“Lata powyżej zera” to powieść o pierwszym pokoleniu, które nie pamięta PRL-u, i ostatnim urodzonym bez smartfona w ręku.


Lata powyżej zeraW dziwnej krainie zwanej Polską, na pograniczu Zagłębia i Śląska, w mieście Będzinie, w czasach Gadu-Gadu i Paktofoniki żyje pewna dziewczyna i wiedzie tak samo zajebiste / jprdl życie jak wszyscy, którzy wtedy w nie wchodzili.

Dźwięk modemu, godziny spędzone na Gadu-Gadu, granie w snejka i szok po śmierci Magika.

A ty co pamiętasz z lat 2000+?

Kiedy samoloty uderzają w wieże WTC, Anita postanawia, że nie będzie więcej słuchać Ich Troje. Wraz ze starymi kasetami na śmietniku lądują resztki jej dzieciństwa. Nadchodzi czas Paktofoniki. Ale kiedy nawet Kinematografię zaczynają puszczać na MTV, czas szukać nowej muzyki.

I zdecydować, czy życie na pewno trzeba spędzić w Będzinie, skoro tyle osób już wyjechało.

Oraz co zrobić z możliwościami, których nie dostało żadne poprzednie pokolenie.

W roku 2000 świat się nie skończył. Dał nam szanse.
Tylko czy udało się je wykorzystać, skoro wszystko zmieniało się tak szybko?

***

To manifest pokolenia, które zaczęło kumać, co się dzieje, mniej więcej w pamiętnym roku zerowym, gdy w Rosji Jelcyn zamienił się w Putina, gdy z okna bloku spadł na ziemię Magik, ale mimo to świat się nie skończył, choć miał się skończyć, a zamiast tego tak naprawdę się zaczął.
Ziemowit Szczerek

Anna Cieplak – Rocznik 88. Nowy, zaskakujący głos w polskiej literaturze. Jej powieść “Ma być czysto” została nominowana do Nagrody Gombrowicza za najlepszy debiut oraz Nagrody Literackiej Gdynia. Otrzymała także tytuł Książki Roku Radiowego Domu Kultury Trójki.

Anna Cieplak
Lata powyżej zera
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 września 2017
 
 

