“Tajemnicza kobieta” to trzymający w napięciu duński kryminał, opowiadający o więzach rodzinnych, chciwości, oszustwach, morderstwach, zagrażającej życiu sztuce i wszechogarniającej miłości.
Louise, właścicielka niewielkiej kawiarni na Christianso, wiedzie spokojne życie u boku Joachima, który jest pisarzem.
Pewnego dnia w środku lata w kawiarni pojawia się mężczyzna. Przedstawia się jako Edmund i twierdzi, że Louise naprawdę ma na imię Helene i jest jego żoną, która trzy lata wcześniej zaginęła w okolicach Silkeborgu.
Anna Ekberg to pseudonim, pod którym kryją się dwaj pisarze: Anders Ronnow Klarlund i Jacob Weinreich. Tajemnicza kobieta to ich pierwsza powieść wydana pod tym pseudonimem.
Tajemnicza kobieta
Przekład: Elżbieta Frątczak-Nowotny
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 11 października 2017
Tajemnicza kobieta
1
To mechanizm obronny, tłumaczy sobie Helene, wpatrując się w ciemny krąg, który filiżanka po kawie zostawiła na białym laminowanym blacie biurka. To mechanizm obronny sprawia, że siedzi ze wzrokiem wbitym w tak nieistotny drobiazg w chwili, kiedy cały jej świat się wali. Zmusza się, żeby podnieść wzrok, rozgląda po komisariacie, próbuje skupić na kartce, którą dał jej policjant. „Prawa zatrzymanego” jest napisane na samej górze. Ma prawo do adwokata, ma prawo kłamać, ma prawo do jedzenia i picia. I prawo do odszkodowania w wysokości ośmiuset koron, jeśli się okaże, że została niesłusznie zatrzymana i była przetrzymywana dłużej niż dziesięć minut. Jak długo już tu jest? Na pewno dłużej niż dziesięć minut.
– Przeczytała pani? – pyta siedzący naprzeciwko policjant. Młody, chudy chłopak, tuż przed trzydziestką, z trudem wypełnia mundur w ramionach. Stojący obok starszy funkcjonariusz w szarym garniturze i białej koszuli, dotąd jeszcze się nie odezwał.
– Tak.
– I nadal nie chce pani adwokata?
– Nie chcę.
Umundurowany funkcjonariusz zerka na kolegę, który odkasłuje.
– Pani Söderberg, czy wie pani, gdzie pani jest?
Helene otwiera usta, żeby odpowiedzieć, i w tym momencie dostrzega coś za oknem. Błysk światła. Policjanci też go widzą. Starszy z nich natychmiast wstaje.
– Każcie dziennikarzom odejść od okien! – krzyczy zły.
Helene odwraca głowę, nagle znów oślepia ją światło. Podnosi obie dłonie, jakby w geście poddania. Niech dostaną to, po co tu przyszli. Zdjęcie słynnej Helene Söderberg, aresztowanej, w kajdankach, upokorzonej, skończonej.
– Zabierzcie ich stąd! – krzyczy znów starszy funkcjonariusz.
Kilku młodych policjantów wybiega z pokoju, ktoś opuszcza żaluzje. Helene jest wszystko jedno. Niech fotografują do woli.
– Pani Söderberg – zaczyna jeden z policjantów, bierze głęboki wdech, poprawia koszulę. – Obowiązują nas procedury. Musimy pobrać próbkę DNA, wziąć odciski palców. Wszystko zajmie około godziny. Rozumie mnie pani?
– Będę współpracować – odpowiada Helene.
– Następnie wskażemy pani celę, w której pozostanie pani do czasu przesłuchania przed sądem.
Policjant patrzy na nią. Czegoś od niej oczekuje? Powinna coś odpowiedzieć?
– Moim obowiązkiem jest odczytać akt oskarżenia.
Helene milczy. Policjant waha się. W końcu podejmuje decyzję, sięga do kieszeni po okulary. Nieco niechętnie. Odczytuje słowa, powoli, mechanicznie, jakby zapoznawał się z instrukcją obsługi nowej kuchenki.
– Helene Söderberg, jest pani oskarżona z paragrafu dwieście trzydzieści siedem o zabójstwo Louise Andersen.
