“W zasadzie tak” czyli najlepszy, najpełniejszy, najprawdziwszy, a nade wszystko najśmieszniejszy przewodnik po rzeczywistości PRL-u.


W zasadzie takJakim cudem po raz pierwszy ukazał się legalnie w rzeczonym PRL-u w roku 1975 pozostaje zagadką. Nigdy później nie wznawiany. Chwalony w „Kulturze” paryskiej przez Stefana Kisielewskiego. Ilustrowany przez Autora.

Jeżeli nie było Cię wtedy na świecie – przeczytaj, a dowiesz się, jakiej ekwilibrystyki wymagało życie od twoich rodziców. Jeżeli PRL pamiętasz – czytając tę książkę będziesz śmiał się w głos, choć czasem pomyślisz – jak do cholery dawało się wtedy normalnie żyć?

Jak żyć z władzą, jak podróżować pociągiem sypialnym, jak kupić samochód albo, co gorsza, części zapasowe, jak znaleźć prawdziwą kawę, dlaczego nowo wybudowany hotel jest nieporównanie gorszy od starego, od lat nieremontowanego, jak nie rozgniewać ekspedientki w sklepie, jak żyć nie pijąc – to tylko niektóre zagadnienia z pasją omówione przez Fedorowicza.

Które stały się zupełnie nieaktualne, które przetrwały, a które bywają reaktywowane – oceni, pysznie bawiąc się w trakcie lektury, czytelnik.

Jacek Fedorowicz
W zasadzie tak
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 13 września 2017
 
 

W zasadzie tak


JAK ŻYĆ
czyli
wstęp – przedmowa – prolog – inwokacja, a także zasady ogólne Poradni Zdrowia Psychicznego

Szanowni Czytelnicy!

