Książka “Psy wojen” zawiera osobiste historie i barwne wspomnienia, spisane soczystym językiem, najemników, któzy którzy przewinęli się przez światowe fronty, od Indochin lat 50. ubiegłego wieku, po współczesny Irak, Afganistan czy Pakistan.


Psy wojenByli członkowie GROM-u, antyterrorysta z jednostki specjalnej, żołnierz FORMOZY, gangster, a potem świadek koronny oraz młokos z prowincji szukający przygód i zarobku – co ich wszystkich łączy?

Wszyscy na pewnym etapie życia zostali najemnikami: czy to w Legii Cudzoziemskiej, w firmach ochroniarskich w Iraku i Pakistanie, czy w ochronie statków przed piratami.

Dziennikarz Krzysztof Wójcik przeprowadził wywiady z kilkoma najemnikami, którzy przewinęli się przez światowe fronty, od Indochin lat 50. ubiegłego wieku, po współczesny Irak, Afganistan czy Pakistan.

Książka ta zawiera ich osobiste historie, barwne wspomnienia spisane soczystym językiem. Bogactwo szczegółów, żywe emocje i zróżnicowane losy bohaterów dają wyjątkowy wgląd w ciężką służbę najemnika.

Krzysztof Wójcik (ur. 1973), jeden z najlepszych dziennikarzy śledczych, dwukrotny zdobywca nagrody Grand Press (za publikacje o korupcji na wydziale prawa Uniwersytetu Gdańskiego i w pomorskim wymiarze sprawiedliwości) oraz laureat „Złotego Notesu” Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za całokształt pracy reporterskiej. Współpracował z „Gazetą Wyborczą”, „Rzeczpospolitą”, TV Puls, „Tygodnikiem Powszechnym” i TVP Info. Jest autorem książek “Depresja miliardera. Historia Ryszarda Krauzego” i “Mafia na Wybrzeżu”.

Krzysztof Wójcik
Psy wojen
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 12 września 2017
 
 

