“To był człowiek! ” to siódmy i ostatni tom bestsellerowych „Kronik Cliftonów” Jeffreya Archera.


To był człowiekNa początku powieści pada strzał, ale kto pociągnął za spust, kto żyje i kto zginął?

Giles Barrington dowiaduje się prawdy o swojej żonie.

Harry Clifton zaczyna pisać dzieło życia, a Emma dostaje niespodziewaną propozycję od Margaret Thatcher.

Sebastian Clifton obejmuje stanowisko prezesa banku Farthings Kaufman, a jego utalentowana córka wpada w poważne kłopoty.

Lady Virginia wciela w życie kolejny szalony pomysł na zdobycie dużych pieniędzy.

W druzgocącym zwrocie akcji na Cliftonów spada tragedia, gdy jedno z nich dowiaduje się o szokującej diagnozie, która zaburzy życie wszystkich członków rodziny.

Jeffrey Archer
To był człowiek!
cykl: Kroniki Cliftonów tom 7
Przekład: Danuta Sękalska, Maciej Szymański
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 26 września 2017
 
 

To był człowiek


Prolog
1978

Emma zawsze przyglądała się bliżej każdemu statkowi, z którego rufy powiewała flaga kanadyjska. Potem sprawdzała nazwę na kadłubie i dopiero wtedy serce na powrót zaczynało jej bić normalnie.
Kiedy spojrzała tym razem, tętno podskoczyło jej prawie dwukrotnie i poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Spojrzała jeszcze raz; tej nazwy nigdy nie zapomni. Stała i obserwowała płynące ujściem rzeki dwa małe holowniki z czarnym dymem buchającym z kominów, pilotujące przerdzewiały, stary statek towarowy na jego ostatnie miejsce przeznaczenia.
Emma zmieniła kierunek, ale w drodze na teren złomowiska nie mogła odpędzić myśli o możliwych konsekwencjach próby odkrycia prawdy po tylu latach. Na pewno byłoby rozsądniej po prostu wrócić do biura, a nie grzebać w przeszłości… dalekiej przeszłości.
Ale nie odwróciła się i kiedy dotarła na plac, skierowała się prosto do biura głównego brygadzisty, jakby wykonywała zwykły poranny obchód. Weszła do wagonu kolejowego i z ulgą stwierdziła, że nie ma Franka, jest tylko sekretarka, która pisała na maszynie. Wstała w chwili, gdy zobaczyła panią prezes.
– Niestety, nie ma tutaj pana Gibsona. Czy mam iść i go poszukać?
– Nie, to nie będzie konieczne – powiedziała Emma. Zerknęła na wielką tabelę rezerwacji i jej najgorsze obawy się potwierdziły. SS Liść Klonu miał być złomowany i prace miały się zacząć od wtorku za tydzień. To dawało jej przynajmniej trochę czasu, żeby zdecydować, czy zaalarmować Harry’ego, czy jak Nelson spojrzeć zasłoniętym okiem. Ale jeżeli Harry się dowie, że Liść Klonu wrócił na swój cmentarz, i zapyta, czy ona o tym wiedziała, to nie potrafi go okłamać.
– Jestem pewna, że pan Gibson wróci za kilka minut.
– Proszę się nie martwić, to nic ważnego. Ale czy zechce pani go poprosić, żeby wpadł do mnie, kiedy będzie przechodził koło mojego biura?
– Mam mu powiedzieć, o co chodzi?
– On będzie wiedział.
Karin patrzyła przez okno na uciekający krajobraz, gdy pociąg kontynuował podróż do Truro. Ale myślami błądziła gdzie indziej, próbując pogodzić się ze śmiercią baronessy.
Nie kontaktowała się z Cynthią od kilku miesięcy i MI6 nie podjął ani jednej próby zastąpienia jej jako zwierzchniczki Karin. Czy przestali się nią interesować? Od pewnego czasu Cynthia nie dawała jej nic ważnego do przekazania Pengelly’emu i ich spotkania w herbaciarni stawały się coraz rzadsze.
Pengelly napomknął, że niedługo spodziewa się wrócić do Moskwy. Karin nie mogła się tego doczekać. Miała dość oszukiwania Gilesa, jedynego mężczyzny, którego kochała, i była zmęczona jazdami do Kornwalii pod pozorem odwiedzania ojca. Pengelly nie był jej ojcem, tylko ojczymem. Czuła do niego odrazę i zamierzała go tylko wykorzystać do pomocy w ucieczce spod władzy pogardzanego reżimu, żeby się połączyć z mężczyzną, którego pokochała. Mężczyzną, który został jej kochankiem, mężem i najbliższym przyjacielem.
Karin było bardzo przykro, że nie może podać Gilesowi prawdziwego powodu tak częstych spotkań z baronessą w Izbie Lordów. Teraz, gdy Cynthia nie żyje, nie będzie już musiała żyć w kłamstwie. Ale kiedy Giles dowie się prawdy, czy uwierzy, że ona uciekła z Berlina Wschodniego pod rządami tyranii tylko dlatego, że chciała być z nim? Czy nie skłamała o jeden raz za dużo?
Gdy pociąg zajechał do Truro, pomodliła się w duchu, żeby to był ostatni raz.

