“Instrukcja dla pań sprzątających” to wydany pośmiertnie zbiór najlepszych tekstów legendarnej amerykańskiej autorki opowiadań, który stał się sensacją literacką.


Instrukcja dla pań sprzątającychLucia Berlin urodziła się w 1936 roku na Alasce, zmarła w Kalifornii w roku 2004. Pisała pięknie, ale sporadycznie, przez całe lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte i osiemdziesiąte. Jej opowiadania inspirowało wczesne dzieciństwo spędzone w górniczych osadach na Zachodzie, eleganckie lata nastoletnie w chilijskim Santiago, trzy nieudane małżeństwa, trwający większość życia alkoholizm, czas spędzony w Berkeley, Nowym Meksyku i Mexico City, a także rozmaite prace, które wykonywała, by móc pisać i utrzymać czterech synów.

Trzeźwa i regularnie pisząca w latach dziewięćdziesiątych, przyjęła stanowisko wykładowczyni na Uniwersytecie Kolorado w Boulder w 1994 i wkrótce została tam profesorką. W 2001 roku z powodu pogarszającego się stanu zdrowia przeniosła się do południowej Kalifornii, by być bliżej synów. Zmarła w Marina del Rey.

“Instrukcja dla pań sprzątających” to zbiór jej najlepszych opowiadań, wydany w 2015 roku i przyjęty z zachwytem przez recenzentów i rzesze czytelników, którzy przedtem z twórczością Berlin nie mieli okazji się zetknąć.

Z charakterem Raymonda Carvera, humorem Grace Paley i mieszaniną własnej inteligencji i melancholii Berlin tworzyła cuda z dnia codziennego, pokazując chwile objawień w pralniach samoobsługowych i ośrodkach resocjalizacji amerykańskiego południowego Zachodu, w rezydencjach wyższej klasy w Bay Area, wśród telefonistek i zmagających się z życiem matek, autostopowiczów i złych chrześcijan.

Jest to zbiór mistrzyni krótkiej formy, który wprawi czytelników w zdumienie, jak mogli jej dotąd nie znać.

***

Opowiadania te rozgrywają się w miejscach, które Berlin zna najlepiej: w Chile, w Meksyku, na południowym Zachodzie i w Kalifornii, mają swobodny, bezpośredni, natychmiast przyswajalny styl, który wyróżnia tę twórczość. Opowiadane są niewymuszonym konwersacyjnym tonem i od początku do końca ze zgrabną i często liryczną oszczędnością. Opowiadania Berlin zatrzymują i opisują chwile codziennych objawień i rzucają piękne, leniwe i trwałe światło. Jest jedną z naszych najlepszych pisarek.
Molly Giles, „San Francisco Chronicle”

Lucia Berlin
Instrukcja dla pań sprzątających. Opowiadania
pod redakcją i ze wstępem Stephena Emersona
z przedmową Lydii Davis
Przekład: Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo W.A.B.
Premiera: 11 października 2017
 
 