Psy wojen

Wstęp

Wojna w Wietnamie to moje dzieciństwo. Chodziłem jeszcze do przedszkola, miałem chyba z pięć lat, gdy pierwszy raz usłyszałem o bitwach w Indochinach.
Kiedy rodzice nie mogli się mną zajmować, zostawiali mnie u dziadków. Babcia wieczorem leżała na kanapie i w okularach o grubych szkłach czytała książki. Ja zasypiałem w pokoju obok. Dziadek zawsze siedział na fotelu przy kanapie. Nie czytał mi do snu książek, tylko opowiadał o wojnie w Wietnamie. Dla kilkulatka to były niesamowite historie. Lepsze niż wszystkie bajki. No i żaden z moich kolegów z przedszkola nie mógł pochwalić się dziadkiem, który walczył w Legii Cudzoziemskiej w dalekiej Azji. To był inny świat…
Pamiętam ciepłe światło lejące się przez niewielkie dziurki metalowej lampki wiszącej na ścianie, kiedy dziadek godzinami opowiadał o dżungli i Wietnamczykach. Czułem się, jakbym sam stał po pas w bagnie, a wokół wiły się kolorowe węże i pływały krokodyle. W zaroślach czaiły się dzikie koty i cały czas trzeba było uważać na jadowite pająki i skorpiony.
Jako dziecko poznawałem historię pierwszej wojny w Indochinach. Była mi ona bliższa niż „nasza” II wojna światowa i późniejsza, wietnamsko-amerykańska nagłaśniana przez komunistyczną propagandę. Już wtedy znałem takie nazwy jak Sajgon czy Dien Bien Phu, a dźwięcznie brzmiący Légion Étrangère obrastał chłopięcą legendą.
Jako nastolatek pierwszy raz oglądałem Czas apokalipsy i choć to opowieść o drugiej wojnie w Indochinach, to ciarki przechodziły mi po plecach. Jak sen wracało do mnie dzieciństwo. Wtapiałem się wręcz fizycznie w obraz dzikiej rzeki i dżungli, które powoli wciągały i unicestwiały kapitana Willarda i pułkownika Kurtza. Powracały wspomnienia i historie dziadka Zygmunta.
Jednak jego opowieści nie odkrywały całej prawdy. Przez lata skrywał przede mną obraz prawdziwej wojny, a malował jedynie szczegółowe obrazy egzotycznej przyrody i Wietnamczyków w charakterystycznych stożkowych kapeluszach – non la (trzeba je nosić, żeby mrówki nie spadały z drzew za kołnierz).
Dziadek Zygmunt oszczędzał mi opowieści o rozrywanych ciałach i masakrach cywilów, jakich dokonywali legioniści. Wówczas wojna w Wietnamie była dla mnie nieustającymi patrolami w dziewiczej dżungli, przez którą żołnierze musieli przedzierać się z maczetami, tworząc korytarze w gąszczu zieleni. Byli trochę jak pierwsi konkwistadorzy.
Dziadek w te wojenne historie gęsto wplatał francuskie zwroty. Czasem prosiłem go, żeby kolejne zdania mówił najpierw po polsku, a potem po francusku. Niesamowicie się czułem, gdy śpiewny język znad Sekwany rozbrzmiewał w pokoju, gdy za oknem padał śnieg, a ja wyobrażałem sobie klimat dżungli południowego Wietnamu. Dziadek świetnie mówił po francusku, tak że w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Komunikacji w Gdyni, gdzie jeździł autobusem, przezywali go Francuzem. Z tego pseudonimu byłem dumny.
