“Ogień wśród nocy” to epicka opowieść o wojnie, miłości i przyjaźni.


Ogień wśród nocyKay i Jo różni bardzo wiele. Nieśmiała i trochę zamknięta w sobie Kay pochodzi z górniczej mieściny w górach Pensylwanii; Jo to nowojorczanka w pierwszym pokoleniu, przebojowa i rozgarnięta, z bujnym irlandzko-włoskim temperamentem.

Połączy je wspólna służba w korpusie medycznym amerykańskiej armii. Rzucone przez wir wojny na dwa fronty i dwa różne krańce świata będą musiały każda na własną rękę stawić czoło wyzwaniom, jakim sprostałoby niewielu mężczyzn.

Kay wyjeżdża pierwsza – i trafia do raju. Służba na wyspach Pacyfiku przypomina wakacje: słońce, piękne otoczenie i tłumy przystojnych oficerów. Czego się nie spodziewa, to że wśród flirtów i zabaw znajdzie miłość – głęboką, namiętną i poruszającą ją do głębi.

Jo na Froncie Zachodnim ocaleje jako jedyna pielęgniarka, gdy jej szpital polowy zostanie zbombardowany przez wroga. Na wrogim terenie, gdzie w każdej chwili mogą pojawić się Niemcy, zostaje sama z sześcioma żołnierzami w ciężkim stanie. Życie pod presją częstych ostrzałów, głodu i poczucia zagrożenia przytłacza ją, lecz jeszcze trudniejsze są wspomnienia o przeszłości: jej ukochany brat Gianni zginął na okręcie wojennym, oboje rodzice zmarli po jej wyjeździe z kraju.

***

Epicka opowieść o wojnie i przyjaźni z ciekawymi bohaterami, nieprzewidywalną akcją i wspaniałymi detalami.
Laird Hunt

Epicka historia o miłości, stracie i przetrwaniu. Nie można pominąć tej powieści.
Karen With

Historia o wojnie, miłości, stracie i sile człowieka. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem tak głęboko poruszony powieścią. Musisz przeczytać tę książkę!
Lauren Willig

Teresa Messineo ukończyła studia magisterskie z języka angielskiego w 1994 r., Teresa łączy w sobie miłość do medycyny i literatury. Jest osobą mocno zaangażowaną w życie społeczne, jest wolontariuszką w banku żywności. Ma czworo dzieci.

Teresa Messineo
Ogień wśród nocy
Przekład: Hanna Pasierska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 14 września 2017
 
 