– Ile lat pracujesz w firmie, Frank? – spytała Emma.
– Blisko czterdzieści, proszę pani. Służyłem pani ojcu, a przedtem pani dziadkowi.
– Więc słyszałeś tę historię z Liściem Klonu?
– To było przed moim czasem, proszę pani, ale wszyscy na placu o tym wiedzą, chociaż mało kto o tym mówi.
– Frank, chcę cię prosić o przysługę. Czy możesz zebrać małą grupę ludzi godnych zaufania?
– Mam dwóch braci i kuzyna, którzy nigdy nie pracowali u nikogo innego, tylko w firmie Barringtona.
– Powinni przyjść w niedzielę, kiedy teren złomowiska jest zamknięty. Zapłacę im dwa razy więcej, gotówką, i będzie premia motywacyjna za dwanaście miesięcy, ale tylko jeżeli nic nie usłyszę o pracy, którą wykonają tego dnia.
– To bardzo hojne, proszę pani – powiedział Frank, dotykając czapki z daszkiem.
– Kiedy będą mogli zacząć?
– W następną sobotę po południu. Plac będzie zamknięty do wtorku, w poniedziałek jest dzień wolny od pracy.
– Czy zdajesz sobie sprawę, że nie spytałeś mnie, co chcę, żebyście zrobili?
– Nie ma potrzeby, proszę pani. A jeżeli znajdziemy w podwójnym dnie to, czego pani szuka, co potem?
– Proszę tylko o to, żeby szczątki Arthura Cliftona zostały po chrześcijańsku pochowane.
– A jeżeli nie znajdziemy niczego?
– Wtedy to będzie tajemnica, którą my pięcioro zabierzemy do grobu.
Ojczym Karin otworzył drzwi i przywitał ją z niezwykle serdecznym uśmiechem.
– Mam dobrą wiadomość, którą się podzielę z tobą – powiedział, kiedy weszła do domu – ale to musi trochę poczekać.
Czy możliwe, pomyślała Karin, że ten koszmar wreszcie się skończy? Wtem spostrzegła leżącego na stole kuchennym „Timesa”, otwartego na stronie z nekrologami. Spojrzała na znajomą fotografię baronessy Forbes-Watson i pomyślała, czy to przypadek, czy też on specjalnie zostawił to na widocznym miejscu, żeby ją sprowokować.
Przy kawie nie rozmawiali o niczym ważnym, ale Karin nie mogła nie zauważyć trzech walizek stojących przy drzwiach, co wróżyło bliski wyjazd. Mimo to z każdą minutą coraz bardziej się denerwowała, gdyż Pengelly był zbyt odprężony i przyjazny jak na jej gust. Jakie było to stare wojskowe powiedzenie: „z kamaszy do domu”?
– Czas, żebyśmy porozmawiali o poważniejszych sprawach – powiedział, położywszy palec na ustach.
Wyszedł na korytarz i zdjął płaszcz z wieszaka przy drzwiach. Karin pomyślała o ucieczce, ale jeżeli to zrobi, a on jej tylko zamierza powiedzieć, że wraca do Moskwy, to się zdradzi. Pengelly pomógł jej włożyć płaszcz i wyszedł z nią na zewnątrz.
Zaskoczyło ją, gdy Pengelly schwycił ją mocno pod ramię i poprowadził niemal siłą przez opustoszałą ulicę. Zwykle brali się pod ręce, aby jakiś przechodzień pomyślał, że to ojciec z córką wybierają się na spacer – ale nie dzisiaj. Postanowiła, że jeżeli natkną się na kogoś, nawet na starego pułkownika, to się zatrzyma i odezwie się do niego, bo wiedziała, że Pengelly nie ośmieli się zaryzykować zdemaskowania przy świadku.