Lata powyżej zera


2001

Tego dnia, gdy samolot celnie wbił się w dwie wieże World Trade Center, wznosząc puchate chmury białoszarego dymu, postanowiłam, że nie będę już dłużej słuchała Ich Troje.
Wydarzyło się to tuż po tym, gdy Gruszka wpisał w Złotych myślach Natalii Wąchały, że jego ulubionym zespołem jest PaKToFOnikA – powyginanymi literami i czarnym markerem. Zapach takich pisaków stale unosił się wtedy w powietrzu.
Na ścianach naszej szkoły zaczęły pojawiać się napisy i szkryfy, a raz nawet chłopcy przynieśli spray i wysmarowali: „JAtoJa! to jasSSSne jAk DwA rAZy DwA!I”. Na powitanie mówiło się „joł” zamiast „jo”. To drugie brzmiało zbyt wieśniacko. Pierwsze wypowiadane było w tak szalenie poważny sposób, że gdyby usłyszeli to prawdziwi raperzy, zapytaliby pewnie: „Co wam się stało, biedne polskie dzieciaki?”.
A nam, dzieciakom palącym papierosy na murku za szkołą, zupełnie by to nie przeszkadzało, bo amerykańscy raperzy byli dla nas tak odlegli jak Osama Bin Laden i jego zbrodnia, którą wszyscy chwilowo kazali się nam przejmować i omawiać ją na godzinach wychowawczych. Raz nawet staliśmy przez minutę w ciszy. Zburzyło ją przeciągłe beknięcie za oknem – wszyscy zaczęli się śmiać.
Woleliśmy siedzieć na ławkach i pisać „PFK” lub „PeEfKa” na sto różnych sposobów. Na plastyce też to rysowaliśmy, w blokach technicznych i na ostatnich stronach zeszytów.
Tak czy inaczej, Kinematografia Paktofoniki, którą wielkimi literami w historię świata wpisał Gruszka, a właściwie Gru-Er-Cha, bo przecież wszyscy mieliśmy już skróty od imion i ksywek, brzmiące jak choroba przyniesiona przez muchę tse-tse, wprowadziła wiele zmian w Będziniu i na świecie.
Tego dnia po południu, gdy oglądałam jeszcze opary nad gruzowiskiem powstałym w miejsce budynków i samolotów w ramach trwającej non stop audycji, zrozumiałam, że to początek. I że z pewnością przez całe moje życie będą gdzieś przelatywać takie niepokojące samoloty, które staną się haczykiem do zapamiętywania. Boeing 767 linii lotniczych American Airlines wytyczył właśnie drogę do kasetowego oczyszczenia.
Kiedy Amerykanie poszukiwali terrorystów, wzięłam foliowy worek na śmieci i zaczęłam wrzucać do niego taśmy magnetofonowe.
Zaczęło się od disco polo, Captain Jacka, Mr. Presidenta, Smerfnych hitów i słuchowisk z dzieciństwa. To był pierwszy sort, który musiał ulec natychmiastowemu zniszczeniu. Melodie z zielonych szkół, wycieczek z podstawówki i dyskotek na letnich obozach, gdzie w powietrzu unosił się dym i błyszczała srebrna kula. Towarzyszyły mi wtedy smutek białego tanga, radość zapamiętania najprostszej choreografii na świecie, złożonej z trzech larwowatych ruchów czirliderek, i poczucie, że jestem bohaterką serialu dla nastolatków, która zakochała się w futboliście, podczas gdy w szkole nawet nie było szafek, do których amerykańskie dziewczyny podrzucały liściki miłosne.
Jak to możliwe, że w każdej wschodniej wsi, górskim kurorcie i nadmorskiej pipidówce była rura do tańca i dymiarka, z których dobrodziejstw korzystały dzieci w wieku lat czternastu? Możliwe, że tamten dym naprawdę pochodził z kadzidła i zaraz po sobotniej dyskotece ministranci przenosili go ukradkiem do kościoła. Czy w tej mgle ukrywaliśmy własne rozczarowanie zdobyczami wolności, które mogli zrozumieć jedynie nasi rodzice? Dla nas wolność była przecież cały czas. Nawet w tym dusznym powietrzu, którym się dławiliśmy wakacyjnymi wieczorami.
Niezależnie od śmiesznych sentymentów związanych z tamtymi melodiami dziś musiałam podjąć kolejną ważną decyzję o ułożeniu dwóch rzędów.
Łatwiej zacząć od tego, który zostaje. W pierwszym stanęła wspomniana pożyczona Kinematografia oraz mniej wstydliwe, a chwilowo także mniej ważne kasety Edyty Bartosiewicz, Anity Lipnickiej, Blondie, Eminema, Dido, O.N.A. Nie powinnam tutaj zostawiać Meza i Piaska, ale zrobiłam to. Pomyślałam, że wyrzucę, jak się oswoję z tą myślą.
