“Sekret najpilniej strzeżony” to trzeci tom „Kronik Cliftonów” Jeffreya Archera, obejmującej sto lat wielopokoleniowej sagi.


Sekret najpilniej strzeżonyRok 1945. Izba Lordów nie ustaliła, kto powinien odziedziczyć majątek rodowy Barringtonów. O wszystkim zadecyduje głos lorda kanclerza. Jego werdykt rzuci długi cień na życie Harry’ego Cliftona i Gilesa Barringtona.

Harry powraca do Ameryki, żeby promować swoją najnowszą powieść, a Emma rozpoczyna poszukiwania dziewczynki, którą znaleziono w wiklinowym koszu w gabinecie ojca po jego zabójstwie. Giles wpada w sidła kobiety, która poluje na jego fortunę. Musi również stawić czoło dawnemu wrogowi, Fisherowi, który chce zrujnować jego karierę polityczną.

Nowe pokolenie także zmaga się z kłopotami. Sebastian, syn Emmy i Harry’ego, zostaje wydalony ze szkoły i nieświadomie wplątuje się w międzynarodową aferę związaną z rzeźbą Rodina. Czy zdoła ułożyć sobie życie?

Czy rodzina Cliftonów kiedykolwiek wyzwoli się od nieszczęść?

Jeffrey Archer
Sekret najpilniej strzeżony
cykl: Kroniki Cliftonów tom 3
Przekład: Danuta Sękalska-Wojtowicz
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 22 października 2013
 
 