Pengelly nadal wesoło się przekomarzał. To było tak dla niego nietypowe, że Karin jeszcze bardziej się zaniepokoiła. Rozglądała się czujnie na wszystkie strony, ale widać nikt nie wybierał się na przechadzkę dla zdrowia tego ponurego, szarego dnia.
Gdy dotarli na skraj lasu, Pengelly jak zawsze rozejrzał się wokół, czy nikt za nimi nie idzie. Gdyby tak było, wróciliby tą samą drogą do domu. Ale nie tego popołudnia.
Wprawdzie była dopiero czwarta, ale światło słabło i ściemniało się z minuty na minutę. Schwycił ją jeszcze mocniej za ramię, kiedy zeszli z drogi i wkroczyli na ścieżkę wiodącą do lasu. Jego głos zmienił się i dostosował do chłodnego wieczornego powietrza.
– Wiem, że ucieszysz się, Karin – nigdy tak jej nie nazywał – że zostałem awansowany i niedługo wrócę do Moskwy.
– Gratuluję, towarzyszu. Zasłużyliście na to.
Jego chwyt nie zelżał.
– Więc to będzie nasze ostatnie spotkanie – mówił dalej.
Czy ona może mieć nadzieję, że…
– Ale marszałek Koszewoj powierzył mi jeszcze ostatnie zadanie.
Pengelly nie wyjaśnił, niemal jakby chciał, żeby o tym bez pośpiechu pomyślała. Kiedy zagłębiali się w las, zrobiło się tak ciemno, że Karin ledwo widziała na metr przed sobą. Jednak Pengelly zdawał się wiedzieć, dokąd idzie, jakby przedtem przećwiczył każdy krok.
– Szef kontrwywiadu – powiedział spokojnie – w końcu odkrył zdrajcę w naszych szeregach, osobę, która od lat zdradzała ojczyznę. Mnie wybrano do wymierzenia odpowiedniej kary.
Jego uchwyt zelżał i Pengelly ją wypuścił. Pierwszym jej odruchem była ucieczka, ale on dobrze wybrał miejsce. Za nią była kępa drzew, na prawo nieczynna kopalnia, na lewo wąska ścieżka, której prawie nie było widać w ciemności, a nad Karin górowała sylwetka Pengelly’ego, który wyglądał na bardzo spokojnego i czujnego.
Wolno wyjął pistolet z kieszeni płaszcza i trzymał go groźnie u boku. Czy liczył na to, że ona rzuci się do ucieczki i trzeba będzie więcej kul, żeby ją zastrzelić? Ale ona stała w miejscu jak przykuta.
– Ty jesteś zdrajczynią – powiedział Pengelly – która wyrządziła dużo więcej złego naszej sprawie niż inni agenci w przeszłości. Dlatego musisz umrzeć śmiercią zdrajcy. – Spojrzał w stronę szybu kopalnianego. – Będę w Moskwie na długo przedtem, zanim odkryją, jeżeli kiedykolwiek, twoje ciało.
Podniósł broń wolno do poziomu oczu Karin. Zanim nacisnął spust, jej ostatnia myśl pobiegła do Gilesa.
Huk pojedynczego strzału odbił się echem w lesie i stado szpaków uleciało w powietrze, kiedy ciało Karin osunęło się na ziemię.