Dopiero wiele lat później dziadek Zygmunt opowiedział mi, co naprawdę działo się w Wietnamie. Tym razem opisywał, jak legioniści mordowali cywilów. Zamęczali na śmierć kobiety i dzieci, by wymusić zeznania na temat pozycji partyzantów Viet Minhu. Opisywał metody przesłuchań wykorzystywane przez obie strony. Z przekonaniem mówił, że lepiej było tam zginąć, niż dostać się do niewoli. I nieważne, po której stronie się walczyło. Równie bezwzględnie z jeńcami postępowali tak Francuzi, jak i Wietnamczycy. Dziadek, kiedy dostawał rozkaz, też mordował.
Ta wojna jawiła mi się jako dziwna, bo choć francuska, to zarazem bardziej międzynarodowa mi się wówczas wydawała. Dziadek opowiadał, że wśród legionistów Francuzów nie było zbyt wielu. Oficerowie, owszem, ale trzon armii tworzyli obcokrajowcy – Niemcy, Polacy, Rumuni, Chorwaci i uciekinierzy z Sowietów. Dziadek nigdy nie powiedział o sobie „najemnik”, choć w rzeczywistości nim był. Wszyscy oni byli najemnikami.
Kiedy wiele lat później rozmawiałem z oficerem GROM-u, on też unikał tego słowa. Teraz mówi się kontraktor, bo to lepiej brzmi, choć zasada jest ta sama. Żołnierz najemny podpisuje kontrakt i bierze udział w konflikcie zbrojnym pod flagą innego państwa. Obecnie coraz częściej to służba obcej korporacji, bo wojny przeobrażają się w przedsięwzięcia biznesowe, gdzie wiodącą rolę odgrywają Private Military Companies, czyli prywatne armie najemników.
Wbrew powszechnemu mniemaniu niewielu naszych żołnierzy pracowało dla PMC. Wyjątkiem jest Legia Cudzoziemska, do której – szczególnie po upadku PRL-u – zaciągało się wielu Polaków. Jak mówił mi żołnierz GROM-u, po krótkim boomie na kontraktorów w obcych firmach mogło służyć najwyżej kilkunastu komandosów tej elitarnej polskiej jednostki, która jako pierwsza miała kontakt z najemnikami PMC w Iraku i Afganistanie. To właśnie z GROM-u rekrutowali się pierwsi kontraktorzy.
Gdyński biznesmen Ryszard Krauze z uwagi na swą znajomość z twórcą GROM-u generałem Sławomirem Petelickim jako pierwszy stworzył prywatną armię ochroniarzy. Ryzyko dużo mniejsze, a można zarobić co najmniej kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie. To najłatwiejsza kasa dla byłych komandosów GROM-u, ALFY czy Formozy. Byli żołnierze chętnie zasilają oddziały polskich miliarderów. Można ich znaleźć u Krauzego, Kulczyków czy Niemczyckiego, bo tu nie muszą narażać życia, jak podczas kontraktu dla PMC w Iraku bądź Afganistanie. Prywatną armię byłych GROM-owców stworzył też prezes PiS Jarosław Kaczyński.
Były oficer GROM-u tłumaczy: W Polsce nie ma nadzoru nad tym, co robią po służbie byli żołnierze czy funkcjonariusze. W USA jest Departament Stanu. Tam przechodzi się do rezerwy, ale jeśli rząd potrzebuje człowieka o danej specjalności, to go powołują i wysyłają na misję. Po wojsku jako paramedycy trafiają do SWAT czy straży pożarnej i stamtąd na misje. Armia się o nich upomina. Człowiek jedzie, wraca i z powrotem do SWAT.
Pierwsze wyjazdy polskich kontraktorów do Iraku przynosiły jak na nasze warunki wielkie pieniądze. Krążyły legendy o zarobkach rzędu trzydziestu tysięcy dolarów miesięcznie – tysiąc dolarów za dzień pracy w Bagdadzie. W rzeczywistości kwoty były o połowę niższe. Mogły sięgać dwudziestu tysięcy dolarów za miesiąc kontraktu.
