„Buntownicza młodość” czyli kultowy amerykański humorysta C.D. Payne nareszcie po polsku.
Pamiętacie, jak to jest: mieć czternaście lat i być zagubionym, wrażliwym, lekkomyślnym, romantycznym i niezwykle napalonym nastolatkiem? Przypomni Wam to Nick Twisp – młody buntownik, którego zna cała Ameryka!
Miłość, bunt, inicjacje seksualne, młodzieńcze przyjaźnie, problemy w szkole, problemy w domu – i szalone wakacje. A to wszystko doprawione czarnym humorem i przezabawnymi dialogami.
„Najzabawniejsza powieść, jaką przeczytacie w tym roku”
„Los Angeles Times”
„W tej dowcipnej farsie o inteligentnych nastolatkach fabuła rodem z Szekspira łączy się z prawdziwymi spostrzeżeniami na temat dorastania w świecie pełnym chaosu”
„Oregonian”
„Nick Twisp to czternastoletni bohater, którym większość z nas prawdopodobnie chciałaby zostać, gdybyśmy wciąż byli nastolatkami. To chłopak, który przypomina nam, jak bardzo byliśmy do niego podobni. Ta powieść z miejsca wpisuje się do kanonu powieści humorystycznych”
„East Bay Express Book”
„Ostrzeżenie dla czytelników: pod wpływem wandalskich i masturbacyjnych wybryków Nicka można odczuwać niedobór wartości literackiej. Nie pozwólcie, żeby wasz śmiech was zwiódł”
„Fairfield County (Connecticut) Weekly”
C.D. PAYNE (ur. 1949) – amerykański pisarz, który zasłynął humorystyczną serią „Buntownicza Młodość”. Ukończył historię krajów europejskich na Harvardzie, następnie pracował m.in. jako redaktor, grafik, copywriter i fotograf. Pisze powieści humorystyczne.
Buntownicza młodość. Dziennik Nicka Twispa
Przekład: Mirosław Śmigielski
Wydawnictwo Stara Szkoła
Premiera: 1 czerwca 2017
Buntownicza młodość. Dziennik Nicka Twispa
LIPIEC
Mam na imię Nick. Możliwe, że kiedy dorosnę i zostanę gangsterem, będę znany jako Nick Bolec. Prawdopodobnie wprawi to moją rodzinę w pewne zakłopotanie, ale kiedy szef gangu nadaje ksywkę, nie zadaje się żadnych pytań.
Mam czternaście lat (prawie) i mieszkam w Oakland – wielkim, apatycznym mieście oddzielonym zatoką od San Francisco. Te słowa piszę w iluzorycznej prywatności mojej sypialni, siedząc przy irytująco przestarzałym klonie ajbiema. Mój przyjaciel Lewus dał mi pirata WordPerfect, więc postanowiłem napisać coś, żeby go wypróbować i nauczyć się skrótów na klawiaturze. Moim wielkim marzeniem jest opanowanie przenoszenia całych akapitów jednym kliknięciem.
Nazywam się Twisp – i szczerze tego nazwiska nie cierpię. Nawet John Wayne na swoim rumaku przedstawiając się jako Twisp wyglądałby jak baba. Kiedy tylko skończę 21 lat, zrzucę z siebie to piętno i wybiorę coś bardziej męskiego. Na przykład teraz podoba mi się Dillinger. Nick Dillinger. Myślę, że to będzie się wszystkim jednoznacznie kojarzyć z prawdziwą, owłosioną męskością.
Jestem jedynakiem, jeśli nie liczyć mojej starszej siostry Joanie, która opuściła łono rodziny, by zamieszkać w Los Angeles i roznosić żarcie na wysokości dziesięciu tysięcy metrów.
Kolejną rzeczą, którą powinniście o mnie wiedzieć, jest to, że mam świra na punkcie seksu. Kiedy zamykam oczy, rzędy śmietankowych ud rozchylają się powoli jak w erotycznych choreografiach Busby’iego Berkeleya. Ostatnio wręcz patologicznie odczuwam swój penis. Ten kiedyś nieciekawy rejon przeznaczony wyłącznie do obojętnego oddawania moczu przekształcił się – i to jakby w ciągu jednej nocy – w rozwrzeszczane Las Vegas mojego ciała, wraz z pulsującymi neonami, variétés z gwiazdorską obsadą, pokazami zwierząt egzotycznych i tłumami pijanych pracusiów, permanentnie poszukujących na wyjazdach służbowych grzesznych przeżyć. Znajduję się w stanie obsesyjnego oczekiwania, nieustannie ogłuszany krzykiem mych nabrzmiałych lędźwi. Wprawić tę machinę w ruch może cokolwiek – rytmiczne dudnienie w kaloryferach, słowo „tytułowy” we wstępniaku gazety, a nawet zapach starej toyoty pana Fergusona.
