W książce “To nie jest kraj dla pracowników” znany publicysta Rafał Woś opowiada o tym, co się stało z naszą pracą, co się z nią dzieje i co się z nią stanie w przyszłości.


To nie jest kraj dla pracownikówDlaczego tak mało zarabiamy? Dlaczego tak wielu z nas czuje się wykorzystywanych przez swojego pracodawcę? Czy reguły polskiego rynku pracy można zmienić? Czy ta książka wywoła rewolucję?!

Dlaczego w starym małżeństwie kapitału i pracy coraz częściej (w Polsce i na świecie) pojawia się przemoc domowa? Kto doprowadził do sytuacji, w której polski pracownik cierpi na przypadłość podobną do syndromu sztokholmskiego i jest gotów bronić swojego pracodawcy, nawet gdy ten ostatni odbiera mu resztki praw? Czy polski rynek pracy można zmienić? I wreszcie – czy w świecie przyszłości roboty zabiorą nam miejsca pracy?

A może będzie dokładnie odwrotnie? Może wszyscy będziemy pracować przez 24 godziny na dobę na superelastycznym rynku pracodawcy hegemona?

W swoim fascynującym wywodzie Rafał Woś próbuje odpowiedzieć na te i wiele innych pasjonujących pytań, prowadząc nas przez labirynty globalnego i polskiego rynku pracy.

Rafał Woś
To nie jest kraj dla pracowników
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 13 września 2017
 
 

