„Kiedy była porządną dziewczyną” to wnikliwy i jak zawsze prowokacyjny portret amerykańskiego społeczeństwa pióra Philipa Rotha – mistrza współczesnej powieści.


Kiedy była porządną dziewczynąJedyna w dorobku Philipa Rotha książka z żeńską główną bohaterką.

Autor „Kompleksu Portnoya” tym razem wyszydza prowincjonalną amerykańską pobożność i chorobliwy przymus czynienia dobra. To fascynujące i przerażające zarazem studium małżeństwa, w którym dopatrywano się wielu wątków autobiograficznych.

Lata czterdzieste XX wieku, małe miasteczko na Środkowym Zachodzie. Lucy Nelson ma za sobą trudne dzieciństwo. W walce z uzależnieniem alkoholowym ojca, który ostatecznie trafił do więzienia, poniosła sromotną porażkę. Pomimo tego wciąż próbuje zmieniać mężczyzn wokół siebie, nawet jeśli może to doprowadzić do jej zguby.

Jednym z kolejnych „pacjentów” Lucy staje się mąż, Roy – człowiek niedojrzały i nieodpowiedzialny, życiowy nieudacznik. Czy Lucy wygra w tej nierównej walce?

Philip Roth
Kiedy była porządną dziewczyną
Przekład: Cecylia Wojewoda
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 30 sierpnia 2017
 
 

