Młody, świeżo upieczony adwokat kontra stary, doświadczony prawnik z najlepszej kancelarii w Memphis. Ich pojedynek będzie jak walka Dawida z Goliatem. Ale cuda zdarzają się nawet na sali sądowej…
Rudy Baylor kończy właśnie studia prawnicze. Marzy o praktyce zawodowej w renomowanej firmie, ale w Memphis – mieście, w którym jest zbyt wielu prawników – nie ma chętnych, by zatrudnić nowicjusza nawet za symboliczne wynagrodzenie.
Bez pracy, pieniędzy, konta bankowego, ścigany przez wierzycieli, z grożącą mu eksmisją – ma tylko jedno wyjście: otworzyć własną kancelarię.
Jego pierwszymi klientami są rodzice chorego na białaczkę chłopca, Donny’ego Raya Blacka. Donny umiera, ponieważ firma ubezpieczeniowa Great Benefit, bez podania prawdziwych przyczyn, odmówiła sfinansowania operacji przeszczepu szpiku kostnego, która mogła uratować mu życie.
Świeżo upieczony adwokat, który nigdy nie miał klienta i nie uczestniczył w procesie przed ławą przysięgłych, pozywa ubezpieczyciela.
Firmy broni najlepsza kancelaria w Memphis, na czele z legendarnym Leo F. Drummondem, najbardziej aroganckim, najlepiej opłacanym prawnikiem w całym stanie.
Zaklinacz deszczu
Przekład: Krzysztof Obłucki, Lech Z. Żołędziowski
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 5 października 2017 (cz. 1), 19 października 2017 (cz.2)
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.
Zaklinacz deszczu
Rozdział 1
Moja decyzja, by zostać prawnikiem, stała się nieodwołalna, kiedy zdałem sobie sprawę, że ojciec nienawidzi adwokatów. Byłem niepozbieranym nastolatkiem, zawstydzonym własną niezdarnością, sfrustrowanym życiem, przerażonym dojrzewaniem. Ojciec za niesubordynację chciał mnie wysłać do szkoły wojskowej. Był kiedyś komandosem i wierzył, że chłopcy powinni dorastać przy wtórze trzasku bicza. Ja zaś wyrastałem na pyskacza, miałem wstręt do dyscypliny, dlatego pozbycie się mnie z domu uznał za najprostsze rozwiązanie. To było w latach, zanim mu wybaczyłem.
Przez siedemdziesiąt godzin tygodniowo pracował jako inżynier w zakładach produkujących między innymi drabiny. Ponieważ drabiny są niebezpieczne, jego firma często była pozywana do sądu. A jako że zajmował się projektowaniem, najczęściej właśnie on składał zeznania i występował w imieniu zakładów na procesach. Nie mogę powiedzieć, że mam mu za złe nienawiść do prawników, niemniej zacząłem ich podziwiać, ponieważ bardzo uprzykrzali mu życie. Użerał się z nimi przez osiem godzin, a potem, gdy tylko wrócił do domu, pił martini. Żadnych powitań. Żadnych uścisków. Żadnych obiadów. Tylko mniej więcej godzina wyrzekania, gdy załatwiał kolejne drinki, a później padał nieprzytomny na rozkładany fotel. Jeden z procesów trwał trzy tygodnie, a kiedy skończył się wyrokiem bardzo niekorzystnym dla jego firmy, matka zadzwoniła po lekarza i na miesiąc umieścili go w szpitalu.
Po jakimś czasie jego firma zbankrutowała i oczywiście winą za to obarczano prawników. Nawet raz nie usłyszałem słowa o tym, że do jej upadku mogło się przyczynić złe zarządzanie.
Wóda stała się życiem ojca, wpadł w depresję. Przez całe lata nie miał stałej pracy, co naprawdę mnie wkurzało, bo musiałem przez to robić za kelnera i dostarczać pizzę, żeby jakoś przebrnąć przez college. O ile pamiętam, w ciągu tamtych czterech lat nauki rozmawiałem z nim dwa razy. W dniu, kiedy dowiedziałem się, że zostałem przyjęty na wydział prawa, wróciłem dumny do domu z tą wspaniałą nowiną. Matka powiedziała mi później, że ojciec przez tydzień nie wstawał z łóżka.