To nie jest kraj dla pracowników

Wstęp

Czy wiecie, co nas różni od Warrena Buffetta? Nie, nie chodzi tylko o to, że legendarny inwestor z Omaha zgromadził majątek netto szacowany na 73 miliardy dolarów, czyli o jakieś 73 miliardy dolarów więcej niż zdecydowana większość z nas.
Tak naprawdę liczy się coś innego. Całkiem niedawno w jednym z wywiadów Buffett powiedział, że choć dobiega dziewięćdziesiątki, wciąż nie może się doczekać, kiedy znów będzie mógł… pójść do pracy. Większość zwykłych śmiertelników niestety raczej nie może tego o sobie powiedzieć.
Owo poczucie komfortu da się łatwo zrozumieć. Praca już od dawna nie jest dla Buffetta brutalnym przymusem ekonomicznym. Stała się sposobem na osobiste spełnienie, uzyskanie społecznego prestiżu, a może nawet drogą do duchowego spokoju. W przeciwieństwie do pozostałej części ludzkości Buffettowi udało się więc uniknąć największych patologii współczesnej pracy. Mówiąc wprost: praca nie jest dla niego tą odczłowieczającą tyrą, bezsensowną harówką i ogłupiającym zasuwem, z których wciąż nie dajemy rady się wyzwolić. Można również podejrzewać, że praca nie pożera Buffettowi całego czasu wolnego oraz energii psychicznej i fizycznej potrzebnej do rozwijania się na takich polach, jak rodzina, przyjaźń, życie społeczne, pasje, sztuka albo filozofia, co dotyczy tej części z nas, która może i pozornie wyrwała się z kieratu „od pierwszego do pierwszego”.
Spokojnie, nie jestem szaleńcem. Nie twierdzę, że każdy powinien być Warrenem Buffettem. Świat złożony z samych kapitalistów jest przecież tak samo niemożliwy jak powszechna równość utopijnego socjalizmu. Mój postulat jest dużo bardziej wyważony. Chodzi o to, by każdy pracownik mógł być do szczęściarza Buffetta odrobinę bardziej podobny. By jego praca była trochę bardziej pewna, nieco lepiej płatna i dająca ciut więcej satysfakcji. A jednocześnie, by zostawiała cokolwiek więcej czasu bez uszczerbku na statusie społecznym.
Właśnie o tym będzie ta książka. Praca będzie tu kluczem do starszych i nowszych tajemnic współczesnego świata. Wyjaśni między innymi genezę kryzysu roku 2008, triumf Kaczyńskiego i Trumpa czy prawdziwe sedno sporu o przyszłość globalizacji. Postaram się przekonać was, że poprawiając położenie pracy, moglibyśmy rozwiać wiele nękających nas strachów, uratować demokrację, ideę europejską czy zmniejszyć trochę zjawiska „klasizmu” albo rasizmu.
Trzy lata temu opublikowałem Dziecięcą chorobę liberalizmu1. Książka wpisała się w ważną debatę nad dorobkiem polskiej transformacji neoliberalnej po roku 1989. Miałem wówczas nadzieję, że krytyczny obrachunek z przeszłością pomoże nam ulepszyć nasz system polityczny i gospodarczy na następną fazę rozwoju Polski.
W roku 2015 doszło w Polsce do demokratycznej (choć jednocześnie radykalnej) zmiany politycznej. W przeciwieństwie do wielu obserwatorów uważam, że ma ona zarówno swoje dobre, jak i złe strony. Niby oczywiste, ale jakoś nie w Polsce. Po wyborach roku 2015 doszło u nas bowiem do bardzo niepokojącej prymitywizacji debaty publicznej, opartej na niebezpiecznym założeniu, że są tylko dwa obozy. A na dodatek każdy z nich jest przekonany, że w wielkim sporze dobra ze złem to właśnie on gra białymi. Ze swojego egoistycznego punktu widzenia obie strony zachowują się zupełnie racjonalnie. Są bowiem na najlepszej drodze do umocnienia w Polsce duopolu opinii publicznej, w którym do wyboru są tylko dwie opcje. Trzeciej (czwartej, piątej, szóstej) w ogóle nie ma.
Problem w tym, że to, co dobre dla duopolu, nie jest dobre dla całego systemu, w tym wypadku dla Polski. Wpisując się w logikę duopolu, skazujemy się na rządy elit pozbawionych kontaktu z rzeczywistością, głuchych i ślepych od długotrwałego odpalania w kierunku przeciwnika coraz to cięższych dział. Nieuchronnie poprowadzi nas to do sytuacji, w której problemy opisane przeze mnie w Dziecięcej chorobie… pozostaną nierozwiązane. Również dlatego napisałem nową książkę. Wierzę bowiem, że panujący obecnie duopol opinii kiedyś się załamie. Wtedy nadejdzie czas, by i w Polsce skorzystać z klucza pracy i otworzyć nim parę zaryglowanych dzisiaj drzwi.
Widzę dla mojej książki dwa scenariusze. W tym pesymistycznym powinna być ona jak ziarno, które wykiełkuje, gdy tylko okoliczności będą bardziej sprzyjające. Oczywiście dużo lepiej by się stało, gdyby ziścił się wariant optymistyczny, to znaczy, gdyby argumenty w niej zawarte przyspieszyły upadek duopolu, przyczyniając się do wznowienia debaty o tym, co dla Polski dziś autentycznie ważne i co naprawdę blokuje postęp społeczny oraz gospodarczy.
Pracując nad tą książką, zmieniłem miejsce zatrudnienia, z „Dziennika Gazety Prawnej” przeniosłem się do „Polityki”. Baczny czytelnik zauważy więc pewnie, że wiele myśli, rozmów i spostrzeżeń, którymi się tu dzielę, pojawiało się w latach 2014–2017 w różnej formie na łamach tych drogich mi tytułów.