HARRY I EMMA CLIFTONOWIE
1978–1979

1

Numer Sześć nacisnął spust. Pocisk opuścił kulę z prędkością trzystu czterdziestu kilometrów na godzinę, trafiając w cel kilka centymetrów poniżej lewego obojczyka, ze skutkiem śmiertelnym.
Drugi pocisk utkwił w drzewie, parę metrów od miejsca upadku obu ciał. Kilka chwil później pięciu spadochroniarzy jednostki antyterrorystycznej przedarło się przez zarośla obok nieużywanej kopalni cyny i otoczyło obydwa ciała. Każdy z nich wypełniał swoje zadanie bez dyskusji i pytania, niczym znakomicie wyszkoleni mechanicy na punkcie serwisowym podczas wyścigu Formuły Pierwszej.
Numer Jeden, porucznik dowodzący jednostką, podniósł broń Pengelly’ego i włożył ją do plastikowej torby, podczas gdy Numer Pięć, lekarz, ukląkł przy kobiecie i próbował wyczuć jej puls: słaby, ale wciąż żyła. Musiała zemdleć na odgłos pierwszego strzału; dlatego ludzi postawionych przed plutonem egzekucyjnym często przywiązuje się do słupka.
Numery Dwa i Trzy, obaj kaprale, delikatnie ułożyli nieznajomą kobietę na noszach i poszli z nimi w stronę odległej o jakieś sto metrów polanki, gdzie czekał śmigłowiec z obracającymi się z furkotem łopatkami. Kiedy nosze umocowano wewnątrz, Numer Pięć, medyk, wspiął się na pokład, dołączywszy do pacjentki. Gdy tylko zapiął pas bezpieczeństwa, śmigłowiec się uniósł. Lekarz ponownie zbadał puls kobiety; trochę bardziej miarowy.
Numer Cztery, sierżant i pułkowy czempion wagi ciężkiej, podniósł tymczasem drugie ciało i zarzucił je na ramię niczym worek kartofli. Sierżant potruchtał własnym tempem w kierunku przeciwnym niż koledzy. Ale przecież dobrze wiedział, dokąd zmierza.
Chwilę później pojawił się drugi śmigłowiec i zatoczył koło, rzucając szeroki snop światła na teren operacji. Numer Dwa i Trzy, nosiciele noszy, prędko dołączyli do Numeru Sześć, strzelca wyborowego, który zszedł z drzewa z karabinem przewieszonym przez ramię, i zaczęli szukać dwóch pocisków.
Pierwszy pocisk utkwił w ziemi w odległości zaledwie kilku metrów od miejsca, gdzie upadł Pengelly. Numer Sześć, który śledził tor lotu pocisku, znalazł go po kilku chwilach. Chociaż każdy żołnierz jednostki miał doświadczenie w odszukiwaniu śladów pozostawionych przez rykoszet i resztek prochu, znalezienie drugiego pocisku trwało trochę dłużej. Jeden z kaprali, pełniący dopiero swoją drugą misję, uniósł dłoń w chwili, gdy go spostrzegł. Wydłubał pocisk nożem z drzewa i podał Numerowi Jeden, który wrzucił go do innej plastikowej torby; ta pamiątka zostanie umieszczona w kantynie, gdzie nigdy nie odbywają się wieczory otwarte. Zadanie zostało wykonane.
Czterech mężczyzn przebiegło obok starej kopalni cyny w stronę polanki i dotarło tam w chwili, gdy lądował drugi śmigłowiec. Porucznik odczekał, aż jego ludzie dostaną się na pokład, a potem usiadł przy pilocie i zapiął pas. Gdy śmigłowiec uniósł się w powietrze, nacisnął stoper.