Dwa tygodnie po moim triumfalnym powrocie do domu, kiedy zmieniał żarówkę w spiżarni (przysięgam, że to prawda), przewróciła się drabina i upadł na głowę. Przez rok leżał w śpiączce w domu opieki, zanim ktoś się zlitował i w końcu go odłączył.
Kilka dni po pogrzebie wspomniałem, że moglibyśmy wytoczyć proces z tego powodu, ale matka nie chciała o tym słyszeć. Zawsze podejrzewałem, że kiedy spadł, nie był trzeźwy. No i nie miał żadnych dochodów, więc z perspektywy naszego wymiaru sprawiedliwości jego wartość ekonomiczna była praktycznie żadna.
Matka dostała w sumie pięćdziesiąt tysięcy dolarów z ubezpieczenia na życie i fatalnie trafiła, wychodząc powtórnie za mąż. Mój ojczym to prostak, emerytowany urzędnik pocztowy z Toledo. Większość czasu spędzają na parkietach do tańca i na podróżowaniu kamperem Winnebago. Trzymam się od nich z daleka. Matka nie zaproponowała mi ani centa, powiedziała, że to wszystko, co ma na przyszłość, a ponieważ udowodniłem, że w sumie dobrze sobie radzę, żyjąc bez pieniędzy, uznała, że nie musi mi pomagać. Czeka mnie wspaniała przyszłość, kiedy to będę zarabiał pieniądze, czego nie można powiedzieć o niej, argumentowała. Jestem pewny, że Hank, jej nowy mąż, doradzał jej po cichu w sprawach finansowych. Nasze ścieżki, Hanka i moja, kiedyś jeszcze się przetną.
Studia prawnicze skończę w maju, za miesiąc od tej chwili, a w czerwcu przystąpię do egzaminu adwokackiego. Nie kończę nauki z wyróżnieniem, choć jestem w czołówce mojego roku. Moim jedynym sprytnym posunięciem podczas trzech lat studiów było zaliczenie trudnych przedmiotów na samym początku, więc przez ostatni semestr mogę się obijać. Zajęcia, jakie mam tej wiosny, to kpina: prawo sportowe, prawo autorskie, wybrane zagadnienia z Kodeksu Napoleona i mój ulubiony przedmiot, prawne problemy osób starszych.
Właśnie z powodu tego ostatniego przedmiotu siedzę teraz na zdezelowanym krześle przy lichym składanym stoliku w dusznym budynku pełnym wszelkiego rodzaju seniorów, jak lubią być nazywani. Ręcznie napisana tabliczka nad jedynymi widocznymi drzwiami górnolotnie określa to miejsce jako Dom Seniora „Cyprysowe Ogrody”, choć poza nazwą nie ma tu śladu jakiejkolwiek roślinności czy kwiatów. Ściany są szare i gołe, poza starym wyblakłym zdjęciem Ronalda Reagana w rogu, stojącym między dwoma smutnymi chorągiewkami – jedną amerykańską, drugą stanu Tennessee. Budynek jest mały i przygnębiający, wszystko wskazuje na to, że zbudowano go w ostatniej chwili, żeby wykorzystać niewielką sumę nieoczekiwanie wygospodarowaną z funduszy federalnych. Boję się spojrzeć na tłum staruszków przybliżających się centymetr po centymetrze na składanych krzesełkach, dlatego bazgrzę coś w notesie.
Musi być ich z pięćdziesiątka, w równej mierze czarnych, jak i białych, ze średnią wieku co najmniej siedemdziesiąt pięć lat. Niektórzy są ślepi, kilkanaścioro na wózkach, wielu nosi aparaty słuchowe. Powiedziano nam, że spotykają się tutaj codziennie w południe na gorący posiłek, by wysłuchać lub zaśpiewać kilka piosenek lub z powodu wizyty jakiegoś zdesperowanego polityka startującego w wyborach. Po paru godzinach życia towarzyskiego wracają do domów i liczą minuty, kiedy znowu będą mogli tu przyjść. Nasz profesor powiedział, że to największe wydarzenie w ich szarej codzienności.