Helene podnosi wzrok, patrzy mu w oczy. To wszystko? Jedno krótkie zdanie, kilka słów. Zabójstwo. Paragraf 237. Louise Andersen. Pozostali funkcjonariusze, ci siedzący wokół stołu oraz dwie krótko ostrzyżone policjantki stojące obok ekspresu do kawy, udają, że niczego nie słyszą. Ale w komisariacie jest cicho. Wszyscy słuchają. Gdzieś dzwoni telefon, nikt nie odbiera, nikt nie chce stracić ani minuty. Bo w tym momencie dzieje się historia. O tym dniu ludzie będą opowiadać sobie latami. Wieczorem, kiedy policjanci wrócą do domów, usiądą przy stole i opowiedzą rodzinom o wydarzeniach dnia. Dzieci będą słuchać, milczące, z wielkimi oczami. O upadku potężnej rodziny Söderbergów. O zabójstwie niewinnej Louise Andersen. Helene patrzy w oczy młodemu mężczyźnie, potem starszemu. Równie dobrze może od razu zdradzić zakończenie. Zasłużyli na to.
– Jestem winna – szepcze. Czuje, jak całe powietrze zostaje wyssane z pokoju. Czas staje w miejscu. – Zabiłam ją – mówi. – Zabiłam Louise Andersen.
2
Louise budzi się. Każdego ranka z tym samym widokiem przed oczami. Wciąż jeszcze się do niego nie przyzwyczaiła, ale już wie, że nie potrafiłaby bez niego żyć. Morze. Na wyciągnięcie ręki. Okno w kształcie bulaja. Daje złudzenie, jakby była na morzu. Najchętniej zamieszkałby na łodzi, na wodzie. Joachim często żartuje sobie z tego, ale ona się tym nie przejmuje. Sama wie, że to niedorzeczność, bo przecież za każdym razem, kiedy przeprawia się z Christiansø na Bornholm, dostaje choroby morskiej. A jednak wybrała życie nad wodą. Łóżko ustawiła tak, że pierwsze co widzi, kiedy rano otwiera oczy, to morze. Zawsze miała przeczucie, że pewnego dnia ktoś przypłynie i zmieni jej życie. Może to głupie, ale zawsze była o tym przekonana.
Dzisiaj morze jest łagodne, i ciemnoniebieskie, takie, jak bywa tylko u szczytu lata, bezchmurne. Słyszy głosy na zewnątrz. Turyści wylegli już na ulice. Przygląda się kobiecie z wózkiem, niedaleko na ławce siedzi para starszych ludzi. Zawsze tam siedzą, a ona zawsze się im przygląda. Dwoje z dziewięćdziesięciu jeden stałych mieszkańców okolicznych wysepek. Czy pewnego dnia ona i Joachim też będą tak siedzieć? Romantyczna myśl zostaje z nią na kilka sekund. Do chwili, kiedy nagle spostrzega mężczyznę. Wysoki, w średnim wieku, w garniturze. Nie należy do stałych mieszkańców, pewno jeden z wielu tysięcy turystów, którzy przybywają tu każdego lata. Stoi obok kawiarnianego tarasu. Niespokojny, podenerwowany, jakby czegoś szukał. A może jest pijany? Louise zamyka na chwilę oczy i wtedy słyszy charakterystyczny dźwięk. Czy to właśnie on ją obudził? Dźwięk, którego jej tak bardzo brakowało?
Odsuwa kołdrę i staje na podłodze. Czuje pod stopami rozgrzane słońcem drewniane deski. Wyślizguje się z sypialni, wychodzi na korytarz i podchodzi do zamkniętych drzwi. Stoi chwilę, czuje, jak jej twarz rozpromienia uśmiech. Dawno nieużywane mięśnie znów pracują. Joachim pisze. Naprawdę pisze. I nie tak jak ostatnio: urywanie, niecierpliwie. Z zewnątrz brzmiało to, jakby walczył z klawiaturą, a kiedy wychodził pokoju, wyglądał jakby wracał z wojny – zapuchnięta twarz, czerwona, spocona. Teraz dźwięki brzmią inaczej. Są harmonijne, palce poruszają się po klawiszach swobodnie, z potrzeby tworzenia.