Sekret najpilniej strzeżony


PROLOG

Big Ben wybił czwartą.
Chociaż lord kanclerz był wyczerpany po wydarzeniach tej nocy, przeżyte napięcia nie pozwalały mu zmrużyć oka. Obiecał ich lordowskim mościom, że ogłosi werdykt w sprawie Barrington przeciwko Cliftonowi i tym samym rozstrzygnie, który z młodzieńców powinien odziedziczyć tytuł i wielkie posiadłości rodowe.
Jeszcze raz zaczął rozpatrywać fakty, gdyż uważał, że tylko i wyłącznie fakty zdecydują, jakie wyda ostateczne orzeczenie.
Kiedy jakieś czterdzieści lat temu zaczynał praktykę adwokacką, jego mentor mu zalecał, żeby odrzucił wszelkie uczucia osobiste, opinie czy uprzedzenia, kiedy przyjdzie mu wyrobić sobie pogląd na temat klienta bądź czekającej go sprawy. Prawo nie jest profesją dla ludzi bojaźliwych czy romantyków, podkreślał. Jednakże lord kanclerz, wierny tej zasadzie przez cztery dziesięciolecia, teraz musiał przyznać, że nigdy nie napotkał sprawy tak idealnie wyważonej. Gdybyż F.E. Smith żył, wtedy mógłby poprosić go o radę.
Z jednej strony… jakże nie cierpiał tych wyświechtanych słów. Z jednej strony, Harry Clifton urodził się trzy tygodnie wcześniej niż jego najbliższy przyjaciel Giles Barrington: fakt. Z drugiej strony, Giles Barrington był niewątpliwie prawowitym synem sir Hugona Barringtona i jego ślubnej żony, Elizabeth: fakt. Ale to nie przesądzało, że jest pierworodnym synem sir Hugona, a to był istotny punkt testamentu.
Z jednej strony, Maisie Tancock wydała na świat Harry’ego dwudziestego ósmego dnia dziewiątego miesiąca po igraszkach miłosnych, jak przyznała, z sir Hugonem Barringtonem na wycieczce pracowniczej do Weston-super-Mare. Fakt. Z drugiej strony, Maisie Tancock była poślubiona Arthurowi Cliftonowi, kiedy Harry się urodził, i metryka urodzenia jednoznacznie stwierdza, że Arthur jest ojcem dziecka. Fakt.
Z jednej strony… lord kanclerz wrócił myślami do tego, co się stało, kiedy w końcu nastąpił podział Izby i posłowie skierowali się do korytarzy do głosowania, żeby zdecydować, czy Giles Barrington, czy Harry Clifton powinien odziedziczyć tytuł i wszystko, co do niego przynależy. Przypomniał sobie, co dokładnie powiedział główny whip, kiedy ogłaszał wyniki przed wypełnioną do ostatka Izbą.
– Za: dwieście siedemdziesiąt trzy głosy z prawej; przeciw: dwieście siedemdziesiąt trzy głosy z lewej.
Wrzawa wybuchła na czerwonych ławach. Lord kanclerz uznał, że w wyniku remisu przypadło mu niewdzięczne zadanie rozstrzygnięcia, kto odziedziczy rodowy tytuł Barringtonów, renomowaną linię żeglugową, a także majątek, ziemię i kosztowności. Gdybyż tak wiele nie zależało od jego decyzji, jeśli chodzi o przyszłość tych dwóch młodych ludzi! Czy powinien wziąć pod uwagę fakt, że Giles Barrington pragnie odziedziczyć tytuł, a Harry Clifton – nie? Nie powinien. Jak wskazał lord Preston w swojej przekonującej mowie z ław opozycji, stworzyłoby to niedobry precedens, nawet jeśliby to było wygodne.
Z drugiej strony, gdyby poparł Harry’ego… w końcu zapadł w drzemkę, z której zbudziło go delikatne stuknięcie w drzwi o wyjątkowo późnej siódmej godzinie. Jęknął i z zamkniętymi oczyma liczył uderzenia Big Bena. Tylko trzy godziny do chwili ogłoszenia werdyktu, a on wciąż nie podjął decyzji.
Lord kanclerz jęknął ponownie, stawiając stopy na podłodze, potem wsunął je w kapcie i poczłapał do łazienki. Nawet siedząc w wannie, borykał się z tym problemem.
Fakt. Harry Clifton i Giles Barrington byli daltonistami, podobnie jak sir Hugo. Fakt. Daltonizm może zostać dziedziczony jedynie w linii żeńskiej, zatem jest to tylko zbieg okoliczności i z tego względu należy go odrzucić.
Wyszedł z wanny, wytarł się i narzucił szlafrok. Opuścił łazienkę i powędrował wyłożonym grubym dywanem korytarzem do swojego gabinetu.
Lord kanclerz ujął wieczne pióro i wypisał u góry kartki nazwiska „Barrington” i „Clifton”, a pod spodem zaczął wymieniać argumenty przemawiające za i przeciw w odniesieniu do nich obu. Gdy zapełnił trzy kartki swoim starannym, kaligraficznym pismem, Big Ben wybił ósmą. Ale lord kanclerz wciąż nie był ani odrobinę mądrzejszy.
Odłożył pióro i niechętnie udał się na posiłek.
Siedział sam i jadł śniadanie w milczeniu. Nawet nie rzucił okiem na poranne gazety starannie ułożone po drugiej stronie stołu ani nie włączył radia, nie chciał bowiem, aby jakiś niedoinformowany komentator wpłynął na jego osąd. Gazety dużego formatu zastanawiały się, jaka przyszłość czekałaby zasadę dziedziczenia, gdyby lord kanclerz wypowiedział się za Harrym, natomiast prasę brukową interesowało tylko jedno: czy Emma będzie mogła czy nie będzie mogła poślubić mężczyznę, którego kocha.