Popełniliśmy okropny błąd, zjawiając się tam w porze lunchu. Naszą czwórkę posadzono w rogu razem z opiekunem, profesorem Smootem, i uważnie na nas patrzono, gdy kładliśmy sobie na talerze gumowatego kurczaka i groszek. Trafiła mi się żółta galaretka, co zostało natychmiast zauważone przez brodatego starego capa o imieniu Bosco, nabazgranym na plakietce z napisem „Cześć, nazywam się…” przypiętej nad kieszenią brudnej koszuli. Bo-sco wymamrotał coś o galaretce, a ja szybko chciałem mu ją oddać razem z porcją kurczaka, ale pani Birdie Birdsong zganiła go i szorstko popchnęła na krzesło. Pani Birdsong ma około osiemdziesiątki, ale jest bardzo dziarska, jak na swój wiek, i w tej społeczności pełni funkcję matki, tyrana i bramkarza. Panuje nad tłumem niczym szefowa weteranka służb ochroniarskich, obejmuje ich, poklepuje i ucina sobie pogaduszki z innymi małymi starowinkami o niebieskich włosach, śmieje się głośno i piskliwie, ale przez cały czas nie spuszcza czujnego wzroku z Bosco, który bez wątpienia jest zakałą tej gromadki. Palnęła mu kazanie za uwagi o mojej galaretce, a sekundę później postawiła przed nim całą miskę z żółtą breją. Aż pokraśniał. Zjadł galaretkę krótkimi paluchami.
Minęła godzina. Lunch trwał, jakby te wygłodniałe istoty ucztowały, mając przed sobą siedem dań i żadnej nadziei na następny posiłek. Ich trzęsące się widelce i łyżki poruszały się w tę i z powrotem, w górę i w dół, do ust i z ust niczym sztućce platerowane cennym kruszcem. Tu nikt z niczym się nie liczył. Wrzeszczeli na siebie, kiedy poruszyło ich jakieś słowo. Upuszczali jedzenie na podłogę, a ja nie mogłem już znieść tego widoku. Zjadłem nawet moją porcję galaretki. Bosco, nadal pazerny, obserwował mój każdy ruch. Pani Birdie pomykała po sali i świergotała o tym i owym.
Profesor Smoot, jajogłowy niezdara z przekrzywioną muszką, gęstwą włosów i w czerwonych szelkach, siedział z wyrazem twarzy usatysfakcjonowanego człowieka, który właśnie skończył doskonały posiłek i z zachwytem podziwia wszystko, co się dzieje. To poczciwy człowiek, trochę po pięćdziesiątce, ale o nawykach bardzo bliskich Bosco i jego kumplom. Od dwudziestu lat wykładał bezstresowe przedmioty, których nikt inny nie chciał prowadzić i tylko garstka studentów chciała się ich uczyć. Prawa dziecka, prawa osób niepełnosprawnych. prowadził seminaria na temat przemocy w kraju, problemów osób chorych psychicznie i uczył, rzecz jasna, prawa staruchów, jak nazywano ten przedmiot za jego plecami. Zgłosił raz propozycję przedmiotu o nazwie prawa nienarodzonych płodów, ale wywołało to taką burzę kontrowersji, że profesor bardzo szybko wziął urlop naukowy.
Na pierwszych zajęciach wyjaśnił, że celem jego przedmiotu jest zbliżenie nas do prawdziwych ludzi z rzeczywistymi problemami prawnymi. Był zdania, że wszyscy młodzi ludzie rozpoczynają studia prawnicze z pewną dozą idealizmu i chęcią służenia społeczeństwu, ale po trzech latach brutalnej rywalizacji zależy im już tylko na dobrej posadzie w odpowiedniej kancelarii, gdzie po siedmiu latach można zostać wspólnikiem i zarabiać dużo forsy. I miał co do tego absolutną rację.
Jego wykłady nie są popularne i początkowo przychodziło na nie jedenastu studentów. Po miesiącu nudnych zajęć ze Smootem i ciągłym nawoływaniu do wyrzeczenia się pieniędzy i do pracy za darmo nasza garstka zmniejszyła się do czterech osób. To bezwartościowy przedmiot, dodający jedynie dwie godziny do wymaganej liczby zajęć, ale niewymagający żadnego wysiłku, i to właśnie mnie do niego przyciągnęło. Ale gdyby został mi więcej niż miesiąc, poważnie wątpię, czy zawracałbym sobie nim głowę. W tej chwili nienawidziłem uczelni. I bardzo poważnie myślałem o praktyce prawniczej.