Instrukcja dla pań sprzątających


Przyjaciele

Loretta poznała Annę i Sama w dniu, w którym uratowała Samowi życie.
Anna i Sam byli starzy. Ona miała osiemdziesiąt, on osiemdziesiąt dziewięć lat. Loretta widywała Annę od czasu do czasu, kiedy chodziła popływać w basenie jej sąsiadki Elaine. Któregoś dnia wpadła akurat w chwili, kiedy obie kobiety przekonywały starszego pana, żeby również popływał. W końcu wszedł do wody, płynął pieskiem z wielkim uśmiechem na twarzy, kiedy nagle dostał ataku. Kobiety stały wtedy na płytkim końcu basenu i nic nie zauważyły. Loretta w butach i ubraniu wskoczyła do wody, wyciągnęła Sama na schodki, a potem z basenu. Nie potrzebował sztucznego oddychania, ale był zdezorientowany i przestraszony. Zażył swoje leki na epilepsję, a kobiety pomogły mu się osuszyć i ubrać. Przez chwilę wszystkie czekały, by upewnić się, że nic mu nie jest, i może przejść ten kawałek do siebie. Anna i Sam wciąż dziękowali Loretcie za to, że uratowała mu życie, i nalegali, by następnego dnia przyszła do nich na lunch.
Akurat w ciągu następnych kilku dni nie pracowała. Wzięła trzy dni bezpłatnego urlopu, bo miała do załatwienia wiele spraw. Lunch z nimi oznaczałby konieczność przyjechania z miasta aż do Berkeley, a wtedy Loretcie nie udałoby się zrobić wszystkiego w jeden dzień, tak jak planowała.
W podobnych sytuacjach często czuła się bezradna. Człowiek musiał sobie wtedy powiedzieć, rany, choć tyle mogę zrobić, przecież są tacy mili. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz miała poczucie winy, a jeśli zrobisz, będziesz mięczakiem.
Zły humor minął, gdy tylko znalazła się w ich mieszkaniu. Okazało się słoneczne i otwarte jak stary dom w Meksyku, gdzie mieszkali przez większość życia. Anna była emerytowanym archeologiem, a Sam inżynierem. Codziennie pracowali razem w Teotihuacan i na innych wykopaliskach. W ich mieszkaniu pełno było pięknej ceramiki i zdjęć, mieli też wspaniałą bibliotekę. Uprawiali duży ogród warzywny, drzewka owocowe, krzewy. Lorettę zaskoczyło, że tych dwoje kruchych, drobnych ludzi wykonywało samodzielnie tak ciężką pracę. Oboje chodzili o laskach i to z wielkim trudem.
Na lunch podali zapiekane kanapki z serem, zupę chayote i sałatę z ogrodu. Anna i Sam wspólnie przygotowywali posiłek, wspólnie nakryli stół i podali lunch.
Od pięćdziesięciu lat wszystko robili razem. Niczym bliźniaki powtarzali nawzajem swoje słowa albo kończyli zdanie, które zaczęło to drugie. Lunch minął przyjemnie; w stereo opowiadali o swoich przygodach w trakcie prac przy piramidzie w Meksyku i innych wykopaliskach, w których brali udział. Na Loretcie zrobiła wrażenie ta para staruszków, ich wspólna miłość do muzyki i ogrodnictwa, ich cieszenie się sobą. Była też zaskoczona, jak mocno angażowali się w lokalną i krajową politykę, chodzili na marsze i demonstracje, pisali do kongresmenów i prasy, dzwonili. Codziennie czytali trzy lub cztery gazety, a wieczorami czytywali sobie na głos powieści albo książki historyczne.
Kiedy Sam drżącymi rękami sprzątał ze stołu, Loretta zwróciła się do Anny, mówiąc, jak bardzo zazdrości jej tak bliskiego towarzysza na całe życie. Tak, odparła Anna, ale wkrótce jedno z nas odejdzie…
Loretta miała przypomnieć sobie to stwierdzenie dużo później i zastanawiać się, czy Anna zaczęła się z nią przyjaźnić, ponieważ szukała pewnego rodzaju polisy ubezpieczeniowej na czas, kiedy jedno z nich umrze. Ale nie, zdecydowała, to prostsze. Ci dwoje przez całe swoje życie byli samowystarczalni, lecz teraz Sam stawał się rozmarzony i często nieobecny. Raz po raz powtarzał te same historie i choć Anna zawsze miała do niego cierpliwość, Loretta sądziła, że staruszkę cieszy również, gdy może porozmawiać z kimś innym.
Bez względu na powód, coraz bardziej angażowała się w życie Sama i Anny. Nie prowadzili już samochodu. Anna często dzwoniła do Loretty do pracy, prosząc, żeby po wyjściu odebrała torf albo zawiozła Sama do okulisty. Czasami czuli się zbyt kiepsko, żeby pójść do sklepu, więc Loretta robiła im zakupy. Lubiła oboje, podziwiała ich. Wydawali się tak bardzo łaknąć towarzystwa, że zaczęła raz w tygodniu, a przynajmniej nie rzadziej niż raz na dwa tygodnie pojawiać się u nich na kolacji. Kilkukrotnie zaprosiła ich do siebie, ale musieli wtedy wchodzić po schodach i docierali tak wyczerpani, że przestała to robić. Zanosiła więc rybę albo kurczaka albo makaron do nich. Przygotowywali sałatę i na deser podawali owoce z ogrodu.
Po kolacji, nad filiżankami z miętą albo jamajską herbatą siedzieli przy stole i Sam opowiadał historie. O tym, jak Anna zachorowała na polio w trakcie wykopalisk głęboko w dżungli na Jukatanie, jak zawieźli ją do szpitala, jak pomocni byli ludzie. Wiele opowieści o domu, który zbudowali w Xalapa. O żonie burmistrza, jak złamała nogę, wychodząc przez okno, by uniknąć pewnego gościa. Opowieści Sama zawsze zaczynały się od słów „To mi przypomina, jak kiedyś…”.