Rafał Woś
styczeń 2017

Rozdział 1
Co się stało z naszą pracą? ŚWIAT

Po pierwsze, kapitalizm istnieje

Na początek zgódźmy się co do jednego: żyjemy dziś w kapitalizmie. Zarówno my w Polsce, jak i zdecydowana większość mieszkańców globu. Oczywiście różne są tego kapitalizmu odmiany: jest kapitalizm anglosaski i jest model zachodnioeuropejski. Mamy kapitalizm rosyjski, ale i chiński2. Ale na tym etapie uznajmy po prostu, że to, co nas otacza, to kapitalizm, a więc system oparty na prywatnej własności środków produkcji i czerpaniu z nich zysku oraz na (w miarę) swobodnym obrocie dobrami. Możemy na co dzień tego nie dostrzegać, podobnie jak nie dostrzegamy, że mówimy prozą i oddychamy powietrzem. Jednak kapitalizm jest. I ma swoje bardzo realne konsekwencje.
Oczywiście nikt nie może zanegować faktu, że ten system pomógł ludzkości ogromnie się rozwinąć. Apologeci kapitalizmu uwielbiają to podkreślać. Ich zdaniem gdyby nie on, większość z nas byłaby skazana na smutne życie ciemnych, ubogich chłopów, a feudalizm (hierarchiczny system oparty na własności ziemskiej) trwałby w najlepsze. Nie byłoby też skoku cywilizacyjnego, który uczynił naszą egzystencję znacznie mniej znojną. Zmarły w roku 2010 brytyjski ekonomista Angus Maddison kawał życia zawodowego poświęcił historycznym szacunkom dochodu narodowego różnych krajów, a piewcy kapitalizmu uwielbiają się powoływać na wyniki jego prac3.
Maddison pokazał, że przez setki lat ludzkość żyła mniej więcej na tym samym poziomie materialnego bogactwa, aż nadszedł kapitalizm, i bum! Dochód narodowy wystrzelił do góry jak fontanna. Podobnych argumentów dostarcza inny ważny historyk gospodarki Gregory Clark, który wskazał na ogromną poprawę położenia brytyjskiego pracownika. Jeszcze w roku 1700, a więc przed nastaniem rewolucji przemysłowej, na kilogram wołowiny musiał taki człowiek tyrać około 10 godzin4. Dziś zajmuje to jego odpowiednikowi (oczywiście statystycznemu) mniej niż godzinę. Prawda, że wspaniale?
Tak wygląda z grubsza najważniejszy filar współczesnego mitu założycielskiego o postępie osiągniętym za sprawą kapitalizmu. Mit ten jest oczywiście bardzo użyteczny. Pozwala bowiem stwierdzić, że choć kapitalizm jest, jaki jest, w gruncie rzeczy warto go bronić przed wszelkiej maści malkontentami. To ważne zwłaszcza dziś, gdy nawet w Polsce – przez lata zaimpregnowanej na wszelką krytykę kapitalizmu – leczymy się powoli z dziecięcej choroby liberalizmu. Dziś już więc potrafimy przyznać, że niewidzialna ręka rynku potrafi się czasem zamknąć w „żelazną pięść” (określenie pożyczam od prawniczki Ewy Łętowskiej) albo zamienić w „lepkie paluszki lobbysty” (to z kolei usłyszałem kiedyś od byłego premiera i szefa NBP Marka Belki). Mam więc wrażenie, że im lepiej będziemy się w Polsce (bo Zachód już dawno o tym wie) uczyli realnego kapitalizmu, tym chętniej jego apologeci będą nam serwowali jego wyidealizowaną wersję. Ich opowieść będzie ułożona mniej więcej tak: może i współczesny kapitalizm generuje kryzysy, nierówności czy nieefektywną alokację zasobów (ot, na przykład kolejny miliard na kontach producenta gry Pokemon Go! kosztem operatora prowincjonalnego kina, któremu znów odpłynęli konsumenci), ale to wszystko dlatego, że dziś nie ma na świecie prawdziwego wolnego rynku. Nie to, co kiedyś! A poza tym, czy ktokolwiek chciałby powrotu do czasów sprzed rewolucji przemysłowej i tak zwanej pierwszej globalizacji (lata 1870–1914)?
Tylko że tak skonstruowana opowieść pomija jeden zupełnie kluczowy element. Otóż kapitalizm od samego początku miał pewien absolutnie zasadniczy feler: nie potrafił sobie poradzić z pracą. Nie umiał tego w roku 1816, 1916 i nie umie też w 2016. I ta nieumiejętność jest niestety bardzo kosztowna, ponieważ powoduje wielkie napięcia społeczne, kryzysy ekonomiczne, przemoc oraz wojny, którymi wspomniany okres (1816–2016) usiany jest niestety gęsto. Piewcy kapitalizmu nie chcą jednak przyznać, że ten problem istnieje.