Ogień wśród nocy


Czas wojny

1
JO MCMAHON
WIOSNA 1945, FRONT ZACHODNI

Największym problemem były dłonie. Otarte, popękane i krwawiące, nie nadążały się goić. Przed namiotem wybuchł pocisk – ktoś krzyknął, ktoś się roześmiał, ktoś rzucił tylko „kurwa”. Jo chwyciła stojący przed nią chwiejny regał, przywarła całym ciałem do zsuwających się białych pudełek, udem wepchnęła na miejsce butelki z brązowego szkła. Generator zazgrzytał, światła zamigotały, zgasły, po czym zapaliły się znowu. Przesunęła dłońmi po najwyższej półce, szukając zabłąkanego pudełka z penicyliną, które ktoś mógł przeoczyć w pośpiechu pakowania, gdy przyszedł rozkaz, by się zwijać. Jej ręce poruszały się wprawnie, doskonale świadome, co zamierzają wymacać. Przyłapała się na tym, że obserwuje je z roztargnieniem, jakby należały do kogoś zupełnie innego – do odważnej i szlachetnej bohaterki powieści albo filmu; kobiety, której dłonie są może brzydkie, za to jej twarz rozświetla nieziemski blask; osoby, którą darzyłaby zarazem współczuciem i podziwem; którą mogłaby zostawić w kinie albo zamknąć między okładkami książki, by nie myśleć o niej nigdy więcej. Będzie musiała coś zrobić ze swoimi dłońmi.
Tak naprawdę winne były operacje. Mycie w misce z lodowatą wodą, ostre mydło wżerające się w popękaną skórę, grube brązowe rękawiczki ocierające kostki do krwi, gdy zrywała je pośpiesznie między jednym a drugim pacjentem. Nie potrafiła wymyślić żadnego sposobu, by temu zaradzić, by tego uniknąć. Jej obolałe palce zamknęły się na nieuchwytnym pudełku, odwróciła się akurat w chwili, kiedy zabrzmiał drugi wybuch – tym razem od jej gorszej strony, po której pękł jej bębenek w uchu, gdy statek szpitalny Newfoundland szedł na dno. Straciła równowagę i ciężko runęła na zimną ziemię w namiocie. Wepchnęła lekarstwo do kieszeni spodni z rozporkiem na sześć guzików – męskich, zapinanych na nie tę stronę – i przykucnęła, by zawiązać but. Pomyślała, że pielęgniarkom przydałyby się wojskowe trzewiki, choć i one nie wystarczyłyby na to błoto, ponieważ śnieg najmroźniejszej w dziejach europejskiej zimy, tając, zmieniał się stopniowo w coraz bardziej nieprzebytą maź. Eksplodowały dwa kolejne pociski, nie tak blisko jak ostatni, lecz nadal, zauważyła mimochodem, o wiele za blisko – bliżej nawet niż w Anzio, a tam zdawało się, że lecą prosto na nich. Odłamki przelatywały przez niestanowiące żadnej przeszkody płótno namiotów, zabijając chirurgów tam, gdzie stali; sanitariusze odciągali jeszcze ciepłe ciała i wciskali hełmy na głowy pozostałym lekarzom oraz pielęgniarkom podejmującym pracę w miejscu, gdzie tamci przerwali.
Teraz, w tę lodowatą noc, linie frontu musiały przesunąć się znowu, zbyt szybko, i znaleźli się tuż obok walczących. Być może wróg nieoczekiwanie przebił się w centrum, formując nowy front, a oni znajdowali się niedaleko, na jego linii albo może tuż za nią. Nigdy nie będą przebywać blisko działań, zapewniano pielęgniarki podczas szkolenia – a jednak przebywały, kolejny raz. Jo pamiętała, jak zarekwirowano im ciężarówkę, obiecując, że zostaną przewiezione inną. I jak czekały cierpliwie przy małym kurniku gdzieś w południowych Włoszech, opierając zmęczone plecy o przesycone słońcem, bielone ciepło – aż po wielu godzinach, kiedy kury z ociąganiem wróciły na grzędy, spostrzegły amerykańskich zwiadowców ostrożnie czołgających się w ich kierunku przez chwasty. Spytali, co tu robią: skoro oni, zwiadowcy, tworzą pierwszą linię linii frontu, to jakie zadanie, u diabła, wypełniają pielęgniarki? Albo w Tunezji, gdy czekając na ciężarówkę mającą zabrać ostatnich rannych, obserwowały kobiety i dzieci uciekające gruntową drogą na piechotę lub siedzące niepewnie na grzbietach wielbłądów zmuszonych do niechętnego kłusa. Zamykający tyły żandarmi na motocyklach zaczęli wrzeszczeć na dziewczęta, czy zdają sobie sprawę, że są w odległości zaledwie piętnastu kilometrów od niemieckich czołgów, oddzielone od nich wyłącznie pustą przestrzenią. Ale nie mogły zostawić rannych.
– Ilu zostało?! – krzyknął ktoś na zewnątrz w deszczu, zatrzaskując drzwiczki ciężarówki pracującej na jałowym biegu. – Ile to jeszcze może potrwać?!
Dłużej, niż wytrzymam, pomyślała Jo ze znużeniem. Dłużej, niż ktokolwiek jest w stanie wytrzymać. Zrzucane przez Niemców ulotki propagandowe, które chłopcy zbierali, ukazywały wyczerpanych amerykańskich jeńców pracowicie ryjących na ścianach cel kreski, by oznaczyć datę – 1955. Dziesięć lat. Uśmiechnęła się gorzko, myśląc o optymizmie rysownika Osi. Będzie miała szczęście, jeśli wytrzyma jeszcze dziesięć miesięcy. Miała niespełna dwadzieścia sześć lat, a w jej włosach już się pojawiły stalowoszare pasma i straciła dwa zęby z powodu niedożywienia. Kiedy zaczęły im wypadać trzonowce, Queenie zapewniła kapitana, że to drobiazg. Gdy jednak dziewczęta (zawsze nazywała pielęgniarki znajdujące się pod jej opieką „swoimi dziewczętami” – i były nimi sercem i duszą) zaczęły tracić także przednie zęby, cóż, okazało się, że ma coś do powiedzenia. I otrzymały większe dawki witaminy C.