W drugim stanęli – w oczekiwaniu na stracenie, ale ukryci, w razie gdyby ktoś pytał – Britney Spears, Kelly Family, Shakira, Enrique Iglesias, Ricky Martin, Christina Aquilera i ścieżka dźwiękowa z serialu Zbuntowany anioł. Nosiłam przez pewien czas czapkę odwróconą daszkiem do tyłu, dokładnie tak jak Milagros.
Miałam plan, aby wynieść ich wszystkich na osiedlowy śmietnik historii i wysypać w taki sposób, aby twarze minionych czekoladowych bohaterów i ponętnych Jennifer Lopez mogły spozierać na mnie jeszcze przez kilka dni. Przechodziłabym wtedy koło nich z miną zwyciężczyni i mrugała okiem, rzucając do Enrique’a: „Bailamos!”. No bo przecież ostatecznie stałam się osobą mającą moc dokonania całkowitej przemiany siebie samej – w kilka godzin od momentu pozbycia się rupieci z dzieciństwa na rzecz osiedlowej młodości.
Chciałam, aby dzieci podbiegały do kosza i pytały:
– Kto wyrzucił takie ekstra kasety?
Albo żeby co mniej rozwinięci rówieśnicy rzucali ze zdziwieniem:
– Kto to wypierdolił? Pojebany? Bierzemy?
Zasadniczo może bardziej spektakularne byłoby rozwalenie kaset i owinięcie taśmami drzew. No ale wtedy nikt by się nie domyślił, co było nagrane na tych niemal przezroczystych sznurkach. Skończyło się – i już.
Nawet przez moment nie pociągnęłam nosem nad losami moich dziecięcych fascynacji. Nie chciałam, żeby wyszło, że tęsknię za podłą szmirą, której słuchałam do tej pory. Nie mogłam żyć dalej pod jednym dachem z Backstreet Boys. Zwłaszcza że zaledwie rok wcześniej w Wigilię zabił się raper, którego powinnam zacząć słuchać, aby stać się kompletną częścią rzeczywistości.
Tego wieczoru nie weszłam na Gadu-Gadu. Usiadłam z walkmanem przy biurku, nad którym wisiały jeszcze plakaty – prędzej czy później je również trzeba będzie zerwać – i spisałam wszystkie teksty Paktofoniki, chociaż miałam je też w książeczce dołączonej do kasety.
Musiałam spisać je sama, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo ich zapamiętania. Wiedziałam, że tak to działa, bo pisałam sobie czasem ściągi na historię. Następnie zaczęłam powtarzać słowa piosenek, tak jak powtarza się przed klasówką, że „hoplita to piechur ciężkozbrojny w starożytnej Grecji; jego uzbrojenie ważyło około trzydziestu pięciu kilogramów”. Z pewnością jednak recytowałam te teksty bardziej namiętnie i szybciej niż Sowińskiego w okopach Woli czy Pieśń o żołnierzach z Westerplatte. Fokus Smok był wart tych mnemotechnik.
Wrzuciłam teksty do segregatora, w którym wcześniej znajdowały się piosenki harcerskie oraz wycięte z ostatniej strony okładki „Popcornu” – zupełnie inne niż te śpiewane przez chudych chłopaków z Katowic.
Całą noc usiłowałam wbić sobie do głowy frazy. Niektóre rymy nie dawały się zapamiętać, a o innych nie można było zapomnieć. Pewne słowa były dziwne, tajemnicze, niejasne. Jedne mnie podniecały i ożywiały, drugie sprawiały, że zaczynałam myśleć o śmierci i ulotności życia.
Kiedy rano poszłam do szkoły, nawet nie podejrzewałam, że ktoś zauważy moją przemianę. To było ukryte w lekko drżącej powiece. Taki tik – jak przy niedoborze magnezu.
Mama i tata nie mogli zauważyć, że ich córka przez noc zupełnie się zmieniła – przecież nie robiła nic poza nieustannym przewijaniem kasety, zatrzymywanej najczęściej przy utworze Priorytety.
Niemniej jednak poza zaspanym, zmęczonym wzrokiem rodziców zawsze znajdzie się jakieś inne, uważne, czujne oko – na przykład woźnej, która zwróci uwagę, że dziwaczna Anita myli dzisiaj numerki.
Ta kobieta przypatrywała mi się od zeszłego roku szkolnego. Może zwróciło jej uwagę to, że pojawiałam się prawie codziennie jak świtezianka o 6.50 – kiedy nikogo innego nie było jeszcze w szkole. Siadałam pod ścianą ciemnej szatni i czekałam. W pewnym momencie zaczęłam przychodzić z Wąchałą, która lubiła rzucać tekstami w stylu:
– Ty nikogo nie znasz, bo do mnie na klatkę za rzadko przychodzisz. Waltera nawet nie znasz. On podobno gwałci koty w piwnicy!
Czasem zaś w subtelny sposób recenzowała mój ubiór:
– Co ty na siebie włożyłaś? Przecież teraz się nosi bardziej obcisłe polary!