Kiedy była porządną dziewczyną


Część pierwsza

Nie marzył o bogactwie, sławie czy władzy, nie o szczęściu nawet, tylko o tym, aby żyć jak człowiek cywilizowany. Nie umiałby powiedzieć, na czym ma polegać takie życie, kiedy opuszczał chatę czy szałas ojca w północnych lasach rodzimego stanu — zamierzał bowiem pojechać do samego Chicago, żeby się o tym dowiedzieć. Natomiast wiedział nieomylnie, że nie chce żyć jak dzikus. Ojciec, człowiek surowy i niewykształcony, był najpierw traperem, następnie drwalem, pod koniec życia zaś dozorcą w kopalni żelaza. Zaharowanej na śmierć matce o usposobieniu niewolnicy w głowie nawet nie postało pragnąć czegoś innego niż to, co było jej udziałem; a jeżeli nawet pragnęła, jeżeli naprawdę była inna, niż się wydawała, uważała zapewne, że nieroztropnie byłoby mówić o swych pragnieniach mężowi.
Z czasów dzieciństwa Willard zapamiętał jedno wydarzenie z niezwykłą ostrością, mianowicie odwiedziny w ich domu czystej krwi Indianki z plemienia Chippewa, która przyniosła korzeń do żucia dla jego siostry Ginny, czerwonej jak płomień od szkarlatyny. Willard miał wówczas lat siedem, Ginny roczek, a Indianka, jak Willard teraz twierdzi — ponad sto. Dziewczynka bredziła, miała wysoką gorączkę, lecz nie umarła, choć Willard po latach zrozumiał, że ojciec byłby wolał, żeby umarła. Wyszło bowiem potem na jaw, że biedactwo nie potrafi nauczyć się liczyć lub wymienić dni tygodnia po porządku. Nikt nigdy nie umiał powiedzieć, czy to był skutek szkarlatyny, czy też taka się urodziła.
Willard nigdy się nie pogodził z tym okrutnym wydarzeniem, okrutnym dlatego, że nic nie można było poradzić na to, co się przytrafiło jednorocznemu maleństwu. A było to coś — w owym czasie wyczuwał to jedynie — co sięgało głębiej niż jego wzrok. W miarę jak uświadamiał sobie własny urok, siedmioletni brzdąc pojął, że jeśli mu czegoś odmówiono, to może jednakże otrzymać daną rzecz, należy tylko patrzeć w oczy osobie odmawiającej tak długo, aż zrozumie, jak szczere i gorące jest jego pragnienie, jak bardzo danej rzeczy potrzebuje, a nie tylko chce. W domu rezultaty tych manewrów bywały mierne, znacznie więcej natomiast osiągał w szkole w miasteczku Iron City, bo młoda nauczycielka bardzo polubiła żywego, wesołego, rozgarniętego chłopczyka. Owego wieczoru, kiedy mała Ginny leżała jęcząc w malignie, Willard na wszystkie sposoby usiłował przyciągnąć uwagę ojca, który niewzruszenie jadł kolację. Kiedy ojciec odezwał się wreszcie, nakazał synowi, żeby przestał się wiercić, wytrzeszczać oczy, lecz jadł kolację. Willard nie potrafił nic przełknąć. Skupił się ponownie, utkwił bardzo żarliwe i wymowne spojrzenie — przecież jego pragnienie było czyste i niesamolubne, nie pragnął niczego dla siebie i już nigdy niczego dla siebie nie zapragnie — tym razem w matce. Ale matka odwróciła oczy i tylko się rozpłakała.
Później, kiedy ojciec wyszedł z chaty, a matka zaniosła naczynia do cebra, Willard przeszedł przez ciemny pokój do kąta, w którym leżała siostra. Wsunął dłoń do kołyski. Policzek, którego dotknął, był jak termofor z bardzo gorącą wodą. Przy rozpalonych nogach dziecka leżał korzeń przyniesiony tego rana przez Indiankę. Ostrożnie zacisnął palce małej wokół korzenia, natychmiast się jednak rozwarły, kiedy puścił jej dłoń. Przycisnął korzeń do jej ust.
— Na — powiedział, jak gdyby zachęcał zwierzątko, aby mu jadło z ręki. Wcisnął korzeń między dziąsła dziecka, kiedy otworzyły się drzwi.
— Zostaw ją, idź stąd!
Bezradny powlókł się do łóżka, miał zaledwie siedem lat i po raz pierwszy zaświtała mu myśl przerażająca, że na świecie istnieją potęgi nawet bardziej nieczułe na jego urok, bardziej głuche na jego błagania, bardziej obojętne na ludzkie potrzeby i uczucia niż jego własny rodzic.
Ginny mieszkała z rodzicami do śmierci matki, potem ojciec Willarda, zgrzybiały już starzec, przeniósł się do wynajętego pokoju w Iron City, Ginny zaś zabrano do Beckstown, w północno-zachodnim rejonie stanu, gdzie mieścił się ongiś zakład dla umysłowo niedorozwiniętych. Upłynął prawie miesiąc, zanim wiadomość o postępku ojca dotarła do Willarda. Nie bacząc na sprzeciw żony, wsiadł do samochodu jeszcze tego samego wieczoru i jechał niemal przez całą noc. Nazajutrz koło południa powrócił z Ginny — nie do Chicago, lecz do miasteczka Liberty Center, położonego o jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na południe od Iron City idąc brzegiem rzeki, gdyż tylko tak daleko zaszedł, kiedy mając lat osiemnaście wyruszył w cywilizowany świat.