Przede wszystkim gratuluję trafnego wyboru. Spośród wielu tytułów wybraliście pozycję właściwą. Nabyliście w księgarni tę oto książeczkę i – jeżeli jeszcze nie zdajecie sobie sprawy, jaki skarb trzymacie w ręce – przyjmijcie moje zapewnienie, że kupiliście właśnie to, co kupić należało. Książeczka jest doskonała. Jako współautor wiem o tym najlepiej.
Jej wartość polega na funkcjonalności. Bo – jakkolwiek szata graficzna pozostawia nierzadko wiele do życzenia, jakkolwiek tu i ówdzie zdarzają się błędy stylistyczne, jakkolwiek nad całością ciąży brzemię gadulstwa, ujawniające się w dziwacznej chęci powtarzania jednej i tej samej myśli po pięć razy – dokładne przestudiowanie choćby połowy rozdziałów i zastosowanie się do zawartych w nich porad pozwoli Wam przeżyć najbliższe lata w całkowitym szczęściu i spokoju.
Od stycznia 1973 roku aż do dziś w każdy poniedziałek o godzinie 7.30 prowadziłem podobno w programie III Polskiego Radia moją prywatną Poradnię Zdrowia Psychicznego. Piszę „podobno”, bo, niestety, nigdy nie słyszałem siebie na antenie. Godzina nadawania była zbyt wczesna, jestem pracownikiem wieczorno-nocnym i rano odsypiam. Ponieważ w podobnej sytuacji znalazło się jeszcze kilka osób, a kilkadziesiąt tysięcy dalszych nie posiada radioodbiorników z falami ultrakrótkimi, postanowiłem opublikować w książce część porad mojej poradni.
Jedynym celem poradni jest zapewnienie pacjentom szczęścia w życiu codziennym. Nasze szczęście codzienne zależy wyłącznie od naszego samopoczucia. Dobre samopoczucie osiągniemy poprzez odpowiedni stosunek do tych zjawisk życia codziennego, które nam nasze samopoczucie psują. Odpowiedni stosunek oprzemy na: a) poznaniu istoty zjawiska, b) wyuczeniu się odpowiedniego modelu zachowań i reakcji na zjawisko.
Wyjaśnię na kilku najprostszych przykładach.
Sytuacja wręcz banalna: wchodzimy do sklepu, chcemy coś kupić. Ekspedientka nie reaguje na „dzień dobry”, nie reaguje na „proszę pani”, nie reaguje na „czy dostanę” i ma nam za złe. Sytuacja taka była już setki razy przedmiotem krytyki, a ekspedientka bohaterką niezliczonej ilości żartów rysunkowych, felietonów satyrycznych, ostrych, chłoszczących, odważnych i bezkompromisowych. My krytykować nie będziemy, jakakolwiek myśl o krytyce jest nam obca i proszę nie spodziewać się, że cokolwiek zostanie w niniejszej książeczce skrytykowane. My przede wszystkim (patrz punkt „a”) postaramy się poznać istotę zjawiska.
Po głębszym, a nie powierzchownym, krytykanckim przemyśleniu dojdziemy do wniosku, że przecież jesteśmy w sklepie intruzem, który przeszkadza w zasadniczej działalności placówki handlowej, to znaczy: w przyjęciu towaru, zmagazynowaniu towaru, wycenieniu towaru, przecenieniu towaru, dbaniu o prawidłowość ksiąg handlowych, o stan kasy i o całość towaru, aby go ktoś nie ukradł. Działanie ekspedientki jest ze wszech miar słuszne. Ekspedientka konsekwentnie realizuje cel swojej działalności, a celem tym jest odstraszenie nas od kupna, bo przecież sprzedaż towaru to dla ekspedientki niepotrzebny kłopot, bez którego i tak otrzyma ona swoją pensję. Kiedy sobie to uświadomimy, spojrzymy na ekspedientkę innym wzrokiem: ależ tak! Jest to osoba logicznie myśląca i postępująca zgodnie z naturą ludzką. Gdyby była miła, grzeczna, gdyby nas zachęcała do kupna, oznaczałoby to, że jest osobą bezmyślną lub, co gorsza, że coś się za tym kryje. Tu pozwolę sobie przypomnieć przykład sklepu z częściami samochodowymi w Łodzi, którego obsługa była przemiła, a półki zawalone poszukiwanym towarem. Musiało to wzbudzić podejrzenia aparatu ścigania, i słusznie: okazało się, że sklep sprzedawał części kradzione.
Wróćmy do naszej ekspedientki. Ewentualny zysk, jaki miałby sklep ze sprzedania nam czegoś tam, to dla ekspedientki właściwie strata sił, które trzeba by przeznaczyć na inkasowanie, księgowanie i odnoszenie pieniędzy do banku.
