„Kanada. Ulubiony kraj świata” to coś więcej niż reportaż podróżniczy i obyczajowy, świetnie łączący historię i współczesność. To przede wszystkim niezwykle aktualna, pełna konkretów rzecz o jedynym kraju, w którym multikulturalizm naprawdę działa.
Świat potrzebuje więcej Kanad! Myśli tak nie tylko Bono. Ale czy Kanada – (prawie) najlepsze miejsce do życia na ziemi – jest faktycznie rajem?
By odpowiedzieć na to pytanie, autorka przejechała 12 tysięcy kilometrów, pięć stref czasowych i cztery regiony klimatyczne.
Odwiedziła Zielone Wzgórze i szkołę, w której przez półtorej wieku kanadyjskie państwo „wyciągało Indianina z Indianina”, odbierając rodzicom dzieci, a dzieciom – język i kulturę.
Poznała jednego z 40 tysięcy syryjskich uchodźców i Kanadyjczyków, którzy ich przyjęli.
Zobaczyła na własne oczy, jak wydobycie kanadyjskiego „czarnego złota” wpływa na dziką przyrodę i życie mieszkańców Alberty. Opisała Vancouver, Toronto i Montreal oraz nadające się na pasjonujący film życie obu premierów Trudeau, ojca i syna.
„Ulubiony kraj świata” to jednak coś więcej niż reportaż podróżniczy i obyczajowy, świetnie łączący historię i współczesność. To przede wszystkim niezwykle aktualna, pełna konkretów rzecz o jedynym kraju, w którym multikulturalizm naprawdę działa – pierwszym państwie post-narodowym. To ludzie, nie miejsca, są w tej opowieści najważniejsi.
Autorka rozmawia z Kanadyjczykami od pokoleń, przedstawicielami ludności rdzennej, z Polakami mieszkającymi tam od lat oraz z dopiero adaptującymi się imigrantami. Jacy są, z czego są dumni, a czego się wstydzą? Dlaczego, w przeciwieństwie do reszty świata, nie boją się obcych?
I dlaczego – mimo, że „Kanada nie jest krajem, w którym wszyscy żyją w dostatku i idealnej harmonii, problemy społeczne zostały rozwiązane, a jednorożce galopują w stronę tęczy” – stanowi dziś model państwa, w którym różne kultury, religie i sposoby życia potrafią się dogadać.
Kanada. Ulubiony kraj świata
Wydawnictwo Agora
Premiera: 11 października 2017
Kanada. Ulubiony kraj świata
1. Justin
Na żywo premier Kanady jest jeszcze przystojniejszy niż na zdjęciach. Ale to nie dlatego – no dobrze, nie tylko dlatego – żeńska część sali patrzy w niego jak w obrazek.
– Bieda jest seksistowska – mówi z żarem w głosie Justin Trudeau. – Żyjącym w ubóstwie kobietom i dziewczynkom jest dużo trudniej pokonać przeszkody na drodze do edukacji. To one są ofiarami społecznej i politycznej dyskryminacji. Nasze narody nie odniosą sukcesu bez pełnego udziału kobiet i dziewcząt.
Dostaje brawa. Kobieta, która siedzi obok mnie, klaszcze tak entuzjastycznie, że jej konferencyjny folder spada na podłogę.
Trudeau zachęca światowych liderów, by otworzyli serca oraz portfele. W typowym dla siebie stylu: słuszne postulaty, bezwstydny sentymentalizm i szlachetne, ale dość mgliste intencje. A wygląda przy tym tak, jakby święcie wierzył w każde słowo. Cel? Zebranie środków na eliminację toczących ludzkość chorób. Malarii, AIDS, gruźlicy.
– Deklarujcie ze współczuciem, deklarujcie ambitnie i deklarujcie z nadzieją na lepszy świat – kończy, prezentuje uśmiech za milion dolarów, zstępuje z mównicy, a z konferencji Global Fund w montrealskim Hyatcie schodzi cała para. Ożywi ją dopiero następnego dnia Bono, inny naprawiacz świata i fan Justina.
– Świat potrzebuje więcej Kanad – zadeklarował frontman U2.
Kanadyjski dziennikarz Jesse Brown nazwał Trudeau „politycznym ekwiwalentem filmiku ze szczeniakiem” – i trudno mu nie przyznać racji. Żaden z dzisiejszych światowych przywódców nie ma tak naturalnej, organicznej relacji z internetem. I tak genialnego opanowania mechanizmów mediów społecznościowych. Nawet Donald Trump mógłby się od premiera Kanady sporo nauczyć.