Mówi były szef GROM-u pułkownik Dariusz Zawadka: To duże pieniądze, ale pojawiał się też problem dla kogoś, kto pracował za granicą rok czy dwa. Wracał do Polski i był kompletnie oderwany od rzeczywistości, bo znalezienie tu pracy za porównywalne pieniądze było niemożliwe. Tam był panem samego siebie. Pracował w teamie, bo zagrożenie dotyczyło wszystkich. Tu przyjeżdża i ktoś mu nie daje piętnastu tysięcy dolarów, tylko tysiąc. To co ma powiedzieć? Dodatkowo trafia wśród ludzi, z których każdy ma drugiego w dupie i tylko patrzy, jak oszukać współpracownika.
Kontraktorzy mieli też kłopot z aklimatyzacją po powrocie. W Iraku czy Afganistanie zarabiali duże pieniądze za realne nadstawianie karku i zagrożenie życia, a polski rynek nie potrzebuje takich kompetencji.
Były żołnierz GROM-u dodaje: To są fajne doświadczenia do opowiadania przy piwie. O atakach, strzelaninach, terrorystach samobójcach, bombach i minach pułapkach można posłuchać w knajpie, ale pracodawca w Polsce zapyta, co możesz mi zaoferować tu na miejscu? Nikt nie atakuje mojej firmy. Nie jeżdżę pancernym samochodem i nikt do mnie nie strzela. Nie mam przed firmą ułożonych worków z piaskiem. Więc tak naprawdę co możesz mi zaproponować? Jeśli miałbym ci dać dwadzieścia złotych, to musisz mi przynieść czterdzieści. Wówczas się okazuje, że były kontraktor ma mało do zaoferowania i trudno przekonać biznesmena o zagrożeniach i konieczności inwestycji w ochronę. Zabezpieczenia takie jak w Iraku czy Afganistanie w Polsce są po prostu niepotrzebne.
Kłopoty z powrotem do normalnego życia obrazują historie najemników, którzy po przyjeździe do kraju zachowywali się tak, jakby nadal byli na misji. Mordowali, porywali, w kraju zostali przestępcami. Losy Radosława Perlaka czy Marka Kłosińskiego wpisują się w ten schemat. Obydwaj po epizodach w Legii Cudzoziemskiej trafili z wieloletnimi wyrokami do kryminału. Ilu było podobnych? Nie wiadomo, bo nie prowadzi się takich statystyk.
Polscy kontraktorzy służyli w Iraku i Afganistanie. Trzech byłych komandosów zginęło, pracując dla PMC. Zbierając materiały do tej książki, rozmawiałem z ich przyjaciółmi. Niesamowite historie opowiedzieli kontraktorzy, którzy chronili geologów z Geofizyki Kraków po porwaniu i morderstwie Piotra Stańczaka w Pakistanie w 2009 roku. Naszego inżyniera zabili talibowie, bo pakistańskie władze i rząd RP nie spełnili ich żądań. „Biały” i „Szilu” chronili polskich inżynierów w północnym i południowym Pakistanie, gdy ci pracowali nad mapowaniem złóż ropy i gazu dla światowych korporacji naftowych.
Jednak po boomie na firmy PMC na początku XXI wieku rynek się zepsuł. Obecnie kontraktorzy mogą tylko marzyć o gażach liczonych w dziesiątkach tysięcy dolarów. W ochronie lotniska w Afganistanie można dostać dwa i pół tysiąca dolarów. Nie ma mowy o milionowym ubezpieczeniu dla rodziny w razie śmierci kontraktora.
Obecnie najmodniejszy kierunek to Afryka i ochrona statków przed piratami. Tam jednak stawki też dramatycznie spadły.
Pułkownik Zawadka dodaje: Dziś nie ma już w ochronie wielkich pieniędzy. Kontraktorzy śpią na barkach-hotelach w tragicznych warunkach. Kiedyś każdy tylko patrzył, ile to będzie dolarów dziennie. Teraz można o tym zapomnieć.