– Dziewięć minut, czterdzieści trzy sekundy. Nieźle poszło! – zawołał, przekrzykując szum obracających się śmigieł; wcześniej zapewnił dowódcę, że operacja nie tylko się powiedzie, ale zakończy się przed upływem dziesięciu minut. Spojrzał na teren poniżej i uznał, że oprócz nielicznych śladów stóp, które zmyje pierwszy deszczyk, nic nie wskazuje na to, co się przed chwilą wydarzyło. Jeżeli ktoś z miejscowych spostrzegł dwa śmigłowce zmierzające w różnych kierunkach, nie zwrócił na nie uwagi. W końcu baza RAF Bodmin była odległa tylko o trzydzieści kilometrów i tutejsi mieszkańcy byli przyzwyczajeni do codziennych operacji.
Jeden z miejscowych dobrze jednak wiedział, co się dzieje. Emerytowany pułkownik Henson, kawaler Krzyża Wojennego, zatelefonował do bazy RAF Bodmin w parę chwil po tym, jak zobaczył, że Pengelly opuszcza domek, mocno trzymając córkę pod rękę. Wybrał numer, pod który polecono mu zadzwonić, jeśliby myślał, że kobiecie coś zagraża. Chociaż nie miał pojęcia, kim jest człowiek, który podnosi słuchawkę, wypowiedział tylko jedno słowo, „szarłat”, zanim przerwano połączenie. Czterdzieści osiem sekund później para śmigłowców uniosła się w powietrze.
Dowódca podszedł do okna i patrzył, jak dwa śmigłowce Puma przelatują nad biurem i kierują się na południe. Chodził dookoła pokoju, co kilka sekund spoglądając na zegarek. Człowiek akcji, niechętnie uznał, że w wieku trzydziestu dziewięciu lat jest za stary na udział w tajnych operacjach. „A tym stać i z uległością czekać”[*].
Kiedy w końcu minęło dziesięć minut, wrócił do okna, ale dopiero trzy minuty później spostrzegł śmigłowiec zniżający się przez chmury. Odczekał kilka sekund, nim uznał, że może rozprostować zaciśnięte palce, bo gdyby w ślad za nim podążał następny, znaczyłoby to, że operacja się nie powiodła. Instrukcje z Londynu były wyraźne. Jeśli kobieta jest martwa, jej ciało należy przewieźć śmigłowcem do Truro i umieścić w prywatnym skrzydle szpitala, gdzie trzecia drużyna już została pouczona. Natomiast jeżeli przeżyła, ma zostać przewieziona do Londynu, gdzie zajmie się nią czwarta drużyna. Dowódca nie wiedział, jakie mają rozkazy, i nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta; jego stopień nie uprawniał go do posiadania tej informacji.
Kiedy śmigłowiec wylądował, dowódca się nie poruszył. Otworzyły się drzwi i ze środka wyskoczył porucznik, zginając się wpół, jako że łopatki wciąż się obracały. Przebiegł kilka metrów, wyprostował się i ujrzawszy pułkownika w oknie, podniósł kciuk na znak sukcesu. Dowódca odetchnął z ulgą, powrócił do biurka i wybrał numer zanotowany w bloku biurowym. To będzie jego druga i ostatnia rozmowa z sekretarzem Gabinetu.
– Sir, tu pułkownik Dawes.
– Dobry wieczór, pułkowniku – powiedział sir Alan.
– Operacja „Szarłat” zakończona z powodzeniem, sir. Puma Jeden z powrotem w bazie. Puma Dwa w drodze na miejsce przeznaczenia.
– Dziękuję – powiedział sir Alan i odłożył słuchawkę. Nie było chwili do stracenia. Lada moment pojawi się następny gość. Jak gdyby był prorokiem, otworzyły się drzwi i sekretarka obwieściła:
– Lord Barrington.
– Giles – powiedział sir Alan, podnosząc się zza biurka i wymieniając uścisk ręki z przybyszem. – Czy mogę zaproponować panu herbatę albo kawę?
– Nie, dziękuję – odparł Giles, którego interesowało tylko jedno: dlaczego sekretarz Gabinetu chciał się z nim widzieć tak pilnie.