Pomimo że tak dużo myślę o seksie, muszę bardzo się wysilić, by wyobrazić sobie siebie podczas miłosnego aktu. Spokoju nie daje mi jeszcze jedna kwestia. Jak można spojrzeć w oczy dziewczynie, której wcisnęło się siusiaka w pipkę? To znaczy – czy to nie sprawia, że później normalna rozmowa nie będzie już między taką parą możliwa? Najwyraźniej nie.
Matka właśnie wyszła do pracy. Jest egzaminatorem prawa jazdy w Wydziale Pojazdów Motorowych. Jak zapewne się domyślacie, wszystkie tajniki ruchu drogowego ma w małym palcu (na przykład: kto powinien kogo przepuścić, jeśli dwa auta spotkają się na jednopasmowej drodze górskiej). Kiedy ojciec zabierał ją na kolację, zawsze po drodze łajała go za wszystkie złamane przepisy. To był jeden z powodów ich rozwodu.
Chwilowo się do niej nie odzywam. W zeszły poniedziałek wróciłem do domu po dwóch koszmarnych dniach pod opieką ojca i zastałem swój pokój przemalowany na upiorny róż. Matka podobno wyczytała gdzieś, że ten kolor był często stosowany w szpitalach dla nerwowo chorych. Powiedziałem, że nie jestem chory psychicznie, jestem po prostu nastolatkiem. Na razie nie mogę zaprosić do domu żadnych znajomych, bo chyba spaliłbym się ze wstydu. Jeśli jesteś szczupłym, chucherkowatym nastolatkiem, który dużo czyta i słucha Franka Sinatry, naprawdę nie marzysz o tym, by rozniosła się fama, że walisz konia w pokoju, który wygląda jak sypialnia Dolly Parton.
Od czytania strasznie rozbolała mnie głowa, więc pomyślałem, że poćwiczę trochę pisanie na klawiaturze. Wciąż bardzo często korzystam z klawisza F3 (pomoc). Szkoda, że życie nie ma klawisza F3. Gdyby miało, wcisnąłbym go i kazałbym przysłać sobie dwie niezwykle napalone szesnastoletnie laseczki.
Tego lata czytam Karola Dickensa. Przeczytałem już Davida Copperfleta, Wielkie plwociny, Małą Laleczkę, a teraz pochłonięty jestem Opowieścią o dwóch pipidówach. Sydney Carton jest genialny. Pewnie gdyby żył w dzisiejszych czasach, reklamowałby na tylnych okładkach gazet najlepsze gatunki whisky. Karolka bardzo lubię, ale bądźmy szczerzy – można czytać go latami i ani razu nie natrafić na żaden sprośny fragment.
Rypię się (wybaczcie ekspresję) z tym Dickensem w przeczuciu, że przyda mi się w przyszłym roku na zajęciach z literatury angielskiej, prowadzonych przez młodziutką pannę Satron. Będę w dziewiątej klasie Akademii Św. Wita. Rodzicom wmawiają tu, że ta prestiżowa i wymagająca szkoła nie ma sobie równych w całej Zatoce Wschodniej i że daje najlepsze podstawy do dalszej edukacji. Z setek chętnych przyjmują co roku jedynie czterdziestu żądnych wiedzy masturbantów.
Olśniewająca panna Satron ma cudowny układ kostny i nosi obcisłe sweterki. Jest też niesamowicie oczytana. Nie muszę dodawać, że w moich onanicznych fantazjach wyłania się zawsze niczym bóstwo.
Po raz kolejny pertraktowałem z matką (zbliżają się moje urodziny). Powiedziała, że kupi nową farbę do mojego pokoju, ale przemalować go będę musiał sam. (Osobiście wolałbym wysmakowany kolaż ze zdjęć z „Hustlera”). Matka proponuje brudną biel, ale ja upieram się przy męskim khaki.
Ojciec miał wpaść po mnie o dziesiątej, żebyśmy znów mogli trochę zacieśnić więź na linii ojciec-syn. Piętnaście po jedenastej matka zadzwoniła do jego wynajętego kawalerskiego bungalowu. Zastała go w łóżku (prawdopodobnie z jego najnowszą cizią). Matka, nie szczędząc strun głosowych, wygłosiła mu jedną ze swoich tyrad, które wszyscy znamy już na pamięć. Dziesięć po dwunastej ojciec zahamował na naszym podjeździe z piskiem opon i wyciem klaksonu.