Do chwili, gdy lord kanclerz wrócił do łazienki, by umyć zęby, szale sprawiedliwości ani drgnęły.
Ledwo Big Ben wydzwonił dziewiątą, lord kanclerz znalazł się ponownie w gabinecie i zaczął przeglądać notatki w nadziei, że szale sprawiedliwości w końcu się przechylą na jedną ze stron, ale one pozostawały nieporuszone. Jeszcze raz pochylił się nad swoimi notatkami, kiedy pukanie do drzwi przypomniało mu, że mimo całej swojej wszechwładzy, jakiej był świadom, czasu zatrzymać nie może. Westchnął głęboko, wyrwał z notesu trzy kartki, wstał i wychodząc z gabinetu i idąc korytarzem, dalej czytał. Wszedł do sypialni, gdzie ujrzał pokojowego Easta, który stał w nogach łóżka i czekał, żeby odprawić poranny rytuał.
East zręcznie zdjął z lorda kanclerza jedwabny szlafrok, po czym pomógł mu włożyć białą koszulę, jeszcze ciepłą od żelazka. Potem – wykrochmalony kołnierzyk i misternie obrębiony koronką fular. Kiedy lord kanclerz wciągał czarne spodnie zapinane pod kolanem, zdał sobie sprawę, że od czasu objęcia urzędu sporo utył. Teraz East pomógł mu narzucić długą, czarną, haftowaną złotem togę, a następnie zajął się głową i stopami pryncypała. Nasadził mu na głowę opadającą do ramion perukę, pod stopy podsunął pantofle ze sprzączkami. Dopiero kiedy znamionujący urząd złoty łańcuch, który nosiło trzydziestu dziewięciu poprzedników, ozdobił jego ramiona, lord kanclerz zmienił się z damy występującej w pantomimie w najwyższy prawniczy autorytet kraju. Rzut oka w lustro i poczuł się gotów do wstąpienia na scenę i odegrania roli w rozgrywającym się dramacie. Szkoda tylko, że wciąż nie znał swojej kwestii.
Moment, jaki lord kanclerz wybrał na wejście i wyjście z Wieży Północnej Pałacu Westminsterskiego, wprawiłby w podziw starszego sierżanta sztabowego. O 9.47 rozległo się pukanie do drzwi i sekretarz lorda, David Bartholomew, wszedł do pokoju.
– Dzień dobry, milordzie – powiedział.
– Dzień dobry, panie Bartholomew – odparł lord kanclerz.
– Z przykrością donoszę – rzekł Bartholomew – że lord Harvey zmarł wczoraj wieczorem w karetce w drodze do szpitala.
Obaj mężczyźni wiedzieli, że to nieprawda. Lord Harvey – dziadek Gilesa i Emmy Barringtonów – zasłabł tuż przedtem, nim rozległ się dzwonek oznajmiający podział Izby. Jednak obaj stosowali się do prastarej zasady: jeżeli jakiś poseł Izby Gmin bądź Izby Lordów umarł podczas sesji parlamentu, należało przeprowadzić szczegółowe śledztwo w sprawie okoliczności śmierci, zatem żeby uniknąć tej nieprzyjemnej i zbytecznej farsy, przyjęto na taką okoliczność formułę „zmarł w drodze do szpitala”. Zwyczaj ten sięgał czasów Olivera Cromwella, kiedy posłom wolno było nosić miecz w Izbie i w wypadku zgonu zabójstwo zawsze było realną możliwością.
Lorda kanclerza zasmuciła śmierć lorda Harveya, kolegi, którego lubił i podziwiał. Żeby tylko sekretarz nie przypomniał mu jednego faktu, który odnotował swoim starannym, kaligraficznym pismem pod nazwiskiem Gilesa Barringtona; mianowicie, że lord Harvey nie był w stanie oddać głosu po swym zasłabnięciu, a gdyby to uczynił, byłoby to na rzecz Gilesa Barringtona. Rozstrzygnęłoby to sprawę raz na zawsze, a on mógłby spokojnie spać tej nocy. Teraz wszyscy oczekują, że to on rozstrzygnie tę sprawę raz na zawsze.
Pod nazwiskiem Harry’ego Cliftona zanotował jeszcze jeden fakt. Kiedy sześć miesięcy temu sprawa trafiła pod obrady sędziów prawa, wypowiedzieli się czterema głosami przeciw trzem za odziedziczeniem przez Cliftona tytułu i, cytując sformułowanie testamentu, wszystkiego, co do niego przynależy.
Znowu pukanie do drzwi i oto zjawił się człowiek, który miał za zadanie nieść tren. Miał na sobie strój jak z operetki Gilberta i Sullivana, co sygnalizowało rozpoczęcie starodawnej ceremonii.
– Dzień dobry, milordzie.
– Dzień dobry, panie Duncan.
Gdy Duncan schwycił skraj długiej czarnej togi lorda kanclerza, do przodu wystąpił David Bartholomew i otworzył dwuskrzydłowe drzwi sali recepcyjnej, żeby jego pryncypał mógł rozpocząć trwającą siedem minut wędrówkę do Izby Lordów.
Posłowie, posłańcy i urzędnicy parlamentu wykonujący codzienne czynności prędko usuwali się na bok na widok zbliżającego się lorda kanclerza, by bez przeszkód mógł dotrzeć do Izby. Gdy przechodził, nisko się kłaniali, nie jemu, lecz Suwerenowi, którego reprezentował. Sunął pokrytym czerwonym dywanem korytarzem w tym samym tempie jak co dzień od sześciu lat, aby wkroczyć do Izby z pierwszym uderzeniem Big Bena, wydzwaniającego dziesiątą przed południem.