Po wojnie dawne Liberty Center coraz bardziej się kurczyło, wypierane przez rozrastające się przedmieście Winnisaw, które je w końcu pochłonie. Lecz kiedy Willard tu osiadł, nie było jeszcze mostu na rzece Slade, łączącego wschodni kraniec Liberty Center z urzędem administracji terenowej, położonym na zachodnim; do Winnisaw jeździło się wówczas promem, zimą szło się przez zamarzniętą rzekę. Białe domki miasteczka stały w cieniu wielkich wiązów i klonów, pośrodku głównej ulicy Broadway wznosiło się podium dla orkiestry. Od zachodu granicę miasteczka stanowią blade wody rzeki, od wschodu pastwiska gospodarstw mlecznych, które latem 1903 roku, kiedy Willard tu przybył, były tak intensywnie zielone, że przywiodły mu na myśl — dykteryjką tą zabawiał młodych — faceta, który zjadł pół kilograma zepsutej sałatki ziemniaczanej.
Na północy, gdzie spędził dzieciństwo, „za miastem” były wysokie lasy biegnące w kierunku Kanady, teren smagany przez ryczące huragany, ostre wichry, grad, deszcz i śnieg. Miastem zaś było Iron City, tam zwożono kłody do tartaku, ładowano rudę do wagonów towarowych; typowe, pełne zgiełku i ruchu, zakurzone nadgraniczne miasteczko, do którego szedł co dzień piechotą do szkoły, a w ciemne, wilgotne i bardzo zimne poranki biegł przez las rojący się od niedźwiedzi i wilków. Więc w Liberty Center, cichym, uroczym i jasnym, pełnym ładu, spokoju i symetrii, wszystko, co dusił w sobie, cała czułość tłumiona przez osiemnaście lat, która czasem napełniała go wręcz wstydem, teraz wybuchła z nieposkromioną siłą. Jeżeli istniało miejsce, gdzie życie mogło być mniej ponure, mniej bezwzględne i okrutne niż jego życie dotychczasowe; jeżeli istniało miejsce, gdzie człowiek nie musiał żyć jak dzikus, gdzie nic na każdym kroku nie przypominało mu, że na świecie jest jakaś potęga, która nie lubi ludzi lub w ogóle nie wie o ich istnieniu, to takim miejscem było Liberty Center! Co za rozkoszna nazwa. Ośrodek wolności przynajmniej dla niego, gdyż nareszcie wyzwolił się spod straszliwej tyranii okrutnych ludzi i okrutnej przyrody.
Znalazł sobie pokój, następnie pracę, przystąpił do egzaminu i zdał na tyle dobrze, by zostać urzędnikiem na poczcie, wówczas znalazł sobie żonę — dziewczynę z charakterem, porządną, z przyzwoitego domu — potem został ojcem i pewnego dnia przyszło spełnienie najgłębszego pragnienia, mianowicie kupił dom z frontową werandą i podwórkiem: na parterze pokój paradny, jadalnia, kuchnia i jedna sypialnia, na piętrze jeszcze dwie sypialnie i łazienka. Drugą łazienkę dobudował na parterze od podwórza w 1915 roku, kiedy córeczka miała sześć lat, jego zaś mianowano zastępcą naczelnika miejscowej poczty. W 1962 roku musiał położyć nowy chodnik przed domem, kolosalny wydatek dla emeryta, byłego urzędnika państwowego, był to jednak wydatek konieczny, gdyż chodnik miał mnóstwo wybojów i stał się niebezpieczny dla przechodniów. Nawet obecnie, kiedy prawie utracił swoją sławną obrotność i ruchliwość i kilkakrotnie w ciągu dnia stwierdzał, że siedzi w fotelu, lecz nie pamięta, aby w nim usiadł; kiedy budził się z drzemki, nie pamiętając, aby mu się przedtem chciało spać; kiedy zdejmując wieczorem buty pojękiwał nie zdając sobie z tego sprawy; kiedy leżąc w łóżku bezskutecznie usiłował zewrzeć palce w pięść i usypiał z rozwartą dłonią; kiedy pod koniec każdego miesiąca, patrząc na świeżą kartkę kalendarza, myślał, że oto na drzwiach sypialni widnieje miesiąc i rok, w którym najprawdopodobniej umrze, że jedna z tych wielkich czarnych cyfr, przez które powoli przesuwa się jego spojrzenie, jest datą jego zejścia z tego świata, on jednakże w miarę swoich sił naprawiał uszkodzoną poręcz werandy, kapiący kran w łazience lub obluzowany chodnik w hallu, a robił to wszystko nie tylko dla wygody tych, którzy jeszcze mieszkali w jego domu, lecz i dla podtrzymania godności tego domu, choćby godność ta była niewielka.
 