Niestety, ani mnie, ani szatniarce takie neutralne tematy wyraźnie nie imponowały. Woźna znalazła mi więc szlachetnie jakiś inny punkt zaczepienia. Zaproponowała, żebym przychodziła rano i pomagała jej odbierać kurtki oraz worki na buty od uczniów. Czasami rano szatnia była otwarta na oścież, ale w inne dni panował w niej taki tłok, że trzeba było ustawiać drewnianą ladę w wejściu i podawać ubrania pojedynczo, żeby ludzie się nie stratowali.
W szatni można było siedzieć i czytać albo wpatrywać się w sufit i o czymś marzyć. Na przykład o tym, że cienka kreska na suficie któregoś dnia się powiększy i cała szkoła runie. Bo szatnia była w całej swej okazałości pięknie przerażająca. Maciupeńkie okna, niewielki dopływ światła i powietrza. Pachniała kredą. Można by wgryźć się w ściany tego miejsca, poczuć na zębach wapienny osad.
Boksy – osobne dla każdej klasy, od A do E, bo nasz rocznik był z wyżu demograficznego, który wszystkich przerażał – opisano markerem, którego żywotność wynosiła rok szkolny i ani dnia dłużej. Te małe skupiska ubrań, których zapach pozwalał woźnej od razu rozpoznawać osiedla, były okolone siatką. Przez tę siatkę można było wepchnąć paluch do boksu obok, przecisnąć zeszyt, a niejeden z tych śmiesznych chłopaków pewnie z dużą chęcią włożyłby tam penisa. Niewykluczone, że ta krata w szatni to jakiś rodzaj skali, którą dzieciaki bezustannie sprawdzają na różnych przedmiotach. Mierzą nią świat.
Gdy zjawiłam się w szkole po nocy z Paktofoniką, woźna mrugnęła do mnie ze trzy razy, a nie widząc reakcji, zapytała:
– Anitka, dobrze wszystko? Chora nie jesteś?
Wtedy pokręciłam zamaszyście głową w tak dramatycznie roztargniony sposób, że z kieszeni bluzy wypadł mi walkman, z wiadomą kasetą w środku. Następnie niechcący kopnęłam go, a jakaś dziewczyna – jakiś przeklęty kucyk pony na obcasach – nadepnęła na niego tak nieszczęśliwie, że i sama się przewróciła, rżąc głośno, i doprowadziła do ostatecznej śmierci Kinematografii.
W pierwszej chwili podbiegłam do walkmana i z niedowierzaniem patrzyłam to na kasetę, to na rżącego konia pod postacią dziewczyny ze starszej klasy, z nadmiarem samoopalacza na policzkach. Ten koń nie rozumiał, że zdeptał moją szansę.
Następnie odeszłam na bok i dostałam nastoletniej, niepowtarzalnej histerii, która przebiega jak atak gruźlicy. Takiej, przy której widzi się abstrakcyjny obraz – jasne, drobne kropeczki na czarnym tle. Było mi duszno, patrzyłam z daleka na Gruszkę, który lada chwila podejdzie ze swoją kurtką i zapyta: „To była moja kaseta, prawda?!”.
– Pani Kasiu, ten świat jest chory! Popierdolony!
To było pierwsze brzydkie słowo, które pani woźna usłyszała z moich ust. Tym zdaniem mogłam narazić się na niezbyt elegancki lot w stronę wyjścia z szatni. Z powodu złego zachowania. W dodatku zaczęłam wić się jak samolot tanich linii podczas turbulencji, gdy stewardesy przestają się tak miło uśmiechać i demonstrować, w jaki sposób pasażerowie powinni zakładać specjalne maski tlenowe.
Tymczasem zbliżał się już Gruszka, gotowy oddać w moje ręce swoją oliwkową kurtkę. Nie było przed tym gestem żadnego ratunku. Pani Kasia wzięła głęboki wdech, bo chyba domyślała się, co się kroi.
Szybko otarłam łzy i – gotowa przepraszać na kolanach – zorientowałam się… że przecież Paktofonika leciała rano na MTV! Skoro można jej słuchać na tym samym kanale co Kylie Minogue, kaseta z pewnością znajdzie się w Empiku. Może niekoniecznie w sklepie muzycznym Blaszak albo na targowisku, ale w jakimś innym, większym, prawdziwym muzycznym będzie na pewno. I ojciec mi to załatwi. Całkiem możliwe, że ten zespół powoli staje się tak popularny jak wcześniej Ich Troje i tata znowu będzie się ze mnie śmiał, że słucham gówna.
Ta myśl o nabyciu nowej kasety, którą zwróciłabym koledze, na tyle mnie otrzeźwiła, że aż woźna zaniemówiła z miotłą w ręku i powściągnęła reakcję na moje przekleństwo.