Buduje wizerunek globalnego rycerza na białym koniu, ale jednocześnie potrafi się od tego obrazka ironicznie zdystansować. Akurat na tyle, żeby przekaz stał się strawny dla pokolenia milenialsów. Jest boksującym – politycznego oponenta, nie żonę – feministą, którego męskości najwyraźniej nie zagraża ani równość płci, ani partnerstwo w związku, ani nawet różowa koszula na Paradzie Równości. Idealizm 2.0 w wersji Trudeau smakuje trochę plastikiem i, zdaniem krytyków, więcej w nim selfie niż czynów. Do tego wyznaje go polityk wyglądający jak hollywoodzka wersja samego siebie: metr osiemdziesiąt osiem wzrostu, sylwetka jogina, włosy jak z reklamy szamponu i twarz księcia Eryka z „Małej syrenki”.
Uroda nie jest zazwyczaj tym, czego szukamy u polityków (przynajmniej u mężczyzn). Napoleon był niski, Churchill gruby, Lincoln z kolei był opisywany jako chudy jak tyczka i brzydki jak strach na wróble i żadnemu nie przeszkodziło to w zdobyciu władzy. Gdy jednak Trudeau został premierem, światowe media, zwłaszcza te mniej poważne – zazwyczaj niezbyt zainteresowane wynikami wyborów w Kanadzie – rozpisywały się o jego sukcesie. „Marie Claire” nazwała go „premierem na pełny etat, kochankiem na pół”, „New York Post” – kanadyjskim JFK. Australijski portal News.com pisał o „superseksownym nowym liderze”, amerykański „Slate” uraczył czytelników „przewodnikiem po fryzurach Justina Trudeau”. Nawet „New York Times” ze zdziwieniem zauważył, że dzięki niemu Kanada, kraj „superuprzejmości i wiecznego przepraszania, syropu klonowego, frytek z serem, curlingu i lasów”, stała się cool.
Ale Trudeau, zdeklarowany feminista, najwyraźniej wierzy w równość także w uprzedmiotowieniu i nie ma nic przeciwko temu, że internet uważa go za ciacho. Ba, sam się aktywnie przyczynia do szerzenia tej opinii. Zdarzało mu się „przypadkowo” – dwukrotnie – wchodzić w kadr z nagim torsem: raz rodzinie na wycieczce w lesie, raz parze młodej podczas wesela na plaży. Gdy w sieci pojawiły się fotografie dwudziestokilkuletniego wtedy premiera Kanady, portale opatrzyły je tytułami w rodzaju „Musisz to zobaczyć – podziękujesz nam”, i kilkuakapitowymi analizami, czy lepiej wyglądał we włosach półdługich, czy może jednak obcięty na krótko. Równie viralowe były jego zdjęcia ze słynnymi mężatkami: księżna Kate posyłała mu rozmarzone uśmiechy, Ivanka Trump patrzyła jak kot na miskę śmietanki – ba, nawet Angela Merkel wyglądała na zauroczoną.
Premier Kanady jest profesjonalnym generatorem memów, do tego większość z nich śmieje się do niego, nie z niego. Trudeau patrzy sceptycznie na wyciągniętą dłoń Donalda Trumpa („największy pokaz dominacji w historii Kanady”). Trudeau demonstruje indiański tatuaż na bicepsie. Tańczy bollywoodzki taniec i nie wygląda (bardzo) głupio. Pomaga znieść po schodach mężczyznę na wózku. Naturalnie tuli nie tylko niemowlęta – tymi balansuje na jednej dłoni – ale i pandy. Tłumaczy fizykę kwantową, całkiem zrozumiale – zresztą kto by tam zwracał większą uwagę na treść tego, co mówił. Pojawia się w komiksie Marvela jako superbohater w bokserskim stroju z klonowym liściem na klacie.
Trudeau genialnie kreuje swój wizerunek lidera nowej generacji także strojem: wie, na co może sobie pozwolić, nie traktuje się przesadnie poważnie i inteligentnie bawi się popkulturą. 4 maja, w święto fanów „Gwiezdnych wojen”, założył skarpetki z C3PO i R2D2, a na szczyt NATO – różowe z symbolem Paktu. Fotograf złapał moment, gdy kilku prezydentów i premierów, z kanclerz Angelą Merkel włącznie, wpatruje się w odsłoniętą kostkę premiera Kanady. Kolejny mem do kolekcji.