Na zewnątrz ktoś krzyknął: „Odwrót!”, głosem zbyt wysokim i piskliwym jak na mężczyznę, brzmiał raczej jak wystraszona uczennica. „Wycofać się, odwrót!”, wrzasnął znowu, jakby ktokolwiek potrzebował zachęty, jak gdyby wszyscy już nie biegli, nie przepychali się, wystraszeni. Wam to dobrze, pomyślała apatycznie, słysząc zapalane silniki, mężczyzn klnących na siebie w gorączkowym pośpiechu, by się zwijać, i głośne mlaskanie ich kroków w lepkim błocie. „Po prostu się odwróć i zmiataj, smarkaczu”. Kiedy to powiedziała na głos, poczuła się nagle niewiarygodnie doświadczona i niewiarygodnie stara, a przede wszystkim niewiarygodnie zmęczona. „Muszę najpierw wyprawić cały szpital”.
Nie zawsze tak było. Nie zawsze taka była. Kiedyś miała śliczne dłonie – w czasach, gdy cała wyglądała uroczo, gdy była całością. Była wtedy młoda i miała krągłości – zbyt skromne, jak sądziła, ale dobry Boże, jeśliby ją porównać z obecną kościstą i kanciastą Jo, prezentowała się niczym Rita Hayworth. Skórę miała gładką, ciało sprężyste i pełne. Mocno splecione lśniące kasztanowe włosy zdradzały ojca Irlandczyka; o brązowej smudze przecinającej błękitną tęczówkę jej lewego oka matka Włoszka mówiła zawsze, że widzi w niej swój ślad. Giuseppina Fortunata „Jo” McMahon. Czuła się okropnym mieszańcem, dorastając na Brooklynie, gdzie każdy żywiołowo utożsamiał się ze swoim pochodzeniem etnicznym. Nie była w pełni ani tym, ani owym, lecz w jakiś sposób jednym i drugim. Modliła się zarazem do świętego Patryka i świętego Gennaro. Jadała lasagne i peklowaną wołowinę z kapustą. Po niemal dwóch latach korzystania z kuchni polowych i spożywania wojskowych racji nie potrafiła myśleć o normalnym jedzeniu. Było to nie do zniesienia.
Weszła do ostatniego stojącego namiotu medycznego, pozostałe mozolnie opróżniono i ociekające wilgocią spakowano na ciężarówki, które już odjechały. Po wielu godzinach załadunku zostało tylko sześciu pacjentów, leżących na ustawionych na kozłach noszach i czekających na przewiezienie głębiej na tyły. Z jakim zapałem Jo i inne młode pielęgniarki wbijały sobie do głowy etapy łańcucha transportowego, kiedy zgłosiły się na ochotnika do wojskowego korpusu medycznego! Linia frontu. Przeszkolony pomocnik medyczny. Posterunek zbiorczy. Punkt opatrunkowy. Szpital polowy. Szpital ewakuacyjny. Szpital ogólny. Bezpieczeństwo. „Żaden oficer płci żeńskiej w żadnych okolicznościach nie znajdzie się bliżej frontu niż w szpitalu polowym”. Jo pamiętała, że to ostatnie zdanie w podręcznikach podkreślono, jakby to było nie do pomyślenia, jakby można to było zagwarantować – jakby wojna nie znajdowała się o krok od kompletnego chaosu, jak gdyby sama Jo, służąc w szpitalu polowym, właśnie w tej chwili nie znajdowała się na linii frontu. Z brązowego tekturowego pudełka wysypała na dłoń kilka tabletek i po raz tysięczny przeczytała, nie czytając: Penicillin G, 250 000 jednostek, Chas. Pfizer & Co. Inc. N.Y., N.Y., wspominając czasy, gdy nie wiedziała, jak brzmi skrót od imienia Charles, i zastanawiała się, dlaczego jakaś amerykańska matka ochrzciła syna Chas. Uniosła głowę jednemu z przytomnych pacjentów – przytomnemu, nawet jeśli majaczącemu – nieszczęsnemu Szkotowi w kilcie, wyglądającemu niedorzecznie pośród amerykańskich szeregowców. „Proszę, spróbuj to przełknąć, żołnierzu”, powiedziała, przykładając mu manierkę do ust. Walczył z nią, bezradnie machając rękami i przeklinając w swoim prywatnym języku stojące za jej plecami widma. Tyfus postępował jednak szybko – nie aż tak szybko, by chory cierpiał na budzące grozę konwulsje, lecz wystarczająco, żeby gorączka odebrała mu siły, wolę i jasność umysłu. Jo zdołała go zmusić do przełknięcia antybiotyku.
– Znajdzie się dla niego miejsce w ciężarówce? – spytała sanitariuszy, którzy w kącie namiotu rozmontowywali aparat rentgenowski.
Zawias się zaciął, a kiedy próbowali go odblokować, napierając ciężarem swoich ciał, stół poddał się nagle ich połączonym wysiłkom i złamała się noga. Żaden nie odpowiedział.
– Nie w tej, kochanie. Ale do następnej zapakujemy go na pewno.
To była Queenie.