Droga do Marin przebiegała zgodnie z moimi oczekiwaniami. Przede wszystkim musicie wiedzieć, że ojciec jeździ wypożyczonym BMW 318i (tym tanim). Marzy o tym, by przesiąść się do bardziej prestiżowego modelu, ale – jak często mi przypomina – od dna nie pozwalają mu się odbić mordercze alimenty. Na szesnastomilowym odcinku zmienił pas ruchu osiemdziesiąt dwa razy, siedem razy trąbił na innych kierowców i cztery razy wygrażał im pięściami (ofiarami były w większości skonfundowane starsze panie). Z mężczyznami ojciec jest już ostrożniejszy po tym, jak kiedyś przez piętnaście mil ścigało go na autostradzie auto pełne Irańczyków, wymachujących przez okno ołowianymi prętami.
Między najbardziej przerażającymi sytuacjami starałem się nawiązać rozmowę z Lacey, najnowszą cizią ojca. Ma dziewiętnaście lat, nowiutki dyplom ze Standfort (tego pisanego przez „t”), konkretnie z Instytutu Kosmetologii, i jest ekstremalnie pociągająca. Ponieważ w towarzystwie dziewczyn panicznie boję się odezwać, zmusiłem się, by poćwiczyć konwersację z cizią taty. Ale Lacey zamiast rozmawiać, wolała prezentować swój maniakalny śmiech i nakręcać mojego ojca:
– Gaz do dechy, skarbie! Niech to turbo zawyje!
Kiedy dojechaliśmy do Kentfield, okazało się, że ojciec nie tylko nie ma planów na wspólne spędzanie czasu, ale na dodatek chce, żebym skosił mu trawnik. Za darmo!
– A wiesz, dlaczego? – spytał. – Dlatego, koleś, że za te 583 dolce miesięcznych alimentów chciałbym zobaczyć coś więcej niż tylko czeki zrealizowane z mojego konta.
To może: miłość do twojego jedynego syna, padalcu?!
Ostatecznie zgodziłem się na koszenie za pięć dolarów, zaznaczając, że ogrodnik skasowałby przynajmniej pięćdziesiąt.
– Może i tak – odparł tata – ale nie wyglądasz mi na japońskiego mistrza ogrodnictwa.
Kiedy wlewałem paliwo do kosiarki, Lacey wyszła na taras w skąpym bikini, żeby złapać trochę brązu na świeżym powietrzu. Nie trzeba być geologiem, by dostrzec, że jej ciało ma kształty bujniejsze niż wybrzeże Albanii. Po chwili w drzwiach stanął ojciec i zawołał Lacey na „drzemkę”. Podobnie jak wcześniejszym nimfetkom ojca – nie trzeba było powtarzać jej dwa razy. Kiedy wchodzili przytuleni razem do domu, zauważyłem, że ojciec spogląda na mnie z wyraźnym samozadowoleniem. Ten dupek wciąż musi udowadniać swoją wyższość! Być może dlatego od zawsze tak nie cierpię rywalizacji. Staram się ograniczać swoje agresywne reakcje na jego ciągłe wyskoki. Na szczęście zapisuję sobie te wszystkie ekscesy, by móc wykorzystać je na terapii analitycznej, na której zapewne wkrótce wyląduję. Te notatki zaoszczędzą mi kiedyś sporo czasu.
Właśnie sobie przypomniałem, że nie dostałem obiecanych pięciu dolców!
Dziś skończyłem czytać Opowieść o dwóch mosznach. Cóż za szlachetne i wzruszające poświęcenie. Czy mnie kiedykolwiek byłoby stać na taki czyn dla kobiety mego serca? Prawdopodobnie nie.
Ponieważ mój stos książek niebezpiecznie zmalał, wybrałem się do biblioteki. W budynku zastałem mnóstwo brudnych ludzi mówiących do siebie. Dlaczego bezdomni czują taki pociąg do literatury? Czy ja też skończę kiedyś w ten sposób – czytając Turgieniewa i mieszkając na tylnym siedzeniu Dodge’a z roku 1972?
Jeden szczególnie zalatujący facet poprosił mnie o drobne. Zbyłem go swoją standardową odpowiedzią:
– Słyszałem, że w McDonaldzie jest nabór pracowników.
Może i nie okazałem zbytniego miłosierdzia, ale czegóż można się spodziewać po zepsutym potomstwie dwójki pseudointelektualistów?
Atmosfera była tak ponura, że wyszedłem z biblioteki bez książek. Odwiedziłbym księgarnie w Berkeley, ale ojciec (jak zwykle) spóźnia się z wypłatą mojej kieszonkowej jałmużny. Obecnie posiadam sześćdziesiąt trzy centy.
W domu nie ma do czytania nic oprócz czasopisma „Rolnik Kalifornijski”. Dostajemy je, ponieważ ojciec pisze reklamy dla pewnej podejrzanej agencji z Marin, zajmującej się agrokulturą. Gdyby nie zobowiązania rodzinne, ojciec już dawno byłby w Paryżu, gdzie tworzyłby Ponadczasowe Dzieło Ambitnej Literatury. Zamiast tego namawia rolników cierpiących na robakofobię do skażenia ziemi (oraz meksykańskich pracowników) morderczymi herbicydami. Kiedyś kisiłem się jeden dzień w biurze taty i odkryłem, że jego słownik wyrazów bliskoznacznych otwiera się na stronie z hasłem śmierć.