Ta książka zawiera historie kilku najemników, którzy przewinęli się przez światowe fronty od Wietnamu po Irak i Pakistan. Chronili przed piratami statki pływające u wybrzeży Afryki. To opowieści ludzi, którzy powierzyli mi swoje przeżycia i uczucia. Z uwagi na bezpieczeństwo bohaterów i ich rodzin niektóre nazwiska i pseudonimy zostały zmienione.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział I

Zygmunt

Łza wolno spływa z kącika oka. Niezdecydowanie meandruje bruzdami spalonej słońcem twarzy.
Jest gorący lipiec 2011 roku. Zygmunt Wojtczak siedzi skurczony na wiklinowym fotelu pod młodą wiśnią obsypaną krwistymi owocami. Po chwili płacze jak dziecko, mimo że skończył dziewięćdziesiąt jeden lat. Po tej pierwszej łzie już nie może powstrzymać łkania. Choć jest ono przytłumione, wciąż wywołuje wstyd. Prawie go nie słychać. Tylko te łzy spływają po policzkach. Nic nie może zatamować coraz większej ich fali. Jego duże dłonie niezdarnie próbują je ścierać, ale tylko rozmazują słoną wilgoć po całej twarzy, która aż błyszczy i odbija słońce. Zygmunt czuje w ustach ten słony smak.

Wietnam: obłąkany taniec pod pociskami

Wietnam. To jedno słowo wystarcza, żeby wróciły koszmary młodości. Zygmunt nie jest w stanie wykrztusić choćby sylaby. Cały czas płacze. W jednej chwili wraca tamta wojna. Groza. Przerażenie. Przed oczami ma obrazy rozrywanych bombami kolegów, w uszach huczą mu eksplozje, dudnią tam-tamy i świdruje przerażający krzyk Wietnamczyków. To jest nie do opowiedzenia. Wszystkie zmysły paraliżuje ciągle ten sam obraz – walające się wokół rozszarpane szczątki, kawałki ludzkiego mięsa. Ci, co jeszcze żyją, wzrokiem zaszczutego zwierzęcia patrzą, gdzie by się schronić. Pociski moździerzy rozrywają okopy. Tną powietrze tak szybko, że nie da się oszacować, gdzie mogą uderzyć. Gdy walą nad drzewami, wszędzie latają strzępy ciał zmieszane z ziemią, krzewami i kawałkami palm. Kurz i pył w ogóle nie opada. Ludzie nie mają czasu, żeby pomyśleć, co dalej, bo zaraz podrywa ich do obłąkańczego tańca kolejny pocisk. W oddali już słychać okrzyki Wietnamczyków. Tak zagrzewają się do boju. Ziemia cały czas drży pod nogami, gdy próbujesz biec. Trudno zrobić następny krok i tylko jakaś nieznana siła pcha cię, by biec w to piekło skryte za kłębami dymu.
Zygmunt nie potrafi powstrzymać emocji, które jak tsunami zalewają wszystko, co jeszcze przed chwilą widział i czuł. Nie ma znaczenia, że siedzi w wiklinowym fotelu na peryferiach Gdyni i jest całkowicie bezpieczny.
Teraz widzi jedno – Wietnam. Samo to słowo powoduje, że znowu czuje to co przed sześćdziesięcioma laty. Doznania przenikają każde włókno ciała i zakątek duszy. Jego organizm nasiąkł przerażeniem i Zygmunt nie jest w stanie się przed nim obronić. To silniejsze od niego. Jest niewysoki, a strach i płacz przykurczają go jeszcze bardziej. Powoli znika w swym fotelu. Staje się jeszcze mniejszy. Gdy patrzy na zieleń liści wiśniowego drzewka, obok którego siedzi, poruszanych lekkim podmuchem wiatru, w jego oczach rozrastają się w bujną wietnamską dżunglę. Boi się… Wielkie dłonie nie mogą utrzymać szklanki wody. Lęk paraliżuje każdy nerw…
Wietnam – w tym słowie zamyka się życie Zygmunta Wojtczaka. To tajemnica, o której wie niewielu. Nikt z sąsiadów nawet się nie domyśla, że krępy staruszek, który z wytartą siatką wolno drepcze do pobliskiej „Biedronki” na Karwinach, mógł być żołnierzem Legii Cudzoziemskiej. Że ich pan Zygmunt walczył w Wietnamie…