Louise przypomina sobie ich pierwsze spotkanie. To jedno z jej ulubionych wspomnień. Joachim pisał wtedy, jak gdyby cały świat był jego, szturmem wtargnął do jej życia. Pewnego dnia czytał swoje wiersze w wypełnionej ludźmi kawiarni. Ona była grubo po trzydziestce, on był starszy od niej o dziesięć lat – i dobre dziesięć centymetrów wyższy. Pamięta, jak emanował pewnością siebie, pamięta jego gęste siwe włosy i sposób, w jaki patrzył na słuchaczy, zerkał na nich znad tanich okularów. Poczuła się oszołomiona, pragnął jej, nie było co do tego żadnych wątpliwości. Miała uczucie, że jest go za dużo – nadal czasem to czuje, chociaż teraz już wie, że Joachim właśnie tak ukrywa niepewność i wrażliwość.
Dotyka ostrożnie klamki, naciska ją, otwiera drzwi i wchodzi do gabinetu. Joachim nie odwraca się, pisze dalej. To dobrze, Louise nie chce, żeby przerywał. Do tej pory praca szła mu z oporami. Najpierw zaczął pisać nową powieść, lecz szybko stracił ochotę. Nigdy dotąd coś takiego mu się nie zdarzyło, zawsze mógł pisać. Ale sytuacja się powtórzyła. Jakby nagle stał się impotentem, a nawet gorzej, tłumaczył jej. Wówczas pomyślała, że impotentem na szczęście na pewno nie jest. Wtedy jednak nie wiedziała, że sytuacja jest tak poważna. Joachim toczył swoją walkę, podczas gdy ona borykała się z problemami z kawiarnią. Nie przewidziała, ile pracy wymaga prowadzenie lokalu. Nie była już jedną z wielu zatrudnionych, mających po prostu stawiać się na określoną godzinę. Musiała uczyć się wszystkiego od początku, uczyć się być czyimś szefem, chociaż nadal się dziwiła, że teraz to ona podejmuje decyzje. W końcu jednak zapanował spokój, także dlatego, że zatrudniła Linę, która okazała się nieoceniona. Energiczna, ambitna, odpowiedzialna. Właśnie dzięki niej Louise może sobie od czasu do czasu pozwolić na wolny dzień, jak dzisiaj. Cieszy się, że Joachim znów pracuje. Nagle dźwięk klawiatury milknie, Joachim odwraca się, patrzy na nią znad okularów, jak zwykle, kiedy ktoś przerywa mu pracę.
– Przeszkadzam? – Louise uśmiecha się. – Nie chciałam.
On wstaje, robi dwa kroki i już jest przy niej. Stoi chwilę, przygląda się jej, po czym kładzie dłonie na jej biodrach. Lekki, posuwisty ruch. Całuje ją, jedna ręka wędruje z biodra na kark, łagodny uchwyt zostaje zastąpiony zdecydowanie mocniejszym. Przyciska ją do ściany, podnosi jej koszulę nocną. Louise zsuwa majtki, uwalnia się z nich, on jedną ręką rozpina spodnie, drugą przytrzymuje jej kark i całuje ją. Wchodzi w nią. Jej ciało odbiera jego pragnienie, przyjmuje go, chłonie wszystkimi zmysłami. Louise czuje na sobie jego spojrzenie, to ono ją tworzy.
Przez krótką drżącą chwilę istnieje tylko w nim. Taka, jaką on ją widzi. Zamyka oczy, słyszy, jak Joachim jęczy, coraz głośniej, coraz bardziej schrypnięty. Dochodzi. Louise dotyka dłońmi jego pośladków, czuje, jak się napinają, a potem rozluźniają.
Słyszy wszystko, widzi wszystko, czuje wszystko. Ale jakby gdzieś z oddali. Z miejsca, z którego trudno jej powrócić.
Po chwili znów jest z powrotem. Joachim obejmuje ją.
– Chce mi się siusiu – szepcze Louise, a on śmieje się i całuje ją w czoło. Louise zna go już na tyle, że wie, że chce wrócić do pracy.
Kiedy wychodzi na korytarz, słyszy, jak Lina woła z kuchni. Pyta, czy któraś z nowych dziewczyn ma na imię Helene.
– Co takiego?
– Bjørk nie przyszła, a tu jest jakiś mężczyzna, który pyta o jakąś Helene.