Jak więc należy zachować się w sklepie? Grzecznie, nienatarczywie i przepraszająco. Podkreślam: słusznie przepraszająco, bo naprawdę sprawiamy swoją osobą tylko niesłychany kłopot. Jednocześnie nastawiamy się z góry na odpowiedź „nie ma” i zadowoleni ze swej postawy wychodzimy ze sklepu.
Inny przykład.
Miał przyjść fachowiec i naprawić lodówkę. Nie przychodzi. Jak się zachowamy?
Są dwie szkoły. Pierwsza nakazuje niezwłoczne opisanie przykładu niesumienności pracowników punktu naprawczego i przesłanie skargi władzom, a kopii do prasy. Wielu z Was pisze jeszcze do „Szpilek” z prośbą o napiętnowanie, wyszydzenie i wyśmianie. Naiwna wiara w skuteczność satyry tłumaczy się stosunkowo małą popularnością programu III Polskiego Radia. Słuchacze moich porad już co najmniej od kilku miesięcy nie wysyłają nigdzie żadnych skarg, ponieważ efekty działania w myśl zasad szkoły pierwszej są bardzo łatwe do przewidzenia: władze przeproszą serdecznie i obiecają, że pracownicy zostaną odpowiednio pouczeni (jak gdyby pracownicy przedtem nie wiedzieli, co powinni robić), a prasa gromkim głosem napiętnuje. W systemie pracy punktu naprawczego nic się nie zmieni, a autor skargi tylko częściowo wyładuje swoją złość, która to złość zwiększy się w następnym tygodniu, w czasie kilkugodzinnego, bezskutecznego czekania na fachowca, który miał przyjść naprawić telefon i nie przyszedł.
Druga szkoła, moja, przewiduje działanie znacznie prostsze i skuteczniejsze. Żadnej pisaniny, żadnego wylewania żółci na papier. Umówiliśmy się, że fachowiec przyjdzie między trzecią a szóstą. Wyznawcy pierwszej szkoły zasiedliby w fotelu i już koło piątej piętnaście gryźliby palce ze złości. A my nie. My zapraszamy przyjaciół i zaczynamy grać w brydża, całkowicie zapominając o fachowcu. Nie spodziewamy się żadnej wizyty, żadnego fachowca. I słusznie. A gdyby stał się cud i fachowiec przyszedł, powitamy go z radością jak zupełnie niespodziewanego gościa.
Jak Państwo widzą, wszystko zależy od nastawienia psychicznego i to nastawienie należy sobie niezwłocznie wyćwiczyć drogą trudnych, przyznaję, ale koniecznych treningów. Na każdym kroku powtarzamy sobie: niczego się nie spodziewam, a więc nie dam się niemile zaskoczyć.
Wypraktykowałem tę zasadę i pod względem stanu nerwów jestem najzdrowszym człowiekiem w Europie Środkowej.
Kiedy mam coś do załatwienia w jakimkolwiek urzędzie, przede wszystkim staram się tego nie załatwiać i żyję sobie niezałatwiony, współczując tym, co się szarpią.
Kiedy jednak sytuacja zmusi mnie do załatwiania, postanawiam, że pójdę na spacer, a przy okazji wpadnę do danego urzędu, pobędę tam chwilę i znów wrócę do spacerowania.
Proszę zwrócić uwagę na ścisłość sformułowań: wpadnę i pobędę, a nie: wpadnę i będę się starał załatwić sprawę.
Wchodząc do urzędu, staram się wykrzesać z siebie maksimum życzliwości dla urzędników, wczuwając się w ich sytuację. Oni mogą załatwić moją sprawę, ale przecież nie muszą. Co więcej: nie powinni. Zbyt szybkie załatwienie mojej sprawy mogłoby ściągnąć na nich różne podejrzenia, na przykład te, że ich przekupiłem. Staram się ich zrozumieć, a zrozumieć to znaczy wybaczyć. Więc wchodzę do urzędu wybaczliwy, w duchu ustalając sobie z góry termin następnej wizyty. Oczywiście, wychodzę z niczym, ale mój stan wewnętrzny jest cudowny: żadnych nerwów, złości, żadnego podnoszenia głosu. A gdyby udało się załatwić? Czy potraficie wyobrazić sobie to szczęście? Zupełnie niedostępne dla tych, co od razu nastawiają się, że urząd istnieje po to, aby sprawnie i szybko załatwiać.
Ja rozumiem, że do tego wszystkiego trudno jest się z początku przyzwyczaić, ale musicie się przemóc i zerwać z przestarzałym systemem myślenia, który polega na tym, że od piekarza spodziewamy się bułek, od szewca butów, a od Eldomu lodówki.
Następne rozdziały przedstawią kilkanaście sytuacji szczegółowych i nauczą Was, jak postępować, aby osiągnąć pełnię szczęścia w życiu codziennym.