Biznes na skórze podeszwowej

To miał być świetny interes. Tuż przed sylwestrem 1949 roku do gdyńskiego portu zawinął szwedzki frachtowiec. Zygmunt, który miał niespełna dwadzieścia dziewięć lat, był robotnikiem w porcie odradzającym się po wojnie. Ale razem z kilkoma kumplami prawdziwe pieniądze zarabiał na kontrabandzie. Tym razem też tak miało być.
Szwedzi byli głodni wódki. Od początków XX wieku w ich kraju obowiązywała częściowa prohibicja, czyli system Bratta, od nazwiska lekarza Ivara Bratta, a zgodnie z nim Szwed tygodniowo mógł wypić jedynie litr wódki. Monopol państwowy – Systembolaget – kontrolował handel alkoholem, więc czarny rynek kwitł.
Tamtego dnia Zygmunt przemycił na teren portu litr spirytusu. Liczył na szybki zarobek. Nosząc po trapie worki z żywnością, zagaił wielkiego szwedzkiego marynarza. Olbrzym się tylko uśmiechał. Nic nie rozumiał. Nie potrzebowali jednak wielu słów. Właściwie do handlu nie potrzeba żadnego języka. Zygmunt wyciągnął gotówkę i już wiadomo było, o co chodzi. Handel ma jednego boga, co zwie się pieniądz. Szwed momentalnie chwycił. Oczy mu zabłysły z radości. Zaprowadził go do kajuty i pokazał, co ma na sprzedaż. Zygmunt wiedział, że najlepszy interes można zrobić na skórze podeszwowej. Po wojnie w Gdyni panowała wielka bieda – latem dzieci biegały na bosaka, a starsi chodzili w dziurawych butach. Dobre buty, bez dziur, to był prawdziwy skarb. Wojtczak długo się nie zastanawiał. Wiedział, że już następnego dnia będzie mógł sprzedać skórę szewcowi na Starowiejskiej i nieźle zarobić.
Palcem wskazał na gruby zwój skóry. Upchnął ją do worka i zniósł na ląd. Potem musiał tylko przechować towar do końca zmiany i spokojnie wynieść poza teren portu. Już kilka razy to robił, podobnie żyło wielu robotników portowych – mimo wysokich kar szmugiel kwitł i tylko głupi nie wykorzystałby okazji. Pod koniec zmiany wyciągnął spod worków swój skarb.
Był styczeń i termometr wskazywał kilkanaście kresek poniżej zera. Zygmunt rozbierał się za stertą worków. Kilkakrotnie owinął się skórą i na to włożył koszulę. Czuł się jak średniowieczny rycerz w zbroi, bo dziewięć kilogramów skóry skutecznie usztywniało mu cały korpus. Ręce nie zwisały swobodnie wzdłuż ciała i Zygmunt z trudem wciągnął brudny płaszcz. „Jakoś to będzie”, przemknęło mu przez myśl. Nie pierwszy raz robił taki numer. Co prawda trochę śmiesznie wyglądał z tymi rozpostartymi rękami, jak napompowany, ale było ciemno i zimno. Miał nadzieję, że o tej porze strażnicy nie będą przeprowadzać szczegółowej kontroli. Podbiją przepustkę i tyle. Z nieba wolno padały płatki śniegu, w których odbijało się światło lampy, gdy Zygmunt podchodził do portowej bramy. Był cały mokry ze strachu. Dodatkowo się pocił, bo zwoje skóry ciasno opinały klatkę piersiową. Za mocno się ścisnął i ledwo oddychał. Starał się zachować spokój i z uśmiechem podał grubemu strażnikowi przepustkę.
– Te, chłopie, a ty co tak dziwnie stoisz? Grabiami kiwasz, jakbyś chciał komu przywalić. – Przyglądał mu się cieć.
– Ja? Zimno, to się dogrzewam – wydukał wystraszony Zygmunt.
– Chodź no tu, chłopie, bo coś mi się nie podobasz. – Kiwnął na niego strażnik i palcem wskazującym dźgnął go w brzuch. – Te, łajzo?! A coś ty taki twardy na bebechach… Coś masz za pazuchą. Dalejże no na kontrolę, bo tu jakiś szmugiel czuję! – krzyczał.
Grubas zaczął popychać Wojtczaka na zaplecze biura przepustek.
– No dalej, szmaciarzu, co żeś chciał ukraść z portu?! – wrzeszczał. – Rozbierać się, i to zaraz!
Zygmunt rzucił na ziemię płaszcz i zaczął ściągać koszulę.
– Ja nie mam nic takiego. Ot, kawałek skóry kupiłem od marynarza na sprzedaż… – tłumaczył.
Wiedział, że się nie wywinie, bo nawet nie miał czym przekupić strażnika. Gruby to nie problem, bo koledzy mówili, że za łapówkę puszcza, ale rewizji przyglądał się też dowódca zmiany. Nie będzie taryfy ulgowej. Jak nic wywalą z roboty, a potem sąd w trybie doraźnym i wysoka kara więzienia za kontrabandę i działanie na szkodę ludowej ojczyzny. Strażnicy zabrali mu dokumenty i spisali protokół. Do rana Zygmunt musiał siedzieć w celi. Już po formalnościach puścili go do domu.
Na odchodne gruby strażnik kopnął go jeszcze w tyłek.
– Żebyś mi się tu więcej nie pokazywał! – krzyczał, jakby port należał do niego.
Tak skończył się interes życia i przemytnicza kariera Zygmunta Wojtczaka w porcie gdyńskim…
Jak zbity pies wrócił do ceglanego domku przy placu Kaszubskim, gdzie mieszkał kątem u znajomych. Miał tam wąskie łóżko w kuchni. Nawet nie pytali go, dlaczego tak długo siedział w pracy. Wiedzieli, że w porcie różnie bywa. Czasami jest pilny przeładunek i trzeba wyrabiać nadgodziny.
Wojtczak sam zaczął:
– Złapali mnie na wynoszeniu skóry, którą kupiłem od marynarza. Miała być na buty.
– O Boże! – Złapała się za głowę gospodyni. – Teraz to, Zygmuś, skończysz w kryminale! Już cię komuniści za okradanie władzy ludowej nie wypuszczą z więzienia. Wiesz, co tam się dzieje? Zamęczą cię i ubiją jak nic! – lamentowała kobieta.
– O kurwa! – To jedyne, co przyszło do głowy gospodarzowi, Rajmundowi. – Żeby tylko nam tu nie weszła ubecja. Teraz to ty musisz spierdalać z tego kraju. Nawet jak wyjdziesz żywy z kryminału, to i tak cię zniszczą. Wiesz, co się teraz wyrabia…

 
Wesprzyj nas