Louise ubiera się i w duchu złorzeczy Bjørk. Będzie musiała ją zwolnić. Dziewczyna nie przychodzi do pracy, przez nią Louise straci dzisiaj wolny dzień. Przykro jej też z powodu Liny, która na pewno wolałaby pójść do wędzarni po ryby, a przy okazji poflirtować z robotnikami sezonowymi spoza wyspy, albo po prostu usiąść z kawą przy komputerze i wejść na Facebook. Przecież takich rzeczy nie będzie robić przy szefowej. Ale nie tylko myśl o straconym wolnym dniu irytuje Louise. Nie ma siły, by wejść do rozgrzanej kawiarni, nakryć stoliki, powkładać nowe świeczki do świeczników, przygotować lokal do otwarcia.
Mimo wczesnej godziny na zewnątrz jest już ciepło. Louise stoi w niewielkiej, ale dobrze zorganizowanej kuchni i przygotowuje farsz. Obok leży drobno pokrojony fenkuł, Louise musi jeszcze iść na taras, gdzie w donicach rosną zioła. Estragon, koperek, anyżek, pietruszka. Dopracowanie przepisu zajęło jej trochę czasu, ale farsz stał się specjalnością lokalu. I chociaż tak naprawdę powinna dzisiaj mieć wolne, to musi przyznać, że lubi stać w kuchni i przygotowywać jedzenie. Wyprawa do wędzarni wcześnie rano, jeszcze przed pierwszymi turystami, też sprawiła jej przyjemność. Leniwa mucha bzyczy na szprosowym oknie nad zlewem. Louise ociera pot z czoła, wyciera ręce w fartuch i otwiera okno, żeby wypuścić muchę. Przygląda się swojemu odbiciu w szybie. Jasne włosy związała z tyłu, wymaga tego od wszystkich dziewcząt pracujących w kuchni. Stoi w oknie i napawa się chłodną bryzą, przygląda się musze, która, jak tylko Louise otworzyła okno, natychmiast przestała bzyczeć. Przysiadła na parapecie, porusza skrzydłami, w górę, w dół, ale nie odlatuje.
Louise wygląda przez okno i przypomina sobie, jak stała tam wtedy, dokładnie w tym miejscu. Wtedy wszystko jeszcze było możliwe. O tym teraz myśli. Mogła zrobić wszystko, na co miała ochotę, ruszyć w świat. Co sprawiło, że skończyła w tym miejscu? Przypadek czy los? Nie potrafi powiedzieć, ale nie może przestać się dziwić, że sprawy przybrały taki obrót. Zobaczyła ogłoszenie w porcie w Rønne. Niedawno tu przybyła i miała po prostu ochotę na coś nowego, na coś, co nie wiązałoby się ze zbyt wieloma zobowiązaniami. „Potrzeby pracownik na okres letni do małej sympatycznej kawiarni na Christiansø. Sumienny i zrównoważony, dobry humor pożądany, podobnie jak miłe nastawienie do klientów”. Tak było napisane w ogłoszeniu, Louise nadal pamięta niemal każde słowo, bo później często wykorzystywała ten tekst, kiedy sama dawała podobne ogłoszenia. Niewiele myśląc, zgłosiła się. Praca wydawała się miła. Zyska czas, żeby zastanowić się co dalej. Ale została, zamieniając tymczasowość w coś stałego. If it works, why fix it? Tak podobno odpowiedział kiedyś Tom Jones na pytanie dziennikarza, dlaczego na okrągło śpiewa swoje stare przeboje. Jeśli coś działa, po co to zmieniać?
– Przygotowałam już stoliki, otwieramy? – pyta Lina.
Louise spogląda na zegarek. Mają jeszcze czas.
– Zaczekajmy dziesięć minut, możesz dokończyć sałatę.