Problem? Jaki problem?!

Co to właściwie znaczy, że kapitalizm ma problem z pracą? Zacznijmy od trochę bardziej niewinnego podszczypywania mitu założycielskiego, by potem przejść do spraw naprawdę fundamentalnych.
Panuje dość powszechne przekonanie, że dawniej losem człowieka była praca ponad siły i dopiero kapitalizm wyzwolił ludzkość z tej pułapki. Ze świadectw historycznych wynika jednak, że było dokładnie odwrotnie. Oczywiście wszyscy przypomną zaraz, że zanim doszło do ustawowego ograniczenia dniówki do 8 godzin (40 godzin tygodniowo), robotnicy tyrali nawet dwa razy tyle. Rzeczywiście. Praca po kilkanaście godzin na dobę była chlebem powszednim XIX-wiecznego robotnika. Istnieją statystyki dowodzące, że w roku 1840 w Wielkiej Brytanii pracowało się 70 godzin tygodniowo. Co daje grubo ponad 3 tysiące przepracowanych godzin rocznie. Na tym tle dzisiejsze 1,8–1,9 tysiąca godzin rocznie (a w Polsce to nawet więcej, bo prawie 2 tysiące godzin) wydaje się sporym postępem.
Tylko że jest jeden problem. Takie porównanie nie uwzględnia tego, ile właściwie pracowało się wcześniej, a więc zanim kapitalizm wprowadził ludzkość na ścieżkę szybkiego wzrostu. A może raczej należałoby powiedzieć: zagnał większą część globalnej populacji w kierat. Kwestię tę badano już od dawna. Próbował to pokazać wiktoriański ekonomista Thorold Rogers (1823–1890). Szacował on, że w średniowieczu robotnik rolny był „w pracy” nie dłużej niż 8 godzin5. Rogers komentował w ten sposób (z sympatią) postulaty skrócenia czasu pracy wysuwane przez rodzące się ruchy robotnicze, dowodząc, że to nie jest żadna fanaberia, skoro postulują powrót do tego, co było normą jakieś czterysta czy pięćset lat wcześniej.
Rogers oraz kolejni ekonomiści zajmujący się problemem czasu pracy nie bazowali oczywiście na gotowych urzędowych statystykach, bo te przecież nie istniały (statystyki ekonomiczne to dopiero pomysł XX wieku). Opierali się jednak na pewnych świadectwach, najczęściej na dokumentach z epoki. Na przykład na opisach takich jak ten elżbietańskiego kronikarza (XVI wiek) Jamesa Pilkingtona, biskupa Durham, pomstującego na współczesnych mu robotników rolnych, którzy „nie przychodzą wcześnie, bo muszą się wyspać”. A jak już przyjdą, to nie zaczynają dniówki bez śniadania, w południe oddalają się na drzemkę, po południu mają zaś jeszcze jedną przerwę na posiłek. Innym źródłem dla tego rodzaju szacunków są dokumenty określające warunki zatrudniania służby. Pisał o tym jeszcze przed drugą wojną historyk H.S. Bennett w książce Life on the English Manor. A Study of Peasant Conditions 1150–14006 [Życie w angielskim dworze. Studium położenia chłopów 1150–1400]. Z jego odkryć wynika, że gdy służący musiał być na nogach przez cały dzień, od rana do świtu, to liczyło mu się to jako dwie dniówki. Znów więc normalnością było owe osiem godzin lub mniej.
Do tego dodać należy całą masę świąt kościelnych (nie tylko niedziele), gdy praca była jeśli nie zabroniona, to na pewno mocno ograniczona. I tu literatura jest obfita. Szacuje się (choćby Edith Rodgers w książce Discussion of Holidays in the Later Middle Ages7 [Dni świąteczne w późnym średniowieczu]), że w Anglii świętowanie zabierało około jedną trzecią roku. We Francji na wolne składały się 52 niedziele, 38 świąt oraz 90 dni odpoczynku. W Hiszpanii zagraniczni podróżnicy ze zdziwieniem notowali, że wakacje trwały tam w sumie około pięciu miesięcy.