Napisałem wiersz o sytuacji ojca:
Obiecujący autor – nazwijmy go Tata
Zasługuje literalnie na miano wariata;
A dzieci – ten pomiot drapieżczy
Zmieniły jego życie w czas przeszły
Zmusza więc muzy swe do… reklamy.
Jakąż kongenialną formą poezji jest limeryk. Według mnie jest to jedyny gatunek literacki, który może być pewien przetrwania.
Kiedy mama zauważyła, że się nudzę, zaproponowała, żebym poszedł do parku i spróbował pograć z chłopakami w koszykówkę. Oczywiście jest totalnie oderwana od rzeczywistości. Cherlawe, nastoletnie białasy nie grywają raczej w Oakland w kosza na publicznych boiskach.
Do moich urodzin został jeszcze tydzień. Matka wreszcie spytała mnie, co chciałbym dostać.
– Płytę główną, a dokładnie trzysta osiemdziesiątkę szóstkę – odpowiedziałem stanowczo i zdecydowanie. Większość członków Wypiekaczy Bajtów (szkolnego kółka komputerowego) już przeszła na lepszy sprzęt. Niektórzy mają nawet pięćset osiemdziesiątkę szóstkę!
Na twarzy matki pojawiło się zwątpienie:
– To brzmi jak jakaś kolejna rzecz do twojego komputera. Spędzasz z tym urządzeniem za dużo czasu. Powinieneś wyjść na świeże powietrze. Rozerwać się trochę.
– W jaki sposób? – spytałem. – Próbując zabrać piłkę przyszłym gwiazdom NBA?
Matka odparła, żebym uważał, co wygaduje moja przemądrzała buźka. Ten tekst już gdzieś słyszałem.
Dzwonił Lewus, żeby powiedzieć, że wrócił ze wspaniałych wakacji w Nicei (my w najlepszym razie pojedziemy do jakiejś nory w Modesto). Zaprosiłem go, uprzedzając jednocześnie, że jeśli piśnie komuś choćby słówko na temat mojego różowego pokoju, będę zmuszony poinformować Millie Filbert (w której Lewus kocha się od lat), skąd wzięła się ksywa Lewusa (jest przecież praworęczny).
Jeśli jeszcze o tym nie słyszeliście – członek Lewusa w stanie erekcji w połowie długości nagle i bezkompromisowo skręca na wschód. Pomimo iż Lewus bardzo się tym przejmuje, nigdy nie potrafił wyciągnąć (że tak to ujmę) tej sprawy przy rodzicach.
– Ich zabiłaby nawet informacja, że już mi staje – twierdzi Lewus. Obawia się, że to skrzywienie może prowadzić do problemów celowniczych, kiedy będzie starszy. – Co jeśli wcisnę go nie do tej dziury?
Jak widzicie, Lewus w znajomości kobiecej anatomii wciąż ma duże rezerwy. Wyobraża sobie, że tam na dole jest otworów do wyboru do koloru.
Na razie stosuje terapię, którą sam opracował. Co noc przed pójściem spać przykleja sobie kutasa do nogi taśmą klejącą. Później, już w łóżku, rozbiera w myślach Millie, dzięki czemu jego penis wykręca się w kierunku odwrotnym do skrzywienia. Dotychczas nie stwierdzono żadnych efektów leczniczych tej terapii.
Kiedy już opowiedział mi o wakacjach (dziwne jedzenie, trudna do zrozumienia mowa tubylców, ładne laseczki topless poukładane na plaży jak drzewa na wyrębie), zdradził najciekawszą nowinkę: znalazł dziennik swojej starszej siostry Marty. I jest to dzieło, które czyta się z zapartym tchem! Marta opisuje, jak poszła na całość z gościem o imieniu Carlo – włoskim kelnerem w ich hotelu we Francji. Zrobiła z nim też kilka innych dość perwersyjnych rzeczy. Pisze, że teraz nie może skupić się na niczym oprócz myślenia o słodziutkim, grubym fiucie. Pod tym ekscytującym wyznaniem Lewus dopisał w jej dzienniku: Szukasz dobrej zabawy – zadzwoń do Nicka Twispa i podał mój numer telefonu.
Jeśli zadzwoni – jestem gotów. Może mój Przewód Wysokiego Napięcia nie należy do szczególnie grubych, ale prawdopodobnie zalicza się do dość szerokiej definicji słodziutkich. I bez wątpienia jestem bardziej oczytany niż ten chłoptaś Carlo.