Pracują w milczeniu, jak to się zwykle dzieje, kiedy ludzie dobrze się rozumieją. Tak było z Beate, poprzednią właścicielką. Louise nie wiedziała nic o pracy w restauracji. Na początku czuła się nieco zagubiona, o wszystko musiała pytać. Na szczęście Beate zawsze chętnie udzielała jej odpowiedzi, i szybko zaczęła powierzać jej coraz bardziej odpowiedzialne zadania. Louise nie planowała zostać właścicielką kawiarni, ale Beate dostrzegła w niej coś, o istnieniu czego ona sama nie wiedziała. Podobno miała smykałkę do interesów, potrafiła zarządzać ludźmi. Beate była właścicielką niewielkiego domku na obrzeżach Gudhjem, to był jej dom rodzinny, więc mieszkanie nad kawiarnią stało puste. Przez całe lato Louise wynajmowała pokój w pobliskiej gospodzie, co zresztą sporo ją kosztowało. Kiedy sezon się skończył, Beate zaproponowała, żebywprowadziła się do mieszkania nad kawiarnią. Jako jedyna z czwórki personelu miała pracować w kawiarni na stałe. Mieszkanie nie było duże, ale Louise natychmiast je pokochała. No i czynsz nie był wygórowany.
W ciągu pierwszego roku musiała przyzwyczaić się do jesieni i zimy na wyspie. Do ciemności, chłodu, powolnego upływu czasu, nawet morze pachniało wtedy inaczej. O tej porze roku Christiansø i jej młodszą siostrę Fredriksø zamieszkiwali ludzie inni niż ci, których obsługiwała latem. Teraz wszyscy mieli znacznie więcej czasu, inne przyzwyczajenia, niektórzy goście przesiadywali godzinami nad filiżanką kawy i gazetą. Odebrawszy pierwszą wypłatę, Louise stwierdziła, że na wyspie płaci się niewielki podatek. Prawie cała suma trafiła do niej, trzydzieści procent, które zwykle zabierała gmina, zostawało w jej kieszeni, ponieważ wyspy nie podlegały władzom komunalnym. Jako historyczna część dawnego systemu obronnego Danii wyspy w kwestii administracyjnej podlegały bezpośrednio Ministerstwu Obrony, które wymagało, żeby były zamieszkane, inaczej mogły zostać napadnięte przez Rosjan, tłumaczono Louise. Jeśli rości się prawo do jakiegoś terenu, trzeba zadbać o jego zaludnienie. Konsekwencją tego był mały podatek. Żeby przyciągnąć dostatecznie dużo Duńczyków w celu odstraszenia Rosjan.
– Puka do drzwi – głos Liny zakłóca myśli Louise.
– Kto?
– Ten facet. Ten, który pyta o Helene. Mam go wpuścić? Możemy już otwierać?
3
Białe stoliki lśnią w słońcu, ale tylko przez chwilę, bo Louise natychmiast nakrywa je obrusami. Greckie kolory, intensywny błękit i biel, uwielbia tę kombinację w połączeniu z czerwienią donic, w których hoduje zioła. Donice, dzieło miejscowego garncarza, odgradzają taras od ulicy. Teraz kwitnie oregano, rozsiewając wokół zapach Włoch. Louise wkłada drobne gałązki ziół do kieliszków do wódki i ustawia na stolikach. Nigdy nie stawia kwiatów, zawsze zioła. Latem taras stanowi najważniejszą część lokalu. Ulice są pełne opalonych turystów, którzy zwykle nie mają pojęcia, jak silnie opala słońce na wyspach. Ma to coś wspólnego z morzem i kątem, po jakim woda odbija promienie, ktoś próbował jej to kiedyś tłumaczyć. Tak czy inaczej, Louise zawsze używa olejku do opalania, czasem nawet jesienią. Podnosi głowę i spogląda na mężczyznę.
– Helene! – Mężczyzna mówi tak głośno, że niemal krzyczy.
Louise zerka na niego. Wygląda sympatycznie, ma na sobie jasny, dobrze skrojony garnitur, ciemne włosy. Louise odwraca się i wchodzi do środka, uśmiecha się do Joachima, który zdążył już zejść na dół. Siedzi i je, przed nim na blacie leży sterta papierów.
– Posłuchaj tego – mówi. – Masz chwilę? Już otwieracie?
– Za pięć minut.
– No więc, tytuł powieści to Droga wyjścia. A zaczyna się tak…
Joachim przerzuca leżące luzem kartki, bałagan to dobry znak. Joachim pisze szybko, szybko i dużo. Odchrząkuje i czyta:
– „Zapamięta psa. Stał na końcu stromej drogi, która prowadziła do szkoły. Każdego ranka bała się, że będzie na nią czekać. Inne dzieci nie bały się go tak bardzo jak ona, zresztą pies szczekał tylko na nią. Tak więc w wieku sześciu lat wykształciła swój pierwszy mechanizm obronny, strategię, która później miała okazać się niezwykle przydatna…” – urywa i zerka znad okularów na Louise.