Fenomen Trudeau podsumowała laureatka Pokojowej Nagrody Nobla, dziewiętnastoletnia Malala Yousafzai, dziękując w kanadyjskim parlamencie za przyznanie jej honorowego obywatelstwa: – Ludzie zawsze mówią, że premier jest taki młody, że ćwiczy jogę, ma tatuaże i w ogóle. Wszyscy mi zazdrościli, że uścisnę mu dłoń, i kazali potem opowiedzieć, jak wygląda na żywo. Byli tak podekscytowani, że spotykam Justina Trudeau, że nikt nie zwrócił uwagi na powód, dla którego się tu znalazłam – stwierdziła.
Każde zdanie punktowała salwa śmiechu.
Ojciec Justina Pierre Trudeau, który rządził Kanadą przez szesnaście lat, nawet po śmierci „drażni, prześladuje, inspiruje i wkurza Kanadyjczyków właśnie dlatego, że był totalnie niekanadyjski. Ale jednocześnie sami Kanadyjczycy chcieliby, żeby świat patrzył na nich tak, jak na ich byłego premiera”, napisał Richard Gwyn.
Justin Trudeau, premier Kanady od 2015 roku, również jest uosobieniem kanadyjskich aspiracji: wysoki, przystojny, wysportowany, do tego proekologiczny feminista i fan multikulturalizmu osobiście przyjmujący uchodźców (w rozsądnej liczbie), z ambicjami „uczynienia Kanady ponownie globalnym liderem”. Nie z niskich imperialnych pobudek, oczywiście, ale „ponieważ Kanada może realnie przyczynić się do narodzin bardziej pokojowego i dostatniego świata”. Jednocześnie w przeciwieństwie do ojca jest w tym bardzo, ale to bardzo kanadyjski. Nie playboy, ale wierny mąż i oddany ojciec, tabloidy nie mają się czym pożywić. Dyplomata unikający kontrowersji, a zamiast arogancji wybierający autoironię. Elokwentny, ale bynajmniej nie jajogłowy z czterema dyplomami.
Kanadyjska politolożka zapytana przed wyborami, czy Justin jest wyrafinowanym intelektualistą jak jego ojciec, odparła, że nie – i że sam by to przyznał – ale ma „inteligencję emocjonalną”. Bo ma. Jego charyzma jest miękka, empatyczna; posiada ten bezcenny dla polityków dar sprawiania wrażenia, że naprawdę wierzy w to, co mówi, że czuje twój ból i chce naprawić niesprawiedliwość. Ma entuzjazm, błysk w oku i żarliwość, a publiczność je mu z ręki. „New York Timesowi” opowiadał, jak to „Kanada jest wspaniałym miejscem, ale nie stała się nim przypadkiem i nie da się tego stanu rzeczy zachować bez wysiłku”. Odpytująca premiera dziennikarka podsumowała: „A teraz wszyscy odśpiewamy kanadyjski hymn”. Jej współprowadzący panel kolega dodał: „Poczekaj na 4 lipca”.
I wcale aż tak bardzo nie żartowali.
Justin Trudeau urodził się 25 grudnia 1971 roku. Jego ojciec, Pierre, też liberał, był wówczas od trzech lat premierem Kanady i miał być nim przez następnych trzynaście. Karierę polityczną Trudeau juniorowi wywróżył sam Richard Nixon, który podczas wizyty w Ottawie wzniósł toast za syna swojego gospodarza, przyszłego szefa rządu Kanady. Pierre odpowiedział tyleż kurtuazyjnie, co ironiczne: „Jeśli tak się stanie, mam nadzieję, że będzie miał wdzięk i zdolności pana prezydenta”.
Nixon nie był jedynym światowym liderem, którego Justin miał okazję poznać, gdy jego ojciec rządził Kanadą. Miał sześć lat, gdy pojechał w pierwszą oficjalną podróż – w sumie jako dziecko odwiedził ponad pięćdziesiąt krajów – a spotkał m.in. Margaret Thatcher, Helmuta Schmidta i Ronalda Reagana. „Pierwsze zwłoki, które w życiu zobaczyłem, należały do Breżniewa”, wspominał. W szkole nie błyszczał, nie poszedł też w ślady ojca, który zaliczył Harvard, Sorbonę i London School of Economics. Nie chciał być z nim wiecznie porównywany. Studiował literaturę i pedagogikę, pierwsze w Montrealu, drugie w Vancouver. Po dyplomie został w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie pracował jako instruktor snowboardu („jak tylko ludzie poznali moje nazwisko, zaraz chcieli ze mną rozmawiać o problemach Kanady, poważnych kwestiach, a ja tylko uczyłem jeździć na desce!”, wspominał ze śmiechem), wykidajło w barze, aktor, wychowawca na letnich obozach, w końcu nauczyciel w prywatnej szkole.