Loretta stopniowo poznawała szczegóły ich życia. Ich zaloty na górze Tam. Romans w Nowym Jorku, kiedy byli komunistami. Życie w grzechu. Nigdy nie wzięli ślubu i wciąż czerpali satysfakcję z tej niekonwencjonalnej sytuacji. Mieli dwoje dzieci; mieszkały w odległych miastach. Historie o ranczu niedaleko Big Sur, gdy dzieci były małe. Kiedy opowieść się kończyła, Loretta mówiła: „Żałuję, ale muszę wyjść, jutro bardzo wcześnie zaczynam pracę”. I często potem wychodziła. Zwykle jednak Sam prosił: „Opowiem ci jeszcze tylko, co stało się z gramofonem na korbkę”. Kilka godzin później wyczerpana jechała do swojego domu w Oakland, powtarzając sobie, że już dłużej tak nie może. Albo może, ale musi ustalić jakieś ramy czasowe.
Nie chodziło o to, że kiedykolwiek robili się nudni czy nieinteresujący. Wręcz przeciwnie, mieli bogate, pełne wydarzeń życie, byli zaangażowani i spostrzegawczy. Bardzo interesowali się światem, własną przeszłością. Tak doskonale się bawili, dopowiadając nawzajem swoje uwagi, spierając się o daty i szczegóły, że Loretta nie miała serca im przerywać i wychodzić. I dobrze się czuła z tym, że ich odwiedza, bo bardzo się cieszyli na jej widok. Czasami jednak w ogóle nie chciała jechać, była zmęczona albo miała do zrobienia coś innego. W końcu powiedziała, że nie może siedzieć do późna, potem trudno się jej wstaje następnego ranka. Przyjedź na niedzielny brunch, zaproponowała Anna.
Kiedy było pogodnie, jedli na tarasie, w otoczeniu kwiatów i roślin. Setki ptaków przylatywały do karmników. Gdy się ochłodziło, jedli w środku przy żeliwnym piecyku. Sam dokładał do niego drewno, którego narąbał. Jedli gofry albo specjalny omlet Sama, czasami Loretta przynosiła bajgle i łososia. Mijały godziny, mijał dzień, Sam opowiadał swoje historie, Anna je poprawiała i komentowała. Czasami w słońcu na ganku albo przy ogniu trudno było nie zasnąć.
Ich dom w Meksyku zbudowano z betonowych bloczków, ale belki i blaty i szafki wykonano z drewna cedrowego. Najpierw zbudowano duży pokój – kuchnię i salon. Oczywiście zasadzili drzewa, jeszcze zanim rozpoczęli budowę. Bananowce i śliwy, jakarandy. W następnym roku dobudowali sypialnię, kilka lat później drugą sypialnię i studio dla Anny. Łóżka, ławy i stoły zrobili z cedru. Pracowali w terenie, w innym stanie Meksyku, a potem wracali do swojego małego domku. Był zawsze chłodny i pachniał jak wielka cedrowa szkatułka.
Anna zachorowała na zapalenie płuc i musiała iść do szpitala. Choć była chora, myślała tylko o Samie, o tym, jak sobie radzi bez niej. Loretta obiecała, że zajrzy do niego przed pracą, sprawdzi, czy zażył leki i zjadł śniadanie, a po pracy ugotuje mu kolację i zabierze go do szpitala, by mogli się spotkać.
Najokropniejsze było to, że Sam się nie odzywał. Siedział na łóżku i dygotał, kiedy Loretta pomagała mu się ubierać. Automatycznie połknął tabletki, wypił sok ananasowy i starannie otarł brodę po zjedzeniu śniadania. Wieczorem, kiedy przyjechała, stał na ganku i na nią czekał. Najpierw chciał pojechać do Anny, potem jeść kolację. Kiedy dotarli do szpitala, Anna leżała tam blada, długie białe warkocze jak u małej dziewczynki. Miała podłączoną kroplówkę, cewnik, tlen. Nie mówiła, ale uśmiechała się i trzymała Sama za rękę, a on opowiadał, jak zrobił pranie, podlał pomidory, mulczował fasolę, umył naczynia, przyrządził lemoniadę. Mówił do niej bez tchu, relacjonował każdą godzinę swojego dnia. Kiedy wyszli, Loretta musiała mocno go trzymać, bo potykał się i chwiał przy każdym kroku. W samochodzie płakał, tak bardzo się martwił. Ale Anna wróciła do domu i dobrze się czuła, tyle że w ogrodzie było tak wiele do zrobienia. W następną niedzielę po brunchu Loretta pomogła odchwaścić ogród i przyciąć krzewy jeżyn. Martwiła się, co będzie, jeśli Anna naprawdę poważnie zachoruje. Co ma wynikać z tej przyjaźni? Zależność staruszków od siebie, ich kruchość poruszały ją i smuciły. Myślała o tym, pracując, ale było jej dobrze, chłodna czarna ziemia, słońce grzejące w plecy. Sam opowiadający historie pielił grządkę obok.
W następną sobotę Loretta przyjechała spóźniona. Wstała wcześnie, miała dużo rzeczy do zrobienia. Tak naprawdę wolałaby zostać w domu, ale nie miała serca dzwonić i odwoływać.
Frontowe drzwi nie były jak zwykle otwarte, poszła więc naokoło. Weszła do ogrodu, by się rozejrzeć, pełen był pomidorów, kabaczków, groszku cukrowego. Ospałych pszczół. Anna i Sam siedzieli na tarasie. Loretta chciała ich zawołać, ale rozmawiali z przejęciem.
– Nigdy dotąd się nie spóźniła. Może nie przyjedzie.
– Ależ przyjedzie… te poranki tak wiele dla niej znaczą.
– Biedaczka. Jest taka samotna. Potrzebuje nas. Tak naprawdę jesteśmy jej jedyną rodziną.
– Na pewno lubi moje opowieści. Cholercia. Dzisiaj nic mi nie przychodzi do głowy.
– Coś się pojawi…
– Halo! – zawołała Loretta. – Jest tu kto?

 
Wesprzyj nas