To moja pierwsza konfrontacja z prawdziwymi klientami i jestem naprawdę przerażony. Choć ci potencjalni klienci, którzy siedzą niedaleko, są starzy i niedołężni, wpatrują się we mnie, jakbym miał ogromną wiedzę. Jestem w końcu prawie prawnikiem, noszę ciemny garnitur, a przede mną leży notes, w którym rysuję kółka i kwadraty, na twarzy zaś mam wyraz inteligentnego skupienia i zmarszczone czoło, zatem na pewno potrafię im pomóc. Przy naszym składanym stole siedzi obok mnie Booker Kane, czarny facet, który jest moim najlepszym przyjacielem na wydziale. Boi się tak samo jak ja. Przed nami stoją złożone karty katalogowe, udające wizytówki z napisanymi na nich na czarno naszymi nazwiskami – Booker Kane i Rudy Baylor. To ja. Obok Bookera jest podium, zza którego wrzeszczy pani Birdie, a po drugiej stronie stoi kolejny stół z identycznymi wizytówkami głoszącymi obecność F. Franklina Donaldsona IV, nadętego palanta, który przez całe trzy lata wpisywał inicjał przed imieniem i cyfrę po nazwisku. Obok niego siedzi prawdziwa suka, N. Elizabeth Erickson, dziewczyna jakich mało, która nosi garsonki w prążki, jedwabne krawaty i jest straszliwie przewrażliwiona na swoim punkcie. Wielu z nas podejrzewa, że pod spodem ma suspensorium.
Smoot stoi za nami przy ścianie. Pani Birdie czyta ogłoszenia, informacje ze szpitali i nekrologi. Drze się do mikrofonu podłączonego do systemu nagłaśniania, który działa zaskakująco dobrze. Cztery ogromne głośniki wiszą w rogach sali, a jej przenikliwy głos rozlega się i dudni ze wszystkich stron. Aparaty słuchowe są wyłączane i wyjmowane. W tej chwili nikt nie śpi. Dzisiaj były trzy nekrologi i kiedy pani Birdie wreszcie kończy, widzi łzy w oczach kilku słuchaczy. Boże, niech mnie coś takiego nie spotka. Daj mi, proszę, jeszcze z pięćdziesiąt lat pracy i zabawy, a potem nagłą śmierć podczas snu.
Po naszej lewej stronie przy ścianie ożywia się pianistka i rzuca papier nutowy na podstawkę przed sobą. Pani Birdie uważa się za kogoś w rodzaju analityka politycznego i w chwili gdy zaczyna pomstować na proponowaną podwyżkę podatku od sprzedawanych towarów, pianistka atakuje klawisze. America the Beautiful – piękna Ameryka, myślę. Z lubością wali w klawisze jak nawiedzona, rozlegają pierwsze takty refrenu, a staruchy łapią śpiewniki i czekają na pierwszą zwrotkę. Pani Birdie nie traci ani jednego taktu. Teraz stała się dyrygentką chóru. Unosi do góry ręce, klaszcze, żeby zwrócić na siebie uwagę, i macha nimi, gestem zachęcając wszystkich, by wstali przy pierwszych słowach. Ci, którzy mogą, powoli się podnoszą.
Zawodzenie cichnie dramatycznie przy drugim wersie. Nie znają słów, a większość z tych biednych istot nie widzi dalej niż koniec własnego nosa, dlatego śpiewniki okazują się bezużyteczne. Usta Bosco zamykają się nagle, ale nadal nuci głośno, wpatrzony w sufit.
Pianino milknie niespodziewanie, gdy kartki z nutami spadają z podstawki i rozsypują się na podłodze. Koniec pieśni. Wszyscy wpatrują się w poczciwą pianistkę, która próbuje łapać je w powietrzu, a potem zbiera z podłogi wokół własnych nóg, gdzie spadły.