– Przepraszam, że wyciągnąłem pana z Izby – powiedział sir Alan – ale muszę porozmawiać z panem o sprawie prywatnej, zgodnie z zasadami Tajnej Rady.
Giles nie słyszał tych słów od czasu, kiedy był członkiem Gabinetu, ale nie trzeba mu było przypominać, że nigdy nie należy powtarzać, o czym on i sir Alan rozmawiają, chyba że w obecności osoby, która także jest członkiem Tajnej Rady Królewskiej.
Giles potaknął skinieniem głowy, a sir Alan powiedział:
– Może zacznę od tego, że pańska żona Karin nie jest córką Pengelly’ego.
Jedna rozbita szyba i po chwili sześciu mężczyzn było w środku. Nie wiedzieli dokładnie, czego szukają, ale gdy to ujrzeli, nie mieli wątpliwości. Major dowodzący drugą jednostką, zwaną zbieraczami śmieci, nie włączał stopera, bo mu się nie spieszyło. Jego ludzie byli nauczeni, żeby się nie spieszyć i żeby na pewno niczego nie przeoczyć. Nigdy nie mieli drugiej szansy.
W odróżnieniu od kolegów z pierwszej jednostki ubrani byli w dresy i mieli w rękach wielkie czarne plastikowe worki na śmieci. Był jeden wyjątek – Numer Cztery – ale on nie był stałym członkiem tej jednostki. Zaciągnięto wszystkie zasłony, zapalono światła i przystąpiono do przeszukania. Mężczyźni skrupulatnie rewidowali każdy pokój, prędko, metodycznie, nic nie zostawiając przypadkowi. Po dwóch godzinach wypełnili osiem plastikowych worków. Nie zwracali uwagi na ciało, które Numer Cztery położył na dywanie we frontowym pokoju, chociaż jeden z nich przeszukał kieszenie trupa.
Na ostatku przejrzeli trzy walizki, które zostawiono przy drzwiach w przedpokoju – prawdziwy skarb. Ich zawartość wypełniła tylko jeden worek, ale mieścił on więcej informacji niż pozostałe siedem wzięte razem: terminarze, nazwiska, numery telefonów, adresy i poufne akta, które Pengelly niewątpliwie zamierzał zabrać do Moskwy.
Ta jednostka poświęciła potem kolejną godzinę na ponowne sprawdzenie, ale nie znalazła nic godnego zainteresowania; wszak to byli zawodowcy, których wyszkolono, żeby wykonali wszystko dokładnie za pierwszym razem. Kiedy dowódca jednostki był pewien, że nie można już nic więcej zrobić, sześciu mężczyzn wyszło przez tylne drzwi i udało się wypróbowanymi trasami z powrotem do składnicy. Został jedynie Numer Cztery. Ale on nie był zbieraczem śmieci, tylko burzycielem.
Gdy sierżant usłyszał, że zamykają się drzwi, zapalił papierosa, kilka razy się zaciągnął, a potem rzucił żarzący się niedopałek na dywan obok leżącego ciała i pokropił benzyną z zapalniczki dogasający ogienek. Po chwili buchnął niebieski płomień i podpalił dywan. Sierżant wiedział, że w małym drewnianym domu ogień prędko się rozszerzy, ale musiał się upewnić, więc został na miejscu, dopóki dym nie zmusił go do kaszlu. Wtedy wyszedł prędko z pokoju i skierował się do tylnych drzwi. Wyszedłszy z domku, obrócił się i zadowolony, że ogień się rozprzestrzenia, puścił się biegiem do bazy. Nie miał zamiaru wzywać straży pożarnej.
Wszystkich dwunastu mężczyzn wróciło do koszar w różnym czasie i znów utworzyło zwartą jednostkę, gdy późnym wieczorem spotkali się w kantynie na drinka. Pułkownik dołączył do nich przy kolacji.

 
Wesprzyj nas