Pewnego dnia w listopadzie 1954 roku, na tydzień przed Świętem Dziękczynienia, Willard Carrol podjechał o zmierzchu do Clark’s Hill, zaparkował wóz koło ogrodzenia cmentarza i biegnącą pod górę ścieżką poszedł do rodzinnego grobu. Wiatr wzmagał się z każdą minutą i siekł zimnem, a kiedy Willard dotarł do szczytu wzgórza, nagie drzewa, których ramiona cichutko szumiały, gdy wysiadł z samochodu, teraz trzeszczały przenikliwie i głucho. Na skłębionym niebie lśniło przedziwne światło, choć na ziemi zapadła już ciemność. Patrząc w kierunku miasta, dostrzegał tylko czarną wstęgę rzeki i przednie światła samochodów na Water Street, jadących w kierunku mostu Winnisaw.
Jak gdyby los przywiódł go na cmentarz, Willard opadł na zimną ławkę stojącą naprzeciw dwu nagrobków, podniósł kołnierz czerwonej kurtki, opuścił nauszniki czapki i czekał przy grobach siostry Ginny i wnuczki Lucy oraz pustych jeszcze kwaterach dla reszty rodziny. Zaczął padać śnieg.
Na co czekał? Szybko zorientował się, jak głupio się zachowuje. Autobus, który przecież zamierzał spotkać, za kilka minut zajedzie na tyły sklepu Van Harna. Wysiądzie Bielas z walizką w ręku, niezależnie od tego, czy jego teść siedzi na lodowatym cmentarzu. Wszystko gotowe na przyjęcie Bielasa, do którego powrotu sam Willard się przyczynił. Więc co teraz? Ma się wycofać? Zmienić zdanie? Niech sobie Bielas znajdzie innego poręczyciela czy ofermę? Właśnie, och właśnie tak — niech się ściemni całkowicie, niech się zrobi bardzo zimno, on sobie tu posiedzi w padającym śniegu… Autobus przystanie, facet wysiądzie, pójdzie do poczekalni pękając z radości, że mu się udało znów kogoś nabrać, lecz przekona się, że tym razem żaden naiwniak imieniem Willard nie czeka na niego w poczekalni.
Ale przecież Berta szykuje w domu kolację na cztery osoby; wychodząc z kuchni do garażu, Willard pocałował żonę w policzek.
— Wszystko będzie dobrze, pani Carroll — rzekł, ale jakby mówił do lampy, tyle doczekał się od niej w odpowiedzi. Gdyż, prawdę powiedziawszy, mówił raczej sam do siebie. Wyprowadził samochód tyłem i spojrzał na górne piętro, gdzie jego córka Myra kręciła się jak w ukropie, żeby zdążyć wykąpać się i ubrać do czasu, kiedy ojciec i mąż staną w drzwiach. Lecz jakie to smutne, jakie mylące, że światło pali się w pokoju Lucy. Zaledwie tydzień temu Myra przesunęła łóżko na drugi koniec tego pokoju, zdjęła firanki, które tam wisiały kilka lat, poszła na miasto, kupiła nową kapę na łóżko, teraz przynajmniej pokój nie wyglądał już jak owej nocy, kiedy Lucy spała w nim po raz ostatni lub też próbowała usnąć. Willard nie mógł oczywiście zabierać głosu w kwestii, gdzie ma sypiać Bielas. W głębi duszy odczuwał ulgę, że przez okres próbny Bielas nie będzie sypiał w pokoju Myry, powinien był jednak dostać inne łóżko, a nie akurat to.
Stary przyjaciel Willarda i brat z tej samej loży, Bud Doremus, oczekiwał Bielasa w Winnisaw, żeby się zgłosił do pracy w sklepie artykułów żelaznych w poniedziałek rano. Willard ustalił to z przyjacielem jeszcze latem, kiedy po raz Bóg wie który zgodził się przyjąć zięcia do swego domu, choć zastrzegał się, że na krótko.
— Tylko na jakiś czas — zapewniał żonę, która słusznie twierdziła, że tym razem nie może być jak w roku 1934, kiedy Bielas był w potrzebie, zamieszkał z nimi na krótko i uchytrzył się, aby pozostać przez lat szesnaście, żyjąc dostatnio w domu nie tak znów zamożnego człowieka. Ale, oponował Willard, tym człowiekiem był przecież bądź co bądź ojciec żony Bielasa. I co on przez to chce powiedzieć, dopytywała się żona, czy i tym razem zasiedzi się na szesnaście lat? Bo przecież Willard ciągle jest ojcem żony tego faceta, to się przecież nie zmieniło.
— Posłuchaj, Berto — tłumaczył Willard — po pierwsze, nie myślę, żebym miał przed sobą jeszcze szesnaście lat życia.
— Ani ja — odrzekła. — Wystarczający powód, żeby w ogóle z nim nie zaczynać.
— Więc mam im pozwolić wyjechać? Zanim się dowiem, czy on się naprawdę poprawił? A jeśli istotnie się poprawił, i to na dobre?
— A jakże!
— Ty możesz sobie z tego pokpiwać, lecz ja nie potrafię.
— Chcesz powiedzieć, że Myra nie potrafi.
— Liczę się ze stanowiskiem innych, wcale temu nie przeczę, dlaczego miałbym się z tym kryć?
— Wobec tego powinieneś się liczyć i z moim stanowiskiem, zanim rozpoczniesz tę tragedię od początku.
— Przyjmuję faceta do domu tylko do nowego roku, żeby miał czas pozbierać się do kupy.
— Do nowego roku, ale jakiego? Dwutysięcznego?
 