„Ludzie mówili mi: Justin, mogłeś robić wszystko. Dlaczego zostałeś nauczycielem? Odpowiadałem, że to oczywiste: nie ma nic lepszego od uczenia” – deklarował. Dodając, że było to dobre przygotowanie do polityki. „Jak każdy, kto kiedykolwiek stanął przed klasą pełną nastolatków, wiem, że nie możesz udawać. Musisz być autentyczny, jeśli chcesz mieć u nich jakikolwiek szacunek”.
Zbitka „autentyczny polityk” to oksymoron: jak człowiek, który, by zdobyć władzę, musi przypodobać się maksymalnie dużej liczbie wyborców – wiedzieć, co, kiedy, jak i komu powiedzieć – może aspirować do autentyczności? Z drugiej jednak strony niektórym zdecydowanie lepiej idzie bratanie się z ludem, całowanie niemowląt i jedzenie ze smakiem tłustych, niezdrowych i brudzących koszulę lokalnych przysmaków w typowym przydrożnym barze. Bill Clinton takim autentyzmem mógł obdzielić ze trzech polityków, Hillary Clinton cierpiała na jego deficyt; w przypadku polityka zawsze jednak pozostają wątpliwości, co jest prawdziwym odruchem serca, a co robione jest pod publiczkę. To właśnie pytanie – autentyk czy zagrywka – pojawiły się już podczas pierwszego znaczącego publicznego wystąpienia Justina, na pogrzebie ojca. Dwudziestoośmioletni wtedy Trudeau wygłosił bardzo osobistą mowę, w której wspominał byłego premiera. Opowiedział, jak ojciec zabrał go w oficjalną podróż za koło podbiegunowe, gdy Justin miał sześć lat. Trochę się nudził, bo oprócz niego nie było innych dzieci, a tata był, jak zwykle, bardzo zajęty pracą. „Pamiętam zimne, wietrzne arktyczne popołudnie. Wsadzono mnie do dżipa i zabrano na specjalną tajną misję. Uznałem, że wreszcie mi zdradzą, dlaczego w ogóle mamy tę arktyczną bazę. Miałem rację. Dojechaliśmy do czerwonego budynku. Zatrzymaliśmy się. Wysiadłem z dżipa i ruszyłem do drzwi, ale powiedziano mi: nie, idź do okna. Więc wdrapałem się na zaspę, przetarłem rękawem zamrożoną szybę i gdy tylko oczy przyzwyczaiły mi się do półmroku, zauważyłem postać pochyloną nad jednym ze stołów. Miała na sobie czerwoną kurtkę z białą futrzaną podszewką. I wtedy zrozumiałem, jak potężny i cudowny był mój ojciec”.
Żałobnicy roześmiali się, i to bynajmniej nie z grzeczności. Justin Trudeau przemawiał perfekcyjnie, z wprawą aktora – żadnego mamrotania, czytania z kartki, tremy związanej z tym, że ogląda go cały kraj – każde zdanie wypowiadał z odpowiednią intonacją, płynnie przechodząc od autoironii, przez wzruszenie, do patosu. „Kochał nas z pasją i oddaniem, które kierowały jego życiem. Nauczył nas wierzyć w siebie. Bronić swoich wartości. Wiedzieliśmy, że jesteśmy najszczęśliwszymi dzieciakami na świecie i że nie zrobiliśmy właściwie nic, żeby na to zasłużyć”.
I „zachęcał nas, byśmy sprawdzali własne granice. Kwestionowali wszystko i wszystkich – ale też uczył, że są pewne podstawowe zasady, którym nie można się nigdy sprzeniewierzyć”. Zakończył słowami: Je t’aime, papa, kocham cię, tato, podszedł do trumny, oparł na niej czoło i zapłakał. Dla części widzów był to poruszający dowód uczucia, dla innych – ekshibicjonistyczny sentymentalizm pod publiczkę. Większość jednak uwierzyła w jego autentyczność.
To wtedy po raz pierwszy pojawiły się głosy o „dynastii Trudeau”.
A co z Québec?