Nie całkiem, Louis, nie całkiem…
– Czegoś takiego jeszcze nie widziałem…

3

Telefon u komisarza Le Guena był zajęty, więc Camille osobiście pofatygował się do jego gabinetu. Krótko zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł. Jak zwykle.
Le Guen był potężnym mężczyzną, który po dwudziestu latach nieustannego i daremnego odchudzania się popadł w zabarwiony lekką rezygnacją fatalizm, który można było wyczytać z jego twarzy i całej postaci. Camille obserwował, jak z biegiem lat z wolna przybierał maniery obalonego monarchy, robiąc znużone miny i patrząc na świat posępnym wzrokiem. Na wstępie i dla zasady Le Guen przerwał Camille’owi, oświadczając, że obojętnie co, i tak „nie ma czasu”. Ale poznawszy pierwsze szczegóły sprawy, które ten mu przedstawił, postanowił jednak ruszyć się z miejsca.

4

Przez telefon Louis powiedział: „Czegoś takiego jeszcze nie widziałem…”, i to się Camille’owi nie spodobało, bo jego zastępca nie należał do czarnowidzów. Niekiedy przejawiał wręcz irytujący optymizm, więc Camille nie spodziewał się niczego dobrego po tym nagłym wyjeździe. Mijając peryferyjne bulwary, nie mógł powstrzymać uśmiechu na myśl o Louisie.
Louis był blondynem, miał przedziałek z boku i niesforny kosmyk włosów odrzucany z czoła potrząśnięciem głowy lub niedbałym, acz wprawnym gestem ręki, który genetycznie przypisany jest dzieciakom z wyższych sfer. Z czasem Camille nauczył się odgadywać różne przesłania, które niósł z sobą ów gest odgarniania kosmyka, będący prawdziwym barometrem emocji Louisa. Odgarnięcie go prawą ręką wyrażało całą ich gamę, od „zachowujmy się” do „tak nie wypada”. Odgarnięcie lewą oznaczało zakłopotanie, skrępowanie, nieśmiałość, zmieszanie. Patrząc na Louisa, nietrudno go było sobie wyobrazić jako chłopca przystępującego do pierwszej komunii. Miał w sobie wciąż jeszcze jego młodość, jego wdzięk, jego kruchość. Jednym słowem, Louis był eleganckim, szczupłym, delikatnym i straszliwie irytującym młodym mężczyzną.
Ale przede wszystkim był bogaty. Ze wszystkimi atrybutami prawdziwych bogaczy: z tym szczególnym sposobem bycia, tym szczególnym sposobem mówienia, akcentowania, doboru słów, krótko mówiąc, z tym wszystkim, co przypisane jest modelowi z górnej półki, opatrzonemu etykietą: „Bogaty dzieciak”. Początkowo, idąc za głosem własnych zainteresowań, traktując naukę na uniwersytecie jak jedną ze sztuk pięknych, odbył błyskotliwe studia – po trochu prawa, ekonomii, historii sztuki, estetyki, psychologii. A potem coś się wydarzyło. Z tego, co zrozumiał Camille, miało to związek z kartezjańską nocą olśnienia oraz epokową pijatyką, było połączeniem poznania rozumowego ze słodową whisky. Louis wyobraził sobie dalsze życie w wytwornym sześciopokojowym apartamencie w IX arrondissement, wśród półek z kilometrami rozpraw o sztuce i sygnowanych serwisów w intarsjowanych komodach, z czynszami za mieszkania napływającymi z regularnością jeszcze bardziej niezawodną niż pensja wysokiego urzędnika, z wizytami u mamusi w Vichy, z nieustającym stołowaniem się we wszystkich restauracjach w dzielnicy, a przede wszystkim z tą wewnętrzną, równie dziwną, co nieoczekiwaną, sprzecznością, tym autentycznym egzystencjalnym zwątpieniem, które każdy, tylko nie Louis, zamknąłby w jednym zdaniu: „Co ja w tym wszystkim robię?”.
Zdaniem Camille’a trzydzieści lat temu Louis zostałby rewolucjonistą spod znaku skrajnej lewicy. Ale w obecnych czasach ideologia nie stanowiła już alternatywy. Louis nie znosił religijności, więc również dobroczynności i wolontariatu. Zastanawiał się, co mógłby robić, szukał jakiegoś miejsca, w którym mógłby się zetknąć z nędzą życia. I nagle doznał olśnienia: wstąpi do policji. Do policji kryminalnej. Nigdy niczego się nie bał – ta akurat cecha nie wchodziła w skład jego rodowego dziedzictwa – oraz posiadał dość talentu, by rzeczywistość nie stawiała zbyt często pod znakiem zapytania słuszności jego wyboru. Pozdawał egzaminy, wstąpił do policji. Jego decyzja podyktowana