JAK JEŚĆ

Nasza prasa co pewien czas porusza problem gastronomii i niestety robi to fatalnie. Posłużę się przykładem. Jedna z gazet warszawskich publikowała kiedyś przez kilka tygodni cykl artykułów pod wspólnym hasło-tytułem: „Aby nam się lepiej jadało”. Fałsz był zawarty już w samym tytule, ponieważ redakcji nie chodziło o to, aby nam się lepiej jadało, tylko o to, żeby się wykazać, jak to się popularnie mówi: odfajkować problem. Wynika to jasno z treści artykułów, aczkolwiek pozornie wszystko jest w porządku. Reporterzy obiektywnie przedstawiają koszmarny stan faktyczny naszej gastronomii, a następnie postulują: kierownicy lokali powinni dbać o lokal, kelnerzy powinni podawać, sprzątaczki sprzątać, a kucharze gotować. Jest to często stosowany ton naszej prasy pouczającej szczegółowo, jak być powinno, wszystkich tych, którzy i tak doskonale wiedzą, jak być powinno, a następnie pokrzykującej ochoczo: „Hej siup! Weźmy się w garść! Postarajmy się, poprawmy, posprzątajmy, upitraśmy”.
I wszyscy są zadowoleni. Czytelnik jest zadowolony, bo mu się wydaje, że o niego zadbano, redakcja jest zadowolona, bo poruszyła problem, nawet problem jest zadowolony, to znaczy gastronomia jest zadowolona, bo zwrócono na nią uwagę. Mogła się wypłakać, wyliczyć wszystkie przepisy, które uniemożliwiają jej pracę. Jest ponadto okazja do złożenia samokrytyki, podjęcia paru zobowiązań i udekorowania kilku stolików, jeżeli już nie czystym obrusem, to przynajmniej polnym kwieciem. Przedstawiono po raz setny sprawy znane wszystkim od lat, a konstruktywne wnioski zastąpiono apelami, czyli jałowym pokrzykiwaniem.
Co powinna zrobić popularna gazeta w celu zdyskontowania tytułu: „Aby nam się lepiej jadało”? Odpowiedzieć na to pytanie wprost, to znaczy: podać szereg przepisów kulinarnych, umożliwiających każdemu antytalentowi kuchennemu własnoręczne przyrządzenie posiłku, podać spis restauracji, których odwiedzenie grozi szpitalem, podać spis restauracji, których menu powoduje jedynie lekkie bóle żołądka, podać nazwę, adres (ewentualnie dołączyć mapkę, aby było łatwiej trafić) tej jednej restauracji, w której ryzyko zatrucia zmniejszono do minimum. O! Dopiero wtedy moglibyśmy stwierdzić, że działalność gazety jest namacalnie pożyteczna.
Aby nie ograniczać się do roli pogromcy prasy (gdybym się ograniczył, zdradziłbym swoje własne ideały, ponieważ z mojego pokrzykiwania też nic nie wynika i nie wyniknie), podam Państwu kilka porad praktycznych: jak zachować się w restauracji.
Jedyna prawidłowa odpowiedź na to pytanie brzmi: wcale.
Restauracja jest ostatnim miejscem, jakie poleciłbym odwiedzić w celu zaspokojenia głodu. Ale niejednokrotnie znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia lub raczej: jedynym wyjściem z sytuacji jest odwiedzenie lokalu żywienia zbiorowego i musimy jakoś zadbać o to, aby zjeść w miarę szybko, bezpiecznie i bezkonfliktowo.
Prawidłowe zajęcie miejsca obrazuje ilustracja na stronie następnej.