W zwykły dzień, a to nie był zwykły dzień, ilekroć wkraczał do Izby Wyższej, witała go garstka posłów, którzy grzecznie podnosili się z czerwonych ław, składali ukłon i stali, gdy biskup odmawiał poranne modły, po których przystępowano do czynności dnia.
Ale nie dziś, bo na długo przedtem, zanim dotarł do Izby, dobiegł jego uszu zgiełk rozprawiających głosów. Nawet jego zdumiał widok, jaki go przywitał, gdy wszedł do matecznika milordów. Czerwone ławy były tak zatłoczone, że niektórzy posłowie usadowili się na stopniach przed tronem, inni, którzy nie znaleźli miejsca siedzącego, stali w barze Izby. Jak pamiętał, Izba Lordów bywała tak nabita tylko wtedy, kiedy Jego Królewska Mość wygłaszał mowę tronową, w której informował deputowanych obu Izb o aktach prawnych, jakie jego rząd proponuje uchwalić podczas następnej sesji parlamentu.
Gdy lord kanclerz wkroczył na salę, milordowie natychmiast przestali rozmawiać, podnieśli się jak jeden mąż i złożyli ukłon, kiedy stanął przed swoim fotelem.
Najwyższy autorytet prawniczy w kraju rozejrzał się wolno wokół sali, a ponad tysiąc niecierpliwych spojrzeń spoczęło na jego twarzy. W końcu podniósł wzrok na troje młodych ludzi, którzy siedzieli na drugim krańcu Izby, w galerii dla wybitnych gości. Giles Barrington, jego siostra Emma i Harry Clifton w żałobnej czerni dla okazania szacunku ukochanemu dziadkowi, a w wypadku Harry’ego – mentorowi i drogiemu przyjacielowi. Współczuł wszystkim trojgu, zdając sobie sprawę, że werdykt, który za chwilę ogłosi, całkiem odmieni ich życie. Westchnął w duchu: Oby na lepsze.
Kiedy Jego Ekscelencja Peter Watts, biskup Bristolu – jakże à propos, pomyślał lord kanclerz – otworzył modlitewnik, milordowie pochylili głowy i nie podnieśli ich, dopóki nie wyrecytował słów: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”.
Zgromadzeni zajęli swoje miejsca, tylko lord kanclerz nadal stał. Usadowiwszy się, milordowie czekali na jego werdykt.
– Milordowie – zaczął. – Nie mogę udawać, że wykonanie zadania, które mi powierzyliście, przyszło łatwo. Przeciwnie, przyznaję, że to jedna z najtrudniejszych decyzji, jaką musiałem podjąć w mojej długiej karierze prawniczej. Ale przecież to Thomas More nam przypomniał, że gdy przywdziewamy te szaty, powinniśmy być gotowi podejmować decyzje, które rzadko zadowolą wszystkich. I rzeczywiście, milordowie, trzykrotnie zdarzyło się w przeszłości, że lord kanclerz po ogłoszeniu orzeczenia tego samego dnia został ścięty.
Śmiech, z jakim przyjęto tę wypowiedź, rozładował napięcie, ale tylko na chwilę.
– Jednakże moim obowiązkiem jest pamiętać – dodał, gdy ucichł śmiech – że ponoszę odpowiedzialność tylko przed Wszechmogącym. Mając to na uwadze, milordowie, w sprawie Barrington przeciwko Cliftonowi, dotyczącej prawowitego następstwa po sir Hugonie Barringtonie oraz tytułu rodowego, posiadłości i wszystkiego, co do tego przynależy…
Lord kanclerz jeszcze raz podniósł oczy na galerię i zawahał się. Jego wzrok spoczął na trojgu niewinnych młodych ludziach na galerii, którzy się w niego wpatrywali. Poprosił w duchu o mądrość Salomona, po czym rzekł:
– Wziąwszy pod uwagę wszystkie fakty, opowiadam się po stronie… Gilesa Barringtona.
W Izbie wybuchł gwar. Dziennikarze prędko opuścili galerię dla prasy, aby przekazać czekającym redaktorom orzeczenie lorda kanclerza, że zasada dziedziczenia pozostaje nienaruszona, a Harry Clifton może teraz poprosić Emmę Barrington, żeby została jego poślubioną w oczach prawa żoną, natomiast publiczność w galerii dla gości wychyliła się przez balustradę, ciekawa, jak lordowie zareagują na werdykt. Ale to nie był mecz piłki nożnej, a lord kanclerz w nim nie sędziował. Nie trzeba było gwizdać, jako że każdy z ich lordowskich mości akceptował i podporządkował się werdyktowi lorda kanclerza bez sprzeciwu. Kiedy lord kanclerz czekał, aż ucichnie wrzawa, znowu spojrzał na troje osób na galerii, których bezpośrednio dotyczyła jego decyzja, ciekaw, jak zareagowali. Harry, Emma i Giles wciąż patrzyli na niego bez wyrazu, jakby pełne znaczenie werdyktu jeszcze do nich nie dotarło.
Po miesiącach niepewności Giles odczuł natychmiastową ulgę, choć śmierć kochanego dziadka zniweczyła uczucie zwycięstwa.
Harry myślał tylko o jednym, mocno ściskając rękę Emmy. Będzie teraz mógł poślubić kobietę, którą kocha.
Emma była niepewna. W końcu lord kanclerz stworzył dla ich trojga całą nową gamę problemów, które nie on będzie rozwiązywał.
Lord kanclerz otworzył czerwoną teczkę ze złotymi frędzlami i przestudiował porządek dnia. Drugim punktem programu miała być debata na temat państwowej służby zdrowia. Kilku lordów wymknęło się z Izby, skoro wszystko wróciło do normy.

 
Wesprzyj nas