– Co? Czytaj dale! Co było dalej?
– „Schyliła się, powoli, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z psa, wzięła do ręki kamień, największy, jaki była w stanie znaleźć, i ruszyła w stronę bestii…” – Joachim ponownie urywa. – Tak zaczyna się powieść – mówi.
– O czym jest?
– O niej. O jej miłości do mężczyzny, którego nie może mieć.
– Ale kończy się dobrze?
– Oczywiście, że nie. – Joachim się uśmiecha. – Wielka miłość nie może skończyć się dobrze. – Patrzy na nią i dodaje: – W literaturze.
Milknie i wtedy Louise słyszy, jak dziwny mężczyzna na zewnątrz coś woła i puka w szybę.
– Helene!
Powtarza imię kilka razy. Louise wstaje, wygląda zaciekawiona. Mężczyzna stoi obok drzwi, puka w szybę.
– To jakiś Szwed? – pyta Joachim.
– Chyba nie – odpowiada Louise, próbując wyrobić sobie zdanie o mężczyźnie. Nie wygląda na takiego, którzy przychodzą się awanturować. Nie sprawia wrażenia pijanego, jest schludny, gładko ogolony.
Mężczyzna uderza w szybę, tym razem mocniej.
– Porozmawiam z nim – stwierdza Joachim. Wstaje, przemierza pustą kawiarnię i otwiera drzwi.
– Helene! – Mężczyzna mija Joachima i idzie dalej.
– Zaraz, zaraz! – Joachim chwyta go za rękę, próbuje zatrzymać. Nagle Louise uświadamia sobie, że mężczyzna patrzy na nią i kieruje się w jej stronę.
– Helene! – powtarza. – To ja!
Jest wysoki, szeroki w ramionach, w głębi duszy Louise musi przyznać, że jest przystojny. Ma gęste, błyszczące włosy, grzywka opada mu lekką falą na oczy, ale nie zakrywa ich. Przeciwnie, nawet je podkreśla. Oczy ma zielone, jasne.
– Helene – powtarza cicho. Wzburzony bierze głęboki oddech. Stoi i patrzy na nią.
– Mam wrażenie, że coś ci się pomyliło, przyjacielu – odzywa się Joachim władczym tonem. Zwykle kiedy mówi, ludzie go słuchają, ale mężczyzna go ignoruje, podchodzi bliżej.
– Helene, to ja.
Joachim staje mu na drodze, mężczyzna popycha go, lekko, po prostu wykonuje ruch ręką, jednak na tyle silny, że Joachim na moment traci równowagę. Przewraca krzesło, filiżanka spada na podłogę, rozbija się. Lina podbiega do nich, chce pomóc Joachimowi wstać. Louise rozgląda się zdezorientowana, nie wie, co się dzieje.
– Helene!
Louise cofa się i wtedy mężczyzna próbuje ją chwycić. Łapie ją za lewy nadgarstek.
– Puść mnie.
– Nie poznajesz mnie? To ja, Edmund. Co się z tobą dzieje?
– Puść mnie! – Louise podnosi głos.
– Dosyć tego! Puść ją! – mówi Joachim i chwyta mężczyznę za rękę. To jednak jeszcze bardziej go prowokuje. Znów krzyczy, Louise słyszy w jego głosie desperację i złość.
Nie sprawia wrażenia zagniewanego czy niebezpiecznego, raczej nieszczęśliwego. Patrzy na Louise, tylko na nią, w jego oczach pojawiają się łzy.
– Helene – powtarza po raz kolejny. – Jesteś moją żoną, Helene.
– Coś z tobą nie tak, przyjacielu – mówi Joachim i ciągnie mężczyznę w stronę drzwi. – Lina! – woła. – Idź do wędzarni i poproś, żeby przyszli tu i nam pomogli.
– To ja, twój mąż, nie poznajesz mnie? Helene.
Ostatnie słowo sprawia, że Louise się cofa, jakby chciała uniknąć ciosu, i traci równowagę.