Objaśniam:
Przede wszystkim zajmujemy miejsce przy stoliku najbliższym kuchni.
Działanie psychologiczne: kelner nie musi daleko chodzić.
Menu wzięliśmy sobie już przedtem z sąsiedniego stolika. Na kartce z notesu wypisaliśmy czytelnie swoje zamówienie. Następna czynność to natychmiastowe zatopienie się w gazecie. Czynimy tak, jeżeli bardzo się nam spieszy. Gdybyśmy wołali kelnera niecierpliwie, zdradzilibyśmy się, że mamy mało czasu. Wtedy przepadło. Jeżeli jednak w ogóle nie interesujemy się kelnerem, tylko czytamy gazetę, podejrzewa on, że mamy zamiar okupować mu stolik przez kilka godzin i zjawia się już po trzydziestu minutach, czyli natychmiast.
Podajemy mu kartkę z zamówieniem, ale uwaga: serdecznie go za to przepraszamy (Kazimierz Rudzki, rozmawiając z kelnerem, zawsze wstaje) i tłumaczymy, że mamy bardzo słabą pamięć, dlatego sami sobie musieliśmy zapisać. Jeśli tego nie zrobimy, kelner się obrazi.
Proszę zrobić kiedyś doświadczenie i zacząć zamówienie od słów:
– Może pan zanotuje…
– Zapamiętam! – odpowie każdy kelner z godnością i dopiero po drugim dodatku do trzeciego dania wyjmie notes i każe sobie podyktować jeszcze raz od początku.
Kelner z kartką odchodzi i udaje się do podręcznego stanowiska administracyjnego, gdzie nasze zamówienie ulega zabonowaniu, przepisaniu, podstemplowaniu, skalkulowaniu; następnie kelner wymienia z pomocnikiem kelnera kilka pism zaadresowanych do bufetowej, śle uczennicę gastronomiczną z podaniem odręcznym do kucharza, bierze z bufetu pokwitowanie, wciąga nasz bryzol na listę sprawozdawczą, jednym słowem: na serio bierze się do nakarmienia nas. My w tym czasie możemy się zająć zdobyciem noża, łyżki i widelca, co nie jest trudne, bo usiedliśmy obok wejścia do kuchni, a tam przeważnie znajdują się sztućce. Gdybyśmy sobie sami nie przynieśli, musielibyśmy długo i z przykrością patrzeć, jak stygnie nam podane jedzenie. Za tę samoobsługę kelner się nie obrazi – po prostu nie zauważy.
I to już wszystko. Pozostaje nam czekać (nie nudzi nam się, bo mamy gazetę), następnie zjeść i zapłacić, po czym rozbić rachunek. Rozbić na osoby znajdujące się przy stoliku. Najczęściej tak się zdarza, że wolnych stolików nie ma, są tylko wolne miejsca. Po zjedzeniu prosimy o rachunek, podajemy prośbę „osobno”, na co kelner z udanym zażenowaniem stwierdza: „Ja już policzyłem razem” i stoi w pozycji szantażowej. Daje nam do zrozumienia, że jeżeli go w tym momencie odeślemy i zmusimy do ponownego liczenia osobno – wróci do nas z rozbitym rachunkiem najwcześniej za godzinę. Płacimy więc, a następnie rozliczamy się z resztą towarzystwa, to znaczy z ludźmi, którzy przygarnęli nas do stolika lub zostali przez nas przygarnięci, przy czym nie muszę chyba zaznaczać, że osoby te widzą się wzajemnie po raz pierwszy w życiu.
Nie rozpatrywaliśmy jeszcze samego zamówienia, ale przypuszczam, że Drodzy Czytelnicy sami wiedzą, że należy zamówić wódkę, której potem nie trzeba, a nawet nie należy (o tym za chwilę) wypijać, że nie wolno zamawiać nic smażonego, żadnych grzybów, żadnych tatarów, najlepiej żadnych mięs, i że po zamówieniu kotleta mielonego od razu można zatelefonować po pogotowie. Zamawiamy zawsze znacznie więcej, niż potrafilibyśmy w siebie wcisnąć, a to dlatego, że połowy zamówionych przez nas potraw nie będzie. Gdybyśmy zamówili, na przykład, tylko jedno drugie danie, kelner poinformuje nas, że już nie ma tego dania, ale poinformuje dopiero w momencie, gdy zjedliśmy zupę. Ponowne zamówienie w takiej chwili to wiele, wiele minut straty, ponieważ kelner po wysłuchaniu naszego ponownego zamówienia zaczyna swą działalność administracyjną od początku. Człowiek doświadczony zamawia zawsze danie główne i danie rezerwowe.

 
Wesprzyj nas