Siedząc na cmentarzu pod kołyszącymi się na wietrze gałęziami, patrząc na ciemne miasto, które zdawało się ulatywać ku niebu wraz z pierwszym śniegiem, Willard myślał o kryzysie gospodarczym Ameryki lat ubiegłych, o nocach, kiedy, budząc się w nieprzeniknionej ciemności, nie wiedział, czy drżeć z trwogi, czy też cieszyć się, że w każdym łóżku w jego domu śpi ktoś, kto go potrzebuje. Zaledwie w sześć miesięcy po tym, jak wyrwał Ginny ze środowiska debilów w Beckstown, przyjął do domu Myrę, Bielasa i trzyletnią Lucy. Pamięta malutkie, żywe, złotowłose dziecko, jakim była Lucy, taka ruchliwa, mądra i słodka. Pamięta, jak uczyła się samodzielności, jak usiłowała przekazać nowo nabytą wiedzę cioci Ginny, a Ginny biedaczka zaledwie potrafiła nauczyć się najprostszych czynności fizjologicznych, cóż dopiero ceremoniału podwieczorków dla grona dzieci lub tajników zwijania dwu białych skarpetek w jedną kulkę.
O tak, pamięta to wszystko. Ginny, duża i w pełni rozwinięta kobieta, zwraca bladą, bezmyślną twarz ku Lucy, żeby dziecko jej powiedziało, co ma robić dalej, a Lucy była wówczas niewiele większa od ptaszka. Ginny biegała za radosnym dzieckiem po trawniku, spiczaste noski jej wysokich bucików sunęły po trawie, kiedy stawiała szybkie, małe kroczki, aby dotrzymać kroku małej — przejmująco piękny obrazek, lecz jakże smutny, świadczył bowiem nie tylko o miłości jednej do drugiej, ale i o tym, do jakiego stopnia Ginny nie potrafiła odróżnić rzeczy, które w istocie były bardzo różne. Zdawało jej się, że ona i Lucy to jedna osoba lub że Lucy to ta Ginny, którą ludzie nazywają Lucy. Ile razy Lucy jadła lody, oczy Ginny promieniały szczęściem i zadowoleniem, jak gdyby to ona sama raczyła się lodami. Albo gdy za karę kazano Lucy iść wcześnie do łóżka, Ginny też zaczynała chlipać i szła spać jak skazaniec… a obraz ten przygnębiał całą rodzinę.
Kiedy Lucy musiała pójść do szkoły, Ginny również zaczęła naukę, choć nie mogła chodzić do szkoły. Odprowadzała Lucy do samej szkoły, potem stawała pod oknami parteru, gdzie mieściło się przedszkole, i wołała małą. Nauczycielka najpierw przesadziła Lucy, sądząc, że jeśli Ginny nie będzie jej widziała, to się zmęczy lub znudzi i pójdzie do domu. Skutek jednak był taki, że Ginny zaczęła wołać głośniej, tak że Willard musiał skrzyczeć siostrę i zagrozić, że jeśli nie zostawi Lucy w spokoju, zamknie niegrzeczną dziewczynkę, której na imię Wirginia, na cały dzień w jej pokoju. Kara ta okazała się bezskuteczna, gdyż ani nie odstraszyła Ginny, ani nie została wykonana, bo kiedy Ginny wypuszczono na chwilę do ubikacji, zbiegła natychmiast swoim zabawnym kaczym kroczkiem ze schodów i popędziła do szkoły. A przecież nie mógł jej stale trzymać pod kluczem. Nie po to przywiózł siostrę do swego domu, żeby ją uwiązać do drzewa na podwórzu. Powiedział żonie, że to jego najbliższa krewna, kiedy żona zaproponowała, aby uwiązał biedną na długiej smyczy; jego małej siostrzyczce przydarzyło się coś strasznego, kiedy miała zaledwie roczek. Żona jednak przypomniała mu — jak gdyby jemu trzeba to było przypominać — że Lucy jest córką Myry, jego wnuczką, która nie nauczy się niczego w szkole, jeśli Ginny będzie całymi dniami wystawała pod oknem klasy, wyśpiewując monotonnie niczym syrena okrętowa: — Luu-cy! Luuu-cy!
Nadszedł wreszcie bezsensowny dzień: bo tylko dlatego, że Ginny ciągle wystawała pod szkołą i nikomu nie robiąc krzywdy wołała Lucy, Willard zawiózł ją z powrotem do zakładu w Beckstown. Poprzedniego wieczoru zatelefonował dyrektor szkoły i uprzejmie, lecz stanowczo powiedział, że dalej nie będzie tego tolerował. Willard próbował przekonać dyrektora, że to kwestia kilku tygodni, że Ginny zrozumie w końcu, lecz dyrektor wyjaśnił panu Carrollowi, jak to zrobił przed kilkoma minutami w rozmowie z rodzicami Lucy, że albo Ginny raz na zawsze przestanie wystawać pod szkołą, albo Lucy nie będzie mogła chodzić do szkoły, co oczywiście byłoby pogwałceniem stanowego prawa.
Podczas długiej drogi do Beckstown Willard próbował wyjaśnić Ginny, jak sprawa wygląda, ale wszystkie jego wyjaśnienia, przykłady: popatrz Ginny, tu jest jedna krowa, a tu druga, tu jedno drzewo, a tu drugie, na nic się nie zdały, Ginny nie zrozumiała, że ona i Lucy to dwie różne osoby. Przyjechali do zakładu w porze kolacji. Willard wziął siostrę za rękę i poprowadził ją zarośniętą ścieżką do parterowego budynku, gdzie miała spędzić resztę swych dni. I dlaczego? Ponieważ nie potrafiła zrozumieć podstawowej zasady ludzkiego życia, mianowicie, że ja to ja, a ty to ty.

 
Wesprzyj nas