Choć weszła do namiotu z zimna, deszczu i zalegającego wokół błota, zacierając zgrabiałe dłonie, wniosła ze sobą lato, zapach wiciokrzewu i domowego jedzenia. Była tak drobna („filigranowa”, poprawiała zawsze), że w męskich spodniach mundurowych najmniejszego rozmiaru, na dodatek skróconych dwa razy, musiała jeszcze podwijać nogawki. Włosy jak zwykle ukryła pod czystym białym ręcznikiem; można było sobie wyobrażać, że są czarne i lśniące jak dawniej, a nie przyprószone siwizną. Hollywood zbiłoby fortunę, obsadzając ją w roli „dziewczyny z sąsiedztwa kupującej obligacje wojenne już dziś i zawiązującej żółtą wstążkę swojemu ukochanemu”. Wszyscy kochali Queenie – i mężczyźni, i kobiety – za pojawiający się szybko na jej twarzy uśmiech, animusz, nieugiętego ducha. Wymykała się wszelkim opisom. Z jednej strony umiała pić – naprawdę pić, co było zdumiewające, biorąc pod uwagę jej posturę – kląć nie gorzej niż mężczyzna i grać w karty; zaśmiewała się, kiedy w Algierze wygrała w pokera od francuskich oficerów szlafroczek z czarnego jedwabiu. (Piękny, bezużyteczny drobiazg podarowała Jo, świeżo przybyłej na wojnę i wciąż przesiąkniętej zasadami, ona natomiast speszyła się i zaniemówiła z wrażenia, lecz w duchu była zachwycona). Ale z drugiej strony, jeśli nawet Queenie miała pewne przyziemne cechy, była pielęgniarką, która asystowała operującemu lekarzowi przez siedemdziesiąt dwie godziny – siedemdziesiąt dwie – gdy wszyscy inni członkowie personelu medycznego zostali ranni lub zginęli. Przed namiotem czekały w kolejce dwie setki noszy: opatrzyli wszystkich, nie robiąc przerwy nawet na kawę. Oboje odznaczono Srebrną Gwiazdą, ale Queenie zawsze później twierdziła, że na to nie zasłużyła. Nie z fałszywej skromności – nie uważała, by dokonała czegoś szczególnego. Wedle jej słów „wykonywała tylko swoją robotę”. I taka też była Regina Carroll, której prawdziwe imię poszło w zapomnienie. Chłopcy traktowali ją jak młodszą siostrę, dziewczynę z sąsiedztwa i pierwszą kobietę, z jaką się całowali. To dla niej walczyli. Nawet teraz, gdy piekło waliło im się na głowy, Jo spojrzała na Queenie i stwierdziła, że wojna jej nie dotknęła – nie do głębi, nie naprawdę; nie zaszła jej za skórę jak wszystkim pozostałym, jak Jo. Queenie nie musiała się otaczać skorupą, by się chronić, by przetrwać. Pozostała tym, kim dawniej były one wszystkie: miłością i nadzieją dla umierających chłopców. Tym, kim wszystkie postanowiły zostać całe wieki temu, gdy przekraczały Atlantyk na rozkołysanych gigantach, zmierzając do europejskiego teatru wojennego, śmiejąc się i śpiewając całą drogę, jakby się wybierały na cholerny piknik wszech czasów.
Jedne z noszy tkwiły na pół w środku, na pół na zewnątrz ambulansu, który z powodu deszczu podjechał tyłem pod samo wejście do namiotu. Sanitariusze przystanęli na moment, by mocniej chwycić śliskie drewniane rączki, a pacjent zaczął młócić rękami z dzikim spojrzeniem, wydając dźwięki niczym zakneblowany bohater filmu gangsterskiego. Queenie w mgnieniu oka znalazła się przy nim i chwyciła przywieszone do noszy nożyce do cięcia drutu dokładnie w chwili, gdy przez nos żołnierza, którego usta pozostały mocno zaciśnięte, trysnęły wymiociny. Krztusił się i płakał w panice. Jo z drugiego końca namiotu widziała białka jego oczu. Queenie jednak uśmiechała się i mówiła do niego bez przerwy:
– Biedna dziecina, wytrzymaj, żołnierzu, tylko minutkę, skarbie – cały czas sprawnie rozcinając druty, którymi chirurdzy dopiero co złożyli połamaną szczękę mężczyzny. – O, zobacz, już możesz oddychać. To z powodu tego okropnego znieczulenia tak cię mdli. Wiem, śmiało, dziecino, nabierz powietrza, w szpitalu ewakuacyjnym połatają cię z powrotem. A teraz nie przejmuj się niczym, wszystko w porządku, kochanie, za moment przestanie boleć.
Boże, pomyślała Jo, przestanie boleć? Jakie to musi być uczucie mieć strzaskaną twarz, przejść operację i zostać pozszywanym drutem kolczastym? Queenie nie kłamała, wyjęła ćwierćgranową ampułkostrzykawkę z morfiną, ignorując ogólnikowe „może wywołać uzależnienie” i dość jednoznaczne ostrzeżenie „trucizna”. Zrobiła zastrzyk, a następnie wpięła zużytą igłę w zakrwawiony kołnierz żołnierza. Jeśli przeżyje, gdzieś dalej ktoś przynajmniej będzie wiedział, co dostał.
A potem go pocałowała.
Tuż zanim go wsunęli do ambulansu (spaliny wypełniły namiot i Jo zrobiło się niedobrze), Queenie go pocałowała. Krew i wymiociny, smród strachu i śmierci – a ona go pocałowała.
Wszyscy obecni w namiocie – chociaż nawet nie zdawali sobie sprawy, że patrzą – odwrócili wzrok, zazdroszcząc umierającemu, w którego oczach nie było już strachu. Poczuli niesmak do samych siebie za to, że stali się zobojętniali, znużeni, przepełnieni własnym cierpieniem, zmarznięci, głodni i brudni w środku i na zewnątrz, pokryci brudem, którego nie zmyje żadna woda. Wiedzieli, że odkąd sami przestali być ludźmi, nikogo nie trzymali za rękę, nie mówiąc o całowaniu, ich świat był światem przetrwania, zwierzęcym światem kąsania, szarpania i rozrywania, a niekiedy lizania ran. Owszem, potrafili łatać i bandażować rannych, a potem odsyłać ich na tyły wzdłuż kolejnych ogniw łańcucha, by tam łatano i bandażowano ich znowu, lecz oni sami, uzdrawiacze, stracili moc przywracania zdrowia, bo nie potrafili myśleć ani czuć i nie umieli sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz myśleli albo czuli coś oprócz tego, że są zwierzętami: ściganymi, schwytanymi w pułapkę i skostniałymi z zimna.
A Queenie go pocałowała.