– Dziękujemy! – pani Birdie drze się do mikrofonu, podczas gdy reszta nagle siada na krzesłach. – Dziękujemy. Muzyka to piękna rzecz. Podziękujmy Bogu za piękną muzykę.
– Amen! – grzmi Bosco.
– Amen – dodaje inny staruszek z tylnego rzędu, kiwając głową.
– Dziękuję – mówi pani Birdie. Odwraca się i uśmiecha do mnie i Brookera.
Obaj przechylamy się przez stół i spoglądamy na zebranych.
– Posłuchajcie – zaczyna teatralnie pani Birdie – na dzisiejszym spotkaniu miło nam gościć profesora Smoota z jego kilkoma bardzo inteligentnymi i przystojnymi studentami. – Macha w naszą stronę pomarszczonymi rękami i uśmiecha się, pokazując szarożółte zęby panu Smootowi, który powoli do niej podszedł. – Są przystojni, prawda? – pyta, wskazując nas. – Jak wiecie, profesor Smoot wykłada prawo na uniwersytecie stanowym w Memphis, gdzie studiował mój najmłodszy syn, jak wiecie, ale nie zrobił dyplomu. Profesor odwiedza nas co roku z kilkoma studentami, którzy wysłuchają waszych problemów z prawem i coś doradzą. Na pewno jak zawsze dobrze i za darmo, ośmielę się dodać. – Odwraca się i obdarza Smoota kolejnym głupawym uśmiechem. – W imieniu naszej grupy witam pana ponownie, profesorze Smoot, w naszych „Cyprysowych Ogrodach”. Dziękujemy panu za zainteresowanie, jakie okazuje pan problemom obywateli w starszym wieku. Dziękujemy. I uwielbiamy pana.
Pani Birdie schodzi z podium i zaczyna klaskać jak szalona, kiwając przy tym głową do kolegów i koleżanek, żeby zrobili to samo, ale nikt, nawet Bosco, nie podnosi rąk.
– Profesor jest tu gwiazdorem – mamrocze Booker.
– Ale przynajmniej go uwielbiają – odpowiadam.
Siedzą na krzesłach od dziesięciu minut. Jest tuż po lunchu i zauważyłem kilka ciężkich powiek. Zanim Smoot skończy, będą chrapali.
Profesor wchodzi na podium, poprawia mikrofon, odchrząkuje i czeka, aż pani Birdie zajmie miejsce w pierwszym rzędzie.
– Powinieneś klaskać! – szepcze pani Birdie ze złością do bladego mężczyzny, siadając obok niego.
On jej nie słyszy.
– Dziękuję, pani Birdie – zaczyna Smoot piskliwie. – Zawsze z przyjemnością odwiedzam „Cyprysowe Ogrody”. – W głosie słychać szczerą nutę, a ja nie wątpię ani trochę, że profesor Howard L. Smoot naprawdę czuje się zaszczycony tym, iż może tu być w tej chwili, w tym budynku przyprawiającym o depresję, przed tą smutną grupą starych ludzi i z jedynymi czterema studentami, którzy nie zrezygnowali z zajęć. Smoot żyje dla takich chwil.
Przedstawia nas. Wstaję szybko, uśmiecham się krótko i siadam, marszczę czoło i nadaję twarzy inteligentny wyraz. Smoot mówi o opiece zdrowotnej, cięciach budżetowych, testamentach, wyjątkach od podatku, wykorzystywaniu starych ludzi i składkach na wspólne ubezpieczenie. Tymczasem oni padają jak muchy. Luki w przepisach regulujących opiekę społeczną, przedłużające się procedury legislacyjne, przepisy obowiązujące w domach opieki, planowanie dotyczące spadków, cudowne leki – gada bez końca, zupełnie jak na uczelni. Ziewam i też czuję się senny. Bosco zaczyna zerkać na zegarek dosłownie co dziesięć sekund.
Ostatecznie Smoot dociera do podsumowania, dziękuje ponownie pani Birdie i jej gromadce, obiecuje wrócić za rok i zajmuje miejsce przy końcu stołu. Pani Birdie klaszcze dwa razy, a potem się poddaje. Nikt inny się nie rusza. Połowa zebranych chrapie.