Następne podobnie emocjonujące widowisko w naszej szkole miało miejsce dopiero rok później, kiedy chłopcy z III F rozpylili gaz w męskim WC i udowodnili bezradność szkoły, w której byle głupek mógł założyć nauczycielowi kosz na głowę, rzucić kredą czy zapchać zapałkami dziurki od klucza. Ta jedna klasa – a właściwie sześciu chłopaków z przydługimi rękami – mogła zastraszyć całą szkołę. Bali się tylko pani Bednarz, która jednym spojrzeniem wymuszała na nich słowa: „Przepraszam, zachowałem się jak gówniarz”. Nikt nie miał pojęcia, jak to robiła.
A kiedy Gruszka podszedł tamtego dnia ze swoją kurtką, rzuciłam niby od niechcenia:
– Całkiem dobra ta Kinematografia. Nawet na Vivie leci.
Wiedziałam, że nie powinnam tego mówić, ale chciałam go sprawdzić. Gruszka na całkiem długą chwilę zamarł z kurtką w dłoniach i nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
– Na pewno tam nie leci.
Uniosłam brwi.
– Leci, leci. W teledysku siedzą na takiej ławce, jest szary obraz.
Przecież nie kłamałam. Widziałam teledysk, w którym chudy zakapturzony chłopak w białej kurtce idzie przejściem podziemnym, później liczy linie na drodze, mija pociąg, jakaś baba z dzieckiem idą w przeciwną stronę niż on. A później inny – w czapce – jedzie autem i chyba myśli, że jest ze Stanów Zjednoczonych, ale traktuje tę scenę bardzo poważnie. Po tym następuje kulminacyjna scena, która najbardziej urzeka mnie i pochłania: chłopak stoi na hałdzie, unosi ręce jak Chrystus Zbawiciel z Rio de Janeiro, ale jego ręce opadają na głowę w geście rozbawienia. Wiatr podwiewa mu rozpiętą kurtkę, łapie go w ramiona, chłopak tym gestem przekracza poziom pomnika.
– A ty co? Pewnie oglądasz takie kanały? – Gruszka próbował bronić „swojego” zespołu.
– Tak, oglądam. Mam kablówkę.
Przez moment patrzyłam na jego zmieniającą barwę twarz. Skóra zlała się ze szpitalną, błyszczącą warstwą na ścianach korytarza. Liczyłam na ripostę w stylu: „Co ty możesz wiedzieć o hip-hopie?! MTV i Viva to jak Cartoon Network! Pewnie po Świecie według Dextera albo Krowie i kurczaku odpalasz Date my Mom i myślisz, że znasz świat?”.
Miałam już nawet przygotowaną wcześniej puentę, która właśnie teraz by pasowała. Wykorzystując jego zamyślenie – oraz dzwonek, przypominający odgłos wydawany przez smutnego wieloryba – powiedziałam bardzo powoli i wyraźnie:
– Ale nikt w telewizji tego nie rozumie.
Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa – prosty zlepek kontestacji – dotarło do mnie, że zrobiłam na Gruszce mniej więcej takie wrażenie jak na chłopaku z obozu letniego, który zapytał mnie w ostatnie wakacje: „Kogo z Big Brothera lubiłaś najbardziej?”. Już wtedy wiedziałam, że na każde takie pytanie należy odpowiadać, że się tego absolutnie nie oglądało. Nawet jeśli codziennie czekałaś na kolejny odcinek i gorąco kibicowałaś Manueli. Pewne fakty z okresu dorastania trzeba przemilczeć albo przywołać je dopiero za jakiś czas w formie żartu, świadectwa niewinnej głupoty. Że niby od początku się wiedziało.
Gruszka pokiwał głową z wyraźnym podziwem i od tego czasu zaczęliśmy puszczać sobie sygnały na komórkę. Tak po trzydzieści strzałów dziennie. SMS-ów nie pisaliśmy, bo ani jemu, ani mnie nikt nie doładowywał motoroli.
To było przeżycie, które nas połączyło. Każde spojrzenie na telefon przypominało mi o Gruszce. Z kolei każde spojrzenie na Gruszkę przypominało o idei, którą było wbicie się na koncert hip-hopowy do Katowic. Swoją drogą, sieć telefonii komórkowej nazywała się Idea, więc chwilowo wszystko, co istotne, zostało zatrzymane w tym krótkim słowie.
Kiedy liczba nieodebranych połączeń między nami dobiła do siedemdziesięciu siedmiu, postanowiłam skorzystać z magii tej szczęśliwej liczby i napisałam do Gruszki w sprawie pomysłu, który krążył w mojej głowie jak na karuzeli.
Widziałam plakat na mieście, że w MEGA Clubie ma zagrać Grammatik. I nie można było tego tak zostawić. Wydawało mi się, że jeśli wybierzemy się na ten koncert, to już nic nie będzie takie samo. Zapytałam więc: „Co robisz? Jedziemy na Grammatika do Katowic?”

 
Wesprzyj nas