Kiedy pada rozkaz wycofania, piechocie wystarcza niespełna dziesięć sekund, by się obrócić i rzucić biegiem. Ale nie pielęgniarkom wojskowym, których jedynym przykazaniem, jedyną niepodważalną regułą postępowania jest nigdy nie odchodzić od pacjentów. Nigdy. Dlatego rozpoczyna się długa procedura kończenia trwających zabiegów, stabilizowania rannych trafiających właśnie w tym momencie do namiotu pooperacyjnego, podawania osocza lub krwi pełnej, jeśli jest dostępna, przenoszenia ciężkich przypadków ortopedycznych – w olbrzymich opatrunkach, z rękami i nogami unieruchomionymi kilogramami gipsu. Pacjentów w szoku z nitkowatym pulsem; chłopców z wyczerpaniem bitewnym, czyli nerwicą frontową, którzy z kwileniem szukają schronienia pod łóżkami polowymi, sądząc, że wciąż znajdują się na polu walki; pacjentów, którzy stracili słuch, okaleczonych i oślepionych, ze starannie zabandażowanymi głowami, macających przed sobą niepewnie palcami poparzonymi i zrośniętymi wskutek tego, że uciekali z płonących czołgów. Wszystkich tych mężczyzn należało ewakuować do niemającego końca konwoju ciężarówek i ambulansów mogących pomieścić ograniczoną liczbę rannych i posuwających się z określoną prędkością w błotnych koleinach, które niegdyś były drogą. Jo przypomniała sobie, jak na samym początku, gdy nic jeszcze nie wiedziały, wraz z grupą pielęgniarek zszyły prześcieradła w olbrzymi krzyż i oznaczyły miejsce, gdzie ranni leżeli w oczekiwaniu na transport, ciesząc się, iż cienki materiał ochroni podopiecznych przed ostrzałem. Oficer dowodzący osobiście pofatygował się do nich, siny z wściekłości, i nawrzeszczał na naiwne dziewczęta, że rozłożyły nie czerwony, lecz biały krzyż – zgodnie z konwencją genewską symbol lądowiska i dozwolony cel nalotów.
Nie miały już białych prześcieradeł.

 
Wesprzyj nas