była chęcią służenia (nie służby przez duże S, nie, po prostu bycia do czegoś przydatnym), lękiem przed życiem, które bardzo szybko przeszłoby w monomanię, a być może również próbą spłacenia wyimaginowanego długu, który w swoim pojęciu zaciągnął u klas niższych, nie rodząc się jako jeden z nich. Zaraz po zdaniu egzaminów Louis wylądował w świecie bardzo odległym od jego wyobrażeń; nie było w nim za grosz brytyjskiej schludności Agathy Christie ani metodycznego namysłu Conan Doyle’a, były tylko ponure meliny, pobite dziwki, wykrwawieni dilerzy w kontenerach na śmieci na bulwarze Barbès, zadźgane ćpuny, cuchnące kible, gdzie znajdowano tych, którzy próbowali uciec przed wyrokiem śmierci, pedały sprzedające swoich chłopaków za kreskę i chłopaki, które po drugiej nad ranem robiły laskę za pięć euro. Z początku Camille miał niezły ubaw, obserwując Louisa, który ze swoją blond grzywką i spłoszonym spojrzeniem, lecz z otwartą głową, wyszukanym do przesady językiem, pisał raport za raportem. Który cierpliwie zbierał wstępne zeznania na zaszczanych i hałaśliwych klatkach schodowych, nad zwłokami trzynastoletniego sutenera zaszlachtowanego maczetą na oczach własnej matki, który wracał o drugiej nad ranem do swojego stupięćdziesięciometrowego mieszkania na ulicy Notre-Dame-de-Lorette i w ubraniu zwalał się na pluszową kanapę pod akwafortą Pavela, między sygnowaną szafą biblioteczną a kolekcją ametystów swojego świętej pamięci ojca.
Po przyjściu do Brygady Kryminalnej inspektor Verhoeven bynajmniej nie zapałał instynktowną sympatią do tego schludnego gładkiego młodzieńca ze zmanierowanym akcentem, który nigdy niczemu się nie dziwił. Pozostali członkowie zespołu, średnio sobie ceniący obcowanie na co dzień z golden boyem, niczego mu nie oszczędzili. W niespełna dwa miesiące Louis poznał niemal wszystkie ciosy poniżej pasa, należące do zestawu złośliwych kawałów wycinanych nowicjuszom przez wszystkie zbiorowości społeczne z zemsty, że nie mogły same dokooptować nowych członków. Louis znosił to z zakłopotanym uśmiechem, bez słowa skargi.
Camille Verhoeven wcześniej od innych zdołał dostrzec w tym nietypowym, inteligentnym chłopaku materiał na dobrego glinę, lecz – zapewne wierząc w zalety selekcji naturalnej – postanowił nie interweniować. Louis z iście brytyjską wyniosłością był mu za to wdzięczny. Któregoś wieczoru wychodząc z pracy, Camille ujrzał go wpadającego do bistra naprzeciwko i wychylającego jeden za drugim dwa czy trzy kieliszki mocnego alkoholu i przypomniała mu się scena, w której Lucky Luke, kompletnie zamroczony, niezdolny dalej walczyć, ogłuszony ciosami, wciąż jednak się podnosi, i to tak długo, aż publiczność straci zainteresowanie, a energia przeciwnika się wyczerpie. I rzeczywiście, widząc, z jaką pilnością Louis przykłada się do pracy oraz tę jego dziwną cechę, którą należałoby nazwać dobrocią czy czymś podobnym, koledzy się uspokoili. Z czasem Camille i Louis w pewien sposób zaakceptowali wzajemnie swoją inność, a że inspektor cieszył się niekwestionowanym autorytetem moralnym w zespole, nikogo już nie dziwiło, że młody krezus powoli staje się jego najbliższym współpracownikiem. Camille zwracał się do Louisa po imieniu, podobnie jak do wszystkich członków swojej ekipy. Ale z biegiem lat oraz zawodowych roszad zauważył, że tylko najstarsi stażem koledzy zwracają się do niego per ty. A że obecnie najwięcej było młodych, czuł się jak jakiś samozwańczy patriarcha – rola, do której nigdy nie aspirował. Zwracano się do niego jak do komisarza, per pan, chociaż dobrze wiedział, że nie ma to związku z jego miejscem w hierarchii służbowej. Raczej z odruchowym zakłopotaniem, w jakie wprawiał ludzi jego niski wzrost, tak jakby miał to być pewien rodzaj rekompensaty. Louis także używał formy pan, ale Camille wiedział, że z innego powodu; u niego był to nawyk klasowy. Nie zostali przyjaciółmi, lecz się szanowali, co dla nich obu było najlepszą gwarancją owocnej współpracy.

 
Wesprzyj nas