Nie zapominajmy też o pozycji przetargowej pracownika najemnego. Bywało, że owa pozycja znacząco rosła, zwłaszcza gdy w wyniku epidemii (dżuma w XIV wieku) albo wojen zaczynało brakować rąk do pracy. Wygląda jednak na to, że mieszkańcy średniowiecznego Zachodu zachowywali się wówczas zupełnie inaczej niż dzisiejszy pracownik przyuczony do życia w kapitalizmie. Dzisiaj bowiem, gdy popyt na pracę rośnie, teoretycznie zaczyna się „rynek pracownika”. Czyli (znów teoretycznie, bo w praktyce to różnie bywa) płace powinny iść w górę. W średniowieczu też szły, co sprawiało, że ówczesny robotnik szybciej zarabiał wystarczającą z jego punktu widzenia sumę. A wtedy odmawiał dalszej pracy, jeszcze wydłużając czas odpoczynku. Z dzisiejszej perspektywy jest to posunięcie raczej nietypowe, co tylko dowodzi, że kierat jest zjawiskiem jak najbardziej realnym, a większość z nas nie wyobraża sobie nawet, że mogłoby być inaczej.
Opowieść o wspaniałym wolnym rynku wczesnego kapitalizmu podważa też dwóch młodych amerykańskich ekonomistów – Suresh Naidu (Columbia) i Noam Yuchtman (Berkeley). Duet debiutował kilka lat temu pracą na temat stosunków zatrudnienia w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie XIX wieku8, będącą prztyczkiem w nos dla tych wszystkich, którzy uważają, że co jak co, ale przynajmniej wolność gospodarcza była wtedy na dużo wyższym niż dziś poziomie. Tymczasem autorzy przypomnieli, że na Wyspach aż do 1875 roku istniało prawo (tak zwane master & servant law), na mocy którego pracodawca mógł karnie ścigać pracownika, jeżeli ten złamał zasady kontraktu. Na przykład umówił się, że będzie pracował rok, a pracę porzucił po kilku miesiącach, albo domagał się podwyżki na drodze akcji strajkowej. W latach 1858–1875 przed brytyjskie sądy trafiło 10 tysięcy takich spraw, które działały rzecz jasna jako straszak, odpowiednio dyscyplinując krnąbrną siłę roboczą.
Inny mit to przekonanie o wolnorynkowym kapitalizmie panującym w USA pod koniec XIX wieku, czyli w czasach tak zwanej pozłacanej epoki (gilded age), która kończy się dopiero z początkiem wieku XX, za sprawą dwóch prezydentów Rooseveltów (najpierw Theodore’a, a potem Franklina Delano). Epoka pozłacana do dziś budzi w Ameryce mieszane uczucia. Z jednej strony jest to okres spektakularnego rozwoju gospodarczej i politycznej potęgi Stanów Zjednoczonych. Z drugiej jednak gilded age pamięta się jako czas, w którym tak zwani kapitanowie przemysłu (dziś powiedzielibyśmy wielkie korporacje), głównie z branży finansowej (jak JPMorgan), kolejowej oraz drzewnej, zyskali ogromny wpływ na państwo. Sprawiło to, że kraj, choć formalnie demokratyczny, dryfował w kierunku rządów de facto plutokratycznych, a więc nieszczególnie nawet skrywanej władzy pieniądza.
Pozłacana epoka to również czas rozwoju wielkich monopoli (na czymś ta potęga Johna Pierponta Morgana i jego kolegów musiała się przecież zasadzać). Ale z punktu widzenia pracownika jeszcze straszniejsze były tak zwane monopsony. Monopson to nie żaden potwór z Władcy pierścieni, ale taki rynek, gdzie jest tylko jeden odbiorca jakiegoś dobra9. A więc dokładnie odwrotność monopolu. Kopalnie sprzed ery progresywnej (czyli sprzed nastania obu Rooseveltów, a zwłaszcza Theodore’a) były takimi właśnie monopsonami, to znaczy mówiły bezrobotnym: jesteście wolnymi ludźmi i proszę bardzo, możecie dla nas pracować. Ale… musicie kupić od nas kilof i inne narzędzia oraz skorzystać z naszej infrastruktury transportowej. Dopiero wtedy my zapłacimy wam za towar, oczywiście potrącając sobie cenę, którą sami wyznaczymy. A że jesteśmy jedynym odbiorcą, sami rozumiecie, że nie będziecie mogli się targować. Echa tamtych praktyk widać tu i ówdzie w literaturze. Na przykład w jednej z pierwszych scen powieści Palę Paryż10 Brunona Jasieńskiego główny bohater traci robotę, a gdy potrącają mu z pensji za ubranie i narzędzia, to właściwie nic nie zostaje. Rzecz dzieje się w stolicy Francji w roku 1928.

Kapitalizmu grzech pierworodny

To wszystko są jednak zaledwie ilustracje, które miały na celu podać w wątpliwość mit założycielski współczesnego kapitalizmu. Czas jednak wytoczyć prawdziwe działa i pokazać również procesy, z których się zrodził.
Cofnijmy się do samych początków kapitalizmu, by pokazać, że nie był to bynajmniej proces uczciwy, miły i sympatyczny. Przeciwnie. Opierał się on na przemocy. Karol Marks nazwał to akumulacją pierwotną11. Uczulonym na Marksa przypomnę tylko, że brodaty Niemiec zapożyczył sobie to pojęcie od Adama Smitha12, uważanego dziś za ojca liberalizmu ekonomicznego.
Już słyszę te zarzuty, że przecież kapitaliści nie wysyłali żołnierzy do wsi oraz przysiółków i nie organizowali polowań na siłę roboczą potrzebną do pracy w fabrykach. Owszem, bywało, że organizowali (na przykład przywożąc niewolników do pracy na plantacjach w Nowym Świecie, o czym za chwilę). Zazwyczaj jednak nie musieli. Ubogie masy ludności wiejskiej zwykle same się bowiem w tych fabrykach meldowały. Bylibyśmy jednak nieuczciwi, gdybyśmy zapominali, że rodzący się kapitalizm uprzednio konsekwentnie pauperyzował te masy, najpierw wywłaszczając je z ziemi, a potem dyktując wysokie ceny produktów pierwszej potrzeby. Oczywiście nie dokonało się to za jednym zamachem i było rozciągnięte na kilka pokoleń. W Europie proces ten można prześledzić na przykładzie tak zwanych wielkich grodzeń, a więc odbierania gruntów dzierżawcom i chłopom przez bogatych właścicieli ziemskich, którzy uzyskane tereny przekształcali w łączone i ogradzane płotem pastwiska dla owiec oraz farmy nastawione na produkcję masową. W Nowym Świecie odbywało się to jeszcze bardziej krwawo i polegało na faktycznym zniewoleniu rdzennej ludności indiańskiej oraz przywożonych z Afryki czarnych niewolników. Spragnionych szerszego tła odsyłam do monumentalnej Ludowej historii Stanów Zjednoczonych Howarda Zinna, która została wreszcie przetłumaczona na język polski13. Albo do samego Marksa, który w Kapitale14 grzmi w swoim (chaotycznym) stylu o odebraniu kopalni złota i srebra rdzennej ludności kolonii, o podbiciu i plądrowaniu Azji, uczynieniu z czarnej Afryki hodowli niewolników sprzedawanych potem do pracy w Amerykach, wojnie opiumowej przeciw Chinom czy wreszcie polityce podatkowej i organizowaniu państwowego aparatu przymusu przeciw obywatelom w monarchiach wczesnokapitalistycznych (tu pewnie Marks spodobałby się liberałom, gdyby tylko zechcieli go poczytać